1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Paulina Młynarska: W wędrówce z gwiazdy na gwiazdę

Paulina Młynarska nauczyła się dawać sobie i innym prawo do bycia sobą (Fot. Krzysztof Opaliński)
Paulina Młynarska nauczyła się dawać sobie i innym prawo do bycia sobą (Fot. Krzysztof Opaliński)

Na wizytówce mogłaby mieć jak Holly Golightly ze „śniadania u Tiffany’ego”: w podróży. kocha wędrówkę. także tę samotną. gdzie teraz rozbije swój namiot?

Twoja książka „Jesteś wędrówką” opowiada o podróżowaniu. Tym z plecakiem i tym przez życie. To porozmawiajmy o twoim życiu. O kolejnych etapach tej podróży. Zaczęła się, jak u każdego, kiedy pojawiłaś się na świecie w konkretnym domu, w konkretnej rodzinie. Jakiej? To był 1970 rok, mieszkanie w blokowisku, trzy pokoje, ślepa kuchnia – jak na tamte czasy luksus. Od urodzenia miałam dwie matki. Rodzoną, Adriannę, aktorkę, która robiła karierę i jednocześnie była zajęta moim tatą i jego karierą. I Helę, moją mamę chrzestną i jednocześnie nianię, góralkę ze Spytkowic. Z jednej strony byłam dzieckiem znanych artystów warszawskich, pochodzących z ziemiańskich, szlacheckich rodzin, z drugiej – miałam Helę, góralkę z Beskidów, z prostej wiejskiej rodziny. To sprawiło, że bardzo wcześnie zaczęłam się zastanawiać, kim ja właściwie jestem. Kim jestem bardziej. I wtedy też, a właściwie dzięki temu, narodził się mój lewicowy światopogląd.

Szybko.
Tak. Widziałam, że Hela, tak dla mnie ważna, wykonuje najcięższą pracę, obsługuje nas, sprząta, pierze, ale też czyta bajki, nosi na rękach, bierze do łóżka, jak nie możemy spać – no i ta Hela wykonuje pracę, która jakoś nie cieszy się wielkim prestiżem. To z perspektywy dziecka było bardzo wyraźne. Nie mogłam tego znieść, uważałam, że to mi osobiście uwłacza. Właściwie uważam tak do dziś. Dzięki Heli zrozumiałam, że nie jestem nikim wyjątkowym. A jednocześnie jak wielki przywilej, z racji urodzenia, jest moim udziałem. Podhale do dziś uważam za swoją drugą ojczyznę.

Dwie matki, dwie ojczyzny…
Ojczyzn będzie więcej! Ale ojców też dwóch. Kiedy przeprowadziliśmy się na Łowicką, do dużego domu, na dobre wszedł w moje życie dziadek Hieronim. Miałam jednocześnie dwie pary rodziców. Tatę i mamę, a poza tym Helę i dziadka – bardzo ważnych, bo rodzice dość często wyjeżdżali. Dziadek kochał życie. I dobre jedzenie – jego główna pretensja do komunizmu polegała na tym, że je się wstrętne rzeczy. Uważał, że złu powinniśmy się przeciwstawiać, smakując życie i będąc szczęśliwymi. Kiedyś przyszłam do niego, a tam czekały już na mnie dwa jajka, a na nich jakieś czarne kuleczki i odrobina śmietany. Dziadek pojechał na bazar Różyckiego i ze swojej emerytury kupił mnie, małej dziewczynce, puszeczkę kawioru. Tłumaczył mi, że kawior to dobre jedzenie. I że człowiek musi wiedzieć, jak to smakuje. Dziadek chronił nas też przed artystycznym światem rodziców. Bo dom na Łowickiej to była także nawracająca choroba dwubiegunowa taty. Nie chcę się nad tym rozwodzić, ale nie chcę też mówić, że to była sielanka. To nie był łatwy dom.

Kiedy kończy się pierwszy etap twojej podróży?
Na planie „Kroniki wypadków miłosnych” Wajdy. To był punkt zwrotny. Dorośli przełożyli mi zwrotnicę życia. Zrobili coś, czego robić nie powinni. Rozbierana scena, którą musiałam zagrać, do tego, żeby „było mi łatwiej”, alkohol i środki uspokajające – coś się we mnie wtedy złamało. Ludzie, którzy powinni byli się mną opiekować, nadużyli swojej pozycji.

