1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Piękne miejsca
  4. >
  5. Włochy – miłość od pierwszego wejrzenia

Włochy – miłość od pierwszego wejrzenia

Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski)
Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski)
Pamiętacie, kiedy pierwszy raz zakochaliście się we Włoszech? Autorów książki "Stolik dla dwojga" strzała włoskiego amora dosięgła w 2012 roku, w czasie ich pierwszej wizyty w Bergamo. Od tamtej pory wracają tam, gdy tylko mają okazję, a swoje doznania z podróży po włoskich miastach i miasteczkach skrzętnie dokumentują. Zaglądamy z nimi do Florencji i Pacentro, miasteczka w Abruzji skąd pochodzi Madonna.

Fragment książki „Stolik dla dwojga”, Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski, wyd. Bezdroża

Było bieganie po toskańskich miasteczkach z wielką torbą, która ledwo mieściła się pod siedzeniem samolotu tanich linii lotniczych, przypadkowe wpadnięcie na wiec wyborczy Silvio Berlusconiego w Bari, nocne odkrywanie Neapolu w towarzystwie gór śmieci, pań i panów lekkich obyczajów oraz mijających nas na skuterach młodych chłopców o tajemniczych spojrzeniach. W Bolonii wspinaliśmy się pod długimi arkadami na wzgórze San Luca wraz z tłumem kibiców, by oglądać kolarzy biorących udział w słynnym wyścigu Giro d’Italia.

Pierwsza wizyta na Sycylii to mroczne Trapani, gdzie wąskie uliczki jakby nadal pamiętały kroki komisarza Corrado Cattaniego z serialu Ośmiornica. Była wreszcie Procida – mała i klimatyczna wysepka, gdzie z kolei można było chodzić śladami bohaterów filmu Listonosz. I za każdym razem zakochujemy się od nowa. Od przeszło dekady odwiedziliśmy we Włoszech ponad 100 miast i miasteczek, wiele w sposób nieoczywisty, bo choć najważniejsze place i zabytki to rzeczy, których nie omijamy z założenia, lubimy też wydeptywać swoje ścieżki w tych różnych città i borghi. Italia – tak łatwo teraz dostępna, wciąż pełna jest miejsc do odkrycia, które nie zawsze trafiają do przewodników. To są „nasze Włochy”.

Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski) Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski)

Tavolo per due, czyli „stolik dla dwojga”, to jedne z pierwszych słów, których nauczyliśmy się po włosku i z pewnością najczęściej używane. Do Włoch jeździmy przecież także po to, by przy stole czy stoliczku usiąść na pyszne antipasto, spróbować lokalnej kuchni, wypić kieliszek wina czy zjeść tiramisu, które później śni nam się po nocach. Zupełnie jak Wy, prawda?

Teraz, tak poczuliśmy, przyszedł czas na kolejny krok – może te wszystkie włoskie chwile i momenty warto utrwalić na papierze, podzielić się doświadczeniami, być może zainspirować, abyście mogli, planując podróż do któregoś z włoskich miast czy miasteczek, sięgnąć po książkę, obejrzeć nasze zdjęcia, zobaczyć, gdzie można smacznie zjeść, przeczytać jakąś historię i może czasami się uśmiechnąć. Przysiadacie się do naszego stolika?

Autorzy książki \ Autorzy książki "Stolik dla dwojga, włoskie miasta i miasteczka", Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski (Fot. archiwum prywatne)

Florencja, Toskania

Florencja ma swoich wyznawców. Nie staliśmy się nimi po naszych pierwszych odwiedzinach w tym mieście dawno, dawno temu. Trzeba było czekać ponad dekadę, by za drugim podejściem na dobre zakochać się w Duomo, Uffizi i Ponte Vecchio. I w wielu innych, mniej znanych miejscach.

Florencja była czymś w rodzaju pętli. Nasza pierwsza wizyta w tym mieście miała miejsce latem 2012 r., w samym środku sezonu turystycznego, i trwała 48 godzin. Zapamiętaliśmy Mercato Centrale, ogrom katedry z zewnątrz (czy weszliśmy do środka, litry chianti nie pozwalają stwierdzić na 100%) i to, że dużo bardziej podobały nam się Lucca, Volterra czy Siena.