Zdawali sobie z tego sprawę?
Chyba nikt wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy. To był rok ’85, Konwencja o prawach dziecka została przez ONZ przyjęta w ’89 roku, a Polska ratyfikowała ją na początku lat 90. I dopiero wtedy zaczęto zadawać sobie pytanie, czy dzieci można „używać”. Wtedy zaczął się w moim życiu trudny czas. Jego skutkiem był wyjazd do Paryża dwa lata później…

Pierwsza samodzielna podróż.
Mam 16 lat, wyjeżdżam do mojej trzeciej ojczyzny i zaczynam się uczyć funkcjonowania w dorosłym życiu. We Francji nauczyłam się też feminizmu. Znalazłam się w środowisku ludzi świadomych i zaangażowanych, których matki swój światopogląd budowały na barykadach ’68 roku. One wiele rzeczy mi uświadomiły. Choćby to, że nawet mój otwarty, inteligencki dom był jednak domem mocno zakorzenionym w homogenicznym rasowo i społecznie kraju. A kwestie praw kobiet właściwie tam nie istniały.

Jak ty, tak młoda kobieta, radziłaś sobie we Francji?
Przez pierwsze dwa lata walczyłam o przetrwanie. Praca w knajpie, niańczenie dzieci. Ale ponieważ wierzyłam, że zostanę światowej sławy aktorką, brałam udział w castingach. Wygrywałam głównie te do reklam, dzięki temu zaczęłam jako tako zarabiać. Byłam dorosła w sensie praktycznym. Nauczyłam się zapewniać sobie środki do życia. Ale wewnątrz byłam dzieckiem.

Samodzielna, we Francji, z dala od rodziny, a jednak dziecko?
Nie jest to tajemnicą, że mój tata był człowiekiem ciężko chorym. I ja rozwinęłam wszystkie objawy dorosłego dziecka z rodziny dysfunkcyjnej. Takie dzieci na ogół bardzo wcześnie nabierają wprawy w wychodzeniu z kryzysów. W przetrwaniu. Bo w takiej rodzinie trzeba umieć przetrwać. Świetnie „budujemy szałasy”, opracowujemy strategie, chodzimy uśmiechnięci i jesteśmy hej do przodu, choć w środku rozpacz. Mocni w kamuflażu, wewnętrznie prawdziwego dzieciństwa nie doświadczamy, więc nie przechodzimy pewnych etapów dojrzewania. Dasz cukierek, zagadasz, to takie dziecko już leci, zrobi dla ciebie wszystko. Tak to działa. I trudno z tego wyjść. Jeśli nie zacznie się nad tym pracować, leczyć, skutki mogą być straszne. Wcześnie zaczęłam tych skutków doświadczać: nawracająca depresja, stany lękowe. Ale nie zdawałam sobie sprawy, co to właściwie jest, z czego to się bierze.

Kiedy się zorientowałaś, że to jest problem?
Później, już kiedy miałam Alę. Dotarło do mnie, że to nie przelewki. Że marnuję nie tylko swoje życie, ale i życie dziecka. A ja chciałam, żeby Ala była szczęśliwa. I wzięłam sobie do serca słowa, że jeśli sama nie będę szczęśliwa, to i ona nie będzie. Bo tylko ja mogę ją tego nauczyć. Mimo wszystko ten pierwszy pobyt w Paryżu to dobre lata. Byłam młoda, wszystko było nowe. Tymczasem odwiedziłam Polskę i zakochałam się. To był ojciec mojej córki – młodzieńcza miłość. Kiedy zaszłam w ciążę, postanowiłam wrócić do kraju. Głównie ze względów… politycznych. Zostałam wychowana w domu zaangażowanym. Całe życie słuchałam „Piosenki tonącego”, „Róbmy swoje” czy „Lubię wrony”, więc jak to teraz, kiedy są wybory czerwcowe, mnie ma przy tym nie być? Niemożliwe.

I wróciłaś. Zaczęłaś kolejny etap podróży.
Wróciłam. Urodziła się Ala, z którą szybko zostałam sama, bo szalona młodzieńcza miłość, jak to bywa z szalonymi uczuciami, nie przetrwała. Zamieszkałam pod Warszawą, w Złotokłosie, w dużym domu należącym do mojego wujka.

Sama z córką?
O nie. Tam panowała komuna. Na pięterku wuj Marcin, na dole pani Wala, Rosjanka, niania Ali – mówiłam na nią „madame Walentina”. A w weekendy armia przyjaciółek Wali. Brały dom w posiadanie. Jedna robiła tort, druga śledzie, gadałyśmy, one zdradzały mi przy wódeczce swoje tajemnice. Byłam zaszczycona tym, że mnie dopuszczały do swojego świata, więc słuchałam ich kobiecych historii z zachwytem. Ten fajny czas się skończył, bo postanowiłam wyjść za mąż. Choć w naszej komunie byłam tak naprawdę szczęśliwsza niż potem z mężem.

Szybko się to okazało?
Tak. Małżeństwo trwało krótko, etap Złotokłosu się zamknął, a ja poszłam pracować do radia.

Zmieniłaś zawód, rzuciłaś aktorstwo.
Wszyscy pukali się w głowę. Grałam wtedy u Hanuszkiewicza w teatrze, miałam rolę w „Złotopolskich”, serialu tasiemcu, który był marzeniem wielu, bo dawał stały dochód. A ja poszłam do Tok FM, wtedy Inforadia. Zdałam sobie sprawę z tego, że nie interesuje mnie siedzenie na planie czy czekanie na rolę. Wypełniłam słynny test BBC, postrach młodych dziennikarzy. Umierałam ze strachu, bo obraz samej siebie miałam taki: bez matury, wykształcenia akademickiego, aktoreczka ze „Złotopolskich”. Będą ze mnie drzeć łacha…

Ale dałaś radę...
Dałam. To mi uświadomiło, że nie jest ze mną tak źle i że model samouk, jak ja, występuje w przyrodzie i nawet może odnosić sukcesy. Tam się nauczyłam wszystkiego, jeśli chodzi o dziennikarstwo. To była straszliwie ciężka praca. Taka, że po dwóch latach poczułam, że nie wyrabiam. Kryzys, wypalenie, depresja. Ala chorowała, miała problemy z astmą, zaordynowałam więc przeprowadzkę do Kościeliska. Potem zaś znów do Paryża na kilka lat. I znowu do Zakopca. A potem do Warszawy.

Ktoś powie, że cię nosiło, że nie mogłaś znaleźć swojego miejsca. A ty wędrowałaś całe życie. Kiedy zrozumiałaś, że „jesteś wędrówką”?
Niedawno. Dopiero pięć, sześć lat temu. Zaczęło się od ćwiczeń, od jogi. Najpierw asany, bo bolały plecy. Potem wchodziłam w to głębiej i zaczęłam znowu zadawać sobie pytanie, kim jestem. Jak rozpoznać swoją prawdziwą naturę. Ostatecznie pomogła mi ją zrozumieć joga, której głównym zadaniem jest odpowiedzenie sobie na pytanie: „Kim jestem?”. Scenariusze społeczne, zwłaszcza te dla kobiet, pisane są sztywno i restrykcyjnie. Mamy w głowach te powiedzonka: „Musisz sobie ułożyć życie”; „Dziewczyna przez świat nie może iść całkiem sama”. My te scenariusze do siebie przykładamy, a jak nie pasują, to nie zmieniamy scenariuszy, tylko obciosujemy siebie. Trzeba odwagi, żeby odkryć własną naturę.

A twoja jest jaka?
Moja jest w wędrówce. W rozbijaniu i zwijaniu namiotu. W poznawaniu czegoś nowego. I potrzebuję przy tym samotności.

Powiedziałaś kiedyś, że w poprzednim wcieleniu chyba byłaś nomadką.
I wędrowałam po stepach Mongolii… Tak, dalej tak czuję. Kocham obmyślanie, pakowanie, bycie w drodze. Parę dni temu wróciłam z Azji, nie było mnie pół roku i zaraz lecę dalej. Już mam plan na cały rok – wiem, gdzie będę zakładać obozowiska.

Nie męczy cię to?
Jest taka piosenka mojego taty – z jakiegoś powodu w ogóle jej nie znałam, choć znam prawie wszystkie. Parę miesięcy temu Agnieszka Glińska przygotowywała galę poświęconą ojcu i wysłała mi ten tekst. „Zobacz, to zostało napisane kilkanaście lat temu w Zakopanem, byłaś tam przecież wtedy z tatą”. I to jest piosenka o mnie:

 

Przejazdem jestem, przejazdem

W wędrówce z gwiazdy na gwiazdę [...]

Półspakowana walizka odpocząć pragnie daremnie

Pięknie rozrasta się lista

Miejsc niezagrzanych przeze mnie.