I tak od lat planowaliśmy powrót do Toskanii, rysowaliśmy palcem na mapie trasę, planowaliśmy, gdzie się zatrzymać po drodze, gdzie może wynająć domek. Aż w końcu trafiliśmy do Florencji – przez Bolonię, do której przylecieliśmy. Jak zawsze wszystko zaczęło się od bardzo konkurencyjnej ceny biletu lotniczego i jeszcze bardziej przystępnej ceny przejazdu autobusem na trasie Bolonia – Florencja. A potem już poszło! W ostatni dzień stycznia ukazała nam się w pełnej krasie ona – magiczna Florencja! Niezatłoczona, spokojna, oświetlona promieniami zimowego słońca. Co do tego, że będzie spokojnie – przyznamy się wam – wcale nie mieliśmy pewności. Oczami wyobraźni widzieliśmy tłumy, tłoczące się np. wokół ponad 4-metrowej figury, którą Michał Anioł wyrzeźbił z materiału gorszego sortu, za jaki uważał go chociażby Leonardo da Vinci. Tymczasem Dawidowi, którego oryginał jest eksponowany w Galleria dell’Accademia, mogliśmy przyglądać się z bliska niemal w samotności. Był luty, czyli okres poza sezonem, a do tego do zamknięcia galerii została nieco ponad godzina. Gagatek robi wrażenie, z którejkolwiek strony spojrzeć. Przy tej okazji po raz kolejny zastanowiło nas, skąd to nasze upodobanie do dzieł monumentalnych, kompletnych. Jaką rolę odgrywa w tym metka mówiąca, że to właśnie ten Dawid tego Michała Anioła, że jemu jedynemu, w wieku zaledwie 26 lat, udało się stworzyć coś takiego z jednego kruchego, popękanego marmurowego bloku dłutem i siłą rąk?

Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski) Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski)

Florencja kulinarna

Będzie o trzech trattoriach, które odwiedziliśmy we Florencji. Dostaniecie też od nas jedną ekstra polecajkę. Da Tito leży trochę na uboczu, ale od razu zachęca rodzinną atmosferą. Jedzonko też jest super – pyszny chlebek z marynowanymi anchois, makaron z ragù z jelenia i – dla Agi – makaron z jarmużowym pesto. Na deser zjedliśmy tiramisù. Było obłędne, a uwierzcie nam, w przypadku tej słodkości mamy szeroką skalę porównawczą. Na do widzenia dostaliśmy zaś w ramach poczęstunku limoncello.

Sergio Gozzi – tu Ameryki nie odkryjemy, ponieważ lokal mieści się w samym centrum i jest dość popularny. Działa tylko po południu. Choć na stolik trzeba poczekać, to warto, bo klimacik jest przedni. Trochę stołówkowy, bardzo włoski i swojski, z kucharzem wychodzącym pogadać ze stałymi klientami – bo florentczyków jest tu równie dużo, co turystów. Jedliśmy peposo, czyli pyszny gulasz z winem długo gotowany w piecu opalanym drewnem. I syta zupa fasolowa. Zgadnijcie, kto co jadł? Enzo & Piero – po sąsiedzku, przy naszym hotelu na via Faenza, czyli też w ścisłym centrum, ale blisko dworca. Trattoria działa od lat 70. XX w. Nie ominiecie jej tak łatwo, ponieważ świeci pionowym neonem, charakterystycznym dla Florencji. Nas ujął przyjacielski i bardzo naturalny gospodarz, zachwyciło nas także okienko w kredensie, przez które co rusz wychylała się głowa kucharza, który podglądał zadowolone twarze gości w sali.

A na koniec – pssst! – małe odkrycie z Mercato Sant’Ambrosio, czyli Il Trippaio. Przemek zjadł tam pulpeciki w sosie pomidorowym i popił je chianti, które nalał sobie własnoręcznie do małego kubeczka z wielkiej butli – i za to niebo w gębie zapłacił 6 eurasków, czyli tyle, ile za lunch w stołówce pracowniczej w Warszawie. Towarzystwo przemiłych właścicieli, robotnika robiącego sobie przerwę od pracy i stałych klientów zamawiających na wynos pieczone ziemniaki – w cenie.

Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski) Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski)

Buon appetito!

Zostawmy jednak Dawida. Uniknęliśmy tłumów także wtedy, kiedy odwiedzaliśmy dwa inne obowiązkowe miejsca na muzealnej mapie Florencji: Uffizi i Palazzo Pitti. Na wizytę Uffizi dobrze jednak zarezerwować sobie wcześniej slot czasowy przez internety, i w ogóle warto wybrać się tam przed 20 II, kiedy jeszcze obowiązują niższe ceny. Później będzie drogo i boleśnie. Do Palazzo Pitti w środę po południu (po 15.00) wejdziecie natomiast za pół ceny. Ale pamiętacie, że wstęp do ogrodów Boboli zimą możliwy jest tylko do 15.30. Z chodzeniem po muzeach na urlopie mamy jednak taki sam problem jak z chodzeniem na mecze. Bo przestrzeń wystawiennicza to od lat miejsce związane z pracą Agnieszki, a obiekty sportowe – z pracą Przemka. A trochę dziwnie, jak na wakacjach coś przypomina człekowi pracę. Gdy jednak jest się we Florencji, i to poza sezonem, kiedy to drzwi galerii Uffizi stoją otworem i nie ma przed nimi kłębiącego się tłumu, a ceny są niższe, nie ma co się zastanawiać. Trzeba brać, wchodzić, oglądać, dotykać. No dobrze, to ostatnie to żarcik. Dotykać nie wolno, bo jak się taki Michałek Aniołek wykopyrtnie, to włoska polizia culturale może dopytywać, po co było ruszać Michelangela.

Uffizi jest doskonałe – Leonarda da Vinci pogania Caravaggio, z lewej zerka Giotto, a Wenus Botticellego patrzy na ciebie tak, że chcesz natychmiast pójść z nią na aperitivo. Wszystko to zaś na dwóch piętrach ociekających renesansem, w genialnych wnętrzach budynku nad Arno zaprojektowanego przez Vasariego. Te posadzki, łuki, sufity! I widok z okna prosto na rzekę i Ponte Vecchio – most oszczędzony podczas drugiej wojny światowej przez zbrodniarza, który też, aczkolwiek bez powodzenia, próbował się w landszaftach.

Florencja jest tak bogata, że musimy się hamować, by zachować odpowiednie proporcje między tym rozdziałem a resztą książki. Szybciutko tylko napiszemy o jeszcze jednym obowiązkowym punkcie na kulturalnej mapie stolicy Toskanii – Palazzo Pitti. W tym renesansowym pałacu zamieszkiwanym w przeszłości przez trzy dynastie rzą- dzące Florencją, we wnętrzach pełnych przepychu, zobaczycie prace mocnych graczy na malarskim poletku – Tycjana, Tintoretta, Caravaggia czy Rubensa. Na pierwszym piętrze zaś zebrano wielu impresjonistów i włoskich preimpresjonistów, tzw. macchiaioli, których nigdzie indziej nie zobaczycie w takim nagromadzeniu. Są też wystawy czasowe – w trakcie naszego pobytu była to retrospektywa ekspresjonisty Rudolfa Levy’ego. Czekają na was też, nie mniej wspaniałe, wspomniane ogrody Boboli. Medyceusze, gdy wybudowali tę zieloną, regularną przestrzeń, zapoczątkowali nowy trend – stały się one wzorem dla wielu europejskich dworów. A dziś – można tak spokojnie powiedzieć – są kolejnym muzeum do zwiedzania. Na świeżym powietrzu.

Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski) Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski)

Florentczycy są podobno nieco wyniośli. Renesans, Dante, język włoski, te wszystkie Michały Anioły… Ech, mają w sumie parę powodów, żeby trochę zadzierać nosa, ale po krótkim kontakcie z nimi tego nie stwierdziliśmy. Stereotypowo są też na pewno bardzo eleganccy. I to już się potwierdza.

Skąd to wyczucie smaku u fiorentini? Stąd pewnie – jak sądzimy – że jeśli chodzisz uliczkami, na których co rusz trafiasz na wspaniale palazzi, piękne witryny czy dobrze zaprojektowane szyldy, i od dzieciaka otaczasz się sztuką najwyższej próby, nasiąkasz tym i nawet nie wiesz, kiedy kodujesz w głowie obrazy harmonijne, spójne i odpowiednio doprawione. Doprawione kroplą oliwy, a nie ciapką sosu czosnkowego, jak to się robi po drugiej stronie mentalnej mapy. Dlatego, jeśli potrzebujecie czasem balsamu dla oczu, przespacerujcie się florenckim starym miastem, ot, choćby uliczką przy Palazzo Strozzi do Ponte Santa Trinita, a następnie przejdźcie tym mostem na drugą stronę rzeki Arno, do kolejnego placu – Santo Spirito. A potem szybko schowajcie sobie trochę tego piękna do kieszeni płaszcza.

Skoro wspomnieliśmy o Ponte Santa Trinita, idźmy dalej za ciosem. W końcu jesteśmy z Wrocławia – miasta mostów – i z mostami nam po drodze. We Florencji, nad Arno, też czuliśmy się jak ryby w wodzie. Wszak jej symbol to Ponte Vecchio, który przetrwał wojnę – zabudowany, pełen stoisk jubilerskich, warsztatów rzemieślniczych i, w sezonie, ludzi. Jedyny w swoim rodzaju. Wygląda zjawiskowo, czy to z góry, z galerii Uffizi, czy to z kolejnego mostu – wspomnianego Santa Trinita – do którego prowadzi uliczka z eleganckimi sklepami ze stylowymi witrynami, na której znajduje się także Palazzo Strozzi, mieszczący galerię sztuki współczesnej. A sam Ponte Santa Trinta? Stał się naszym ulubionym we Florencji. Choć może nie jest tak efektowny jak Ponte Vecchio, ma pewną rolę do odegrania. Nie tylko pozwala dojść bezpośrednio do wspomnianego Piazza Santo Spirito, skąd już tylko dwa kroki do trattorii La Casalinga, popularnej wśród miejscowych, lecz także pilnuje starszego i bardziej znanego brata, a jednocześnie służy jako plenerowe studio fotograficzne. Stąd właśnie, naszym zdaniem, Ponte Vecchio wychodzi na zdjęciach najlepiej.

A przecież jest jeszcze Ponte alle Grazie. Po nim przejdziecie w drodze do Piazzale Michelangelo, leżącego po spokojniejszej części Arno. Z tego punktu widokowego wszystkie trzy mosty, znajdujące się obok siebie, prezentują się zacnie. Zwiedzanie takiego miasta jak Florencja nie liczy się bez odwiedzenia targu. Ballarò w Palermo, targ przy Porta Nolana w Neapolu, rzymskie Campo de’Fiori? Sami już nie wiemy, który z nich zrobił na nas największe wrażenie, ale pamiętamy, że pierwszy był florencki Mercato Centrale. Ta zadaszona hala targowa to nie tylko świeże owoce i warzywa, mięso, sery, wędliny, wina, makarony, worki z fasolą… Ach, czego tam nie było na stoiskach rozplanowanych niczym scenografia do filmu o wielkiej rozpuście! To również miejsce, w którym można usiąść, zjeść coś na ciepło – tak jak my kiedyś w Nerbone – i popijać chianti nalewane z urokliwą nonszalancją przez pracowników uwijają- cych się przy kontuarze.

Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski) Florencja (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski)

Za drugim razem Mercato Centrale, oblegany głównie przez turystów z Azji, gdzie nawet w Nerbone menu jest prezentowane w ich języku, nie zrobiło już na nas tak dużego wrażenia. Podobnie jak food court na piętrze, być może zbyt bliski miejscom dobrze znanym z naszego kraju, choćby z Warszawy. Mimo to – jeśli nigdy nie byli- ście na Mercato Centrale – choć raz trzeba się tam wybrać. Bez dwóch zdań.

Dziś jednak bardziej polecamy Mercato SantʼAmbrogio, mniejszy i nieco oddalony od ścisłego centrum. Kusi kolorami i zapachami, a jednocześnie nie jest jeszcze tak zadeptany przez turystów jak jego bardziej znany brat. Droga na ten targ, jeśli rozpocznie się ją z okolic Duomo, prowadzi obok synagogi, Chiesa di Sant’Ambrogio, słynnej budki z trippą (Tripperia Pollini Lampredotto) oraz kilku fajnych knajp, jak chociażby Gilda Bistrot. Na pewno waszą uwagę zwrócą kieliszki do wina, zjawiskowo wystawione na zewnętrznych stolikach, jakby kupione na sąsiednim pchlim targu, którego – swoją drogą – nie waż- cie się omijać!

Raj dla mięsożerców

Ponadkilogramowa bistecca alla fiorentina to tutejszy klasyk, a o budki z lampredotto, czyli flaczkami w bule, można się potknąć jak o nielegalne kioski z automatami na warszawskim Grochowie. Różnego rodzaju lokalne mięsa i wyroby wędliniarskie zamó- wicie w formie smakowitych kanapek. Oto kilka adresów:

All’Antico Vinaio – jest ich we Florencji kilka, jedna nieopodal Dawida, czyli Galleria dell’Accademia, ale my zamówiliśmy te wielgachne kanapy przy via dei Neri (też w ścisłym centrum), gdzie staliśmy w nie tak znowu długachnej kolejce, którą z gracją polizia stradale sterował pan w odblasku. Kilka euro, maksymalnie dyszka, i pakują wam

pół mięsnego z dodatkami. Kompozycje dla bezmięsnych też się jednak znajdą. “Będziecie zadowoleni” – rzecze Agnieszka. Na krawężniku przed lokalem smakuje najlepiej!

La Schiacciata mieści się tuż obok All’Antico Vinaio, a nazwę zawdzięcza chlebkowi typowemu dla tych okolic – czemuś w rodzaju florenckiej focacci – w który dwie miłe, bezpośrednie panie pakują pyszności, np. regionalną kiełbaskę z fenkułem, lokalną słoninkę, czyli lardo di colonnata, lub toskańską porchettę. Uwaga, można usiąść w środku, przy małym stoliku – w sam raz dla dwojga – z prostym winkiem do popychania buły. Drzwi obok znajduje się trattoria pod tym samym brandem, w której można zamówić nie tylko kanapki, lecz także o wiele więcej.

Dla hardkorowców mamy Trippaio del Porcellino. Buda, w której podają flaki (musi to być czwarta część żołądka – inaczej się nie liczy), znajduje się kilka machnięć świńskim ogonkiem od Ponte Vecchio. To miejsce w literaturze tripadvisorowej opiewane jest rymami zachwytu. W bule, oprócz florenckiego specjału, salsa verde dla przełamania smaku. Viva zielony sosik! Można zjeść tuż obok, w towarzystwie rzeźby dzika wypluwającego eurocenciaki na szczęście, by do Florencji rychło powrócić.

Mercato delle Pulci czynny jest codziennie od 9.00 do 19.30. Stare książki, winyle, meble z drugiej ręki, obrazy, szklane popielnice, stylowe lampy, drewniane fajki, guziki, pocztówki… Gdyby komuś było mało, w ostatnią niedzielę miesiąca targ rozrasta się na cały plac wokół, a ze swoimi dziwnościami przyjeżdżają tu sprzedawcy z całych Włoch. Sam market otoczony jest innymi sklepami, także sprzedającymi meble vintage czy biżuterię na zamówienie, ale gdy się zmęczymy poszukiwaniem skarbów i targowaniem się, możemy przycupnąć na drinka lub jedzenie w którejś ze stylowych knajpek i złapać chwilę oddechu. Na koniec jednak największy smaczek. Piękną dorycką kolumnadę przy placu – zwaną Loggia del Pesce – zaprojektował nie kto inny, jak Giorgio Vasari. Tak, tak, dokładnie ten sam, który stał za stworzeniem galerii Uffizi i namalował freski pod kopułą florenckiej katedry.

Dziurka na wino

Buchetta del Vino to dziura z winem w murze. Kiedyś takich miejsc było nad Arno zatrzęsienie, teraz ostały się nieliczne (czynne bodajże tylko dwie). Z ręką na sercu polecamy wam to doświadczenie. Zaczyna się ono od dzwonka, który – gdy go wprawić w ruch – oznajmia, że przed dziurką stoi co najmniej jeden pasjonat wina. Dzwon nie tak wielki jak na pobliskiej Campanile – wygląda raczej jak jakaś dziwna zabawka na sznurku – ale swoją rolę odgrywa sumiennie. Bo oto wyłania się pani i przyjmuje zamówienie. Do wyboru macie musujące, białe, różowe, spritza i czerwone (i to wcale nie chianti czy rosso, lecz pyszne sangiovese). Potem miły dźwięk napełniania kieliszka i już możecie zająć – jeśli jest wolny – stolik przed lokalem. Cheers! Podajemy adres: Babae, via Santo Spirito 21R

À propos. Z tym Duomo we Florencji jest taki diabelski trik, że jej wielgachną kopułę widać prawie zewsząd. Z punktu widokowego po drugiej stronie Arno, na Piazzale Michelangelo; z dzwonnicy, gdy wspinacie się ostro pod górę, na szczyt arcydzieła Giotta; z uliczek centro storico, z których czasem wyskakuje, jakby bawiła się z wami w głupiego chowanego – ha, ha, ha, robię kilka susów do przodu, skrywam się za rogiem, a potem buch! znowu jestem! Ale my ją wzięliśmy sposobem. Najpierw pod osłoną nocy badawczo patrzyliśmy z bliska, bliziutka na te szaleńczo pełne marmuru ornamentyki. Następnie w dzień, po tym, jak online zarezerwowaliśmy wejście na kopułę tak przezornie, że najbardziej wytrwały japoński utrwalacz kadrów ukłoniłby się z uznaniem niżej, niż zwykle kłaniają się ludzie w tamtej części świata. I wam też polecamy zarezerwować wejście na konkretną godzinę w ramach Brunelleschi Pass, w który, wyłożywszy grubą walutę, jednak warto się wyposażyć. Oszczędzi to nerwów i czasu, a pozwoli zobaczyć również Campanilę, Battistero z drzwiami niemożliwie promieniującymi złotem czy kryptę katedry Podczas wyjścia na kopułę weźcie jednak pod uwagę, że oglądacie te wariackie freski, na których np. panowie z rogami robią krzywdę tylnej części ciała innych panów rozpalonymi pochodniami, podczas spaceru wąziutkim mosteczkiem wokół dachu wewnątrz kopuły. Jeśli na Rysy czy inny Mont Blanc wbiegacie z gracją górskiej kozicy – no problem! Jeśli macie akrofobię tudzież inne lęki związane z przestrzenią, to – jak by to powiedzieć – wasza przyjemność z podziwiania dzieła Vasariego będzie nieco przytłumiona przez inne emocje konkurujące z zachwytem. Ale widok z góry na Florencję wynagrodzi wam wszystko! I na kopułę, która znów powie wam „hello!”, gdy położy się cieniem na budynkach. Rano, wieczór, we dnie, w nocy… O każdej porze jest piękna!

Zapomnielibyśmy napisać: wstęp do samej katedry jest darmowy i kopułę z freskami Vasariego też można wtedy podziwiać, tyle że z dołu. Wejście znajdujące się prawie vis-à-vis baptysterium poznacie po kolejce, która jednak szybko się przesuwa.

Na koniec musimy wam powiedzieć, że tyle piękna, ile we Florencji naoglądaliśmy się przez 96 godziny, to w naszej – skądinąd sympatycznej – stolicy nie zobaczycie, choć byście chodzili z lupą po ulicach przez równe 100 dni bez przerwy. O! I do teraz zachodzimy w głowę, dlaczego kilkanaście lat temu Florencja nam się nie spodobała.

Pacentro, Abruzja

Pacentro słynie z piosenkarki Madonny, bo stamtąd pochodzi jej rodzina. Ale jej samej nigdy tam nie spotkacie, nie łudźcie się. W tym pięknie położonym abruzyjskim miasteczku