 

Ojciec to wtedy o mnie wiedział. Rozumiał moją naturę, zanim ja ją zrozumiałam. Moja siostra Agata też to widziała. Zawsze mi mówiła: „Ty jesteś born to be wild”. Nie wierzyłam. A często inni widzą więcej… W końcu do mnie dotarło, że warto ich słuchać. Spokorniałam.

Podróż przez duże „P” to taka, którą organizujesz sama?
Moja podróż taka jest. Ja właśnie takie podróżowanie wybieram. Ale każdy sam musi odpowiedzieć sobie na pytanie, co lubi w podróżowaniu. Bo jeśli nie znosi samej drogi, tylko czeka na moment, kiedy z drinkiem usiądzie przy basenie, to niech jedzie zawsze z biurem podróży. Jeśli ktoś nie znosi zimna i surowych warunków, trekking w Nepalu nie jest dla niego. Znowu wracamy do kwestii rozpoznania i uznania swojej natury.

Kiedyś mi powiedziałaś, że szczęście wyobrażasz sobie tak: siedzisz przy kominku z komputerem. Zmieniło się chyba?
Wcale nie. Tylko teraz wolę siedzieć na ganku domu zaprzyjaźnionego jogina na Sri Lance. Lubię, jak jest gorąco! Wybieram fajne miejsce na słońcu. Albo tu, w domu, na tej szarej kanapie. Choć ostatnio dużo na niej nie siedzę.

Jaka ścieżka teraz się przed tobą otwiera?
Żeby się mogła otworzyć, pewne sprawy musiały zostać domknięte. Pierwszą było odejście taty, poprzedzone 15 miesiącami jego ogromnego cierpienia i naszej pracy, żeby mu w tych cierpieniach ulżyć. Drugie zamknięcie to sprzedaż domu w Kościelisku. Jakieś trzy lata wcześniej wystawiłam go na sprzedaż. Miałam już dosyć zimna, wiedziałam, że chcę iść dalej. I nic. Dom się nie sprzedawał. A po śmierci taty udało się to od razu. Myślę, że to ja „puściłam”, bo wiedziałam, jak tata kochał ten dom. Kiedy likwidowałam dom, miałam poczucie, że domyka się jakiś etap. Przeżywałam wtedy traumę. W końcu Kościelisko było w rodzinie 45 lat… Teraz wiem, że to było dobre. Spakowałam tę chałupę, ruszyłam z kopyta i zaczął się nowy etap.

Polegający na podróżowaniu po świecie i prowadzeniu warsztatów „Miejsce mocy”. Jakie moce chcesz w nas uwalniać?
Chcę, żebyśmy się tam zastanowiły, jak się nie zachowywać jak dziecko wtedy, kiedy musimy być dorosłe. Bo tak naprawdę potrzeba jednej rzeczy: bycia dorosłą. Działanie z pozycji dojrzałej, komunikatywnej osoby, a nie wylęknionej dziewczynki. Na warsztatach staram się, żeby dziewczyny znalazły taki kawałek siebie, który jest kompetentny i dorosły. Często bywa tak, że są w nas obszary, w których jesteśmy dorosłe, a są takie, w których pozostajemy wystraszonymi, dygającymi i przepraszającymi dziewczynkami. A nie możemy swojemu wewnętrznemu dziecku robić takiego świństwa, żeby wysyłać je na nasze dorosłe wojny.

Ty też miałaś dziedziny, w których byłaś dorosła, i takie, w których zachowywałaś się jak mała dziewczynka?
Tak. Jak ktoś się zachowuje dojrzale, to i jemu, i innym łatwiej się z nim żyje. Są ludzie, wszyscy ich znamy, o których mój tata mówił „szusowaci”. Czyli tacy, z którymi nigdy nie wiadomo – zawsze mogą nagle dać szusa w bok. Nie sposób na nich liczyć. Dobrze to wiem, bo sama wobec siebie lata całe byłam „szusowata”. Zamiast doprowadzać różne sytuacje do końca, kleciłam sobie prowizoryczne wyjścia awaryjne, żeby móc wyskoczyć… A im więcej w nas dorosłości, tym większa szansa, że wytrwamy, że rozwiążemy problem, że doprowadzimy rzeczy do końca. I ludzie mniej nas irytują. Teraz umiem i sobie, i innym dać prawo do bycia sobą.

Paulina Młynarska, feministka, dziennikarka, pisarka, podróżniczka. A do tego  certyfikowana nauczycielka jogi. W październiku ukaże się jej kolejna książka " Jesteś spokojem" wyd. Prószyński.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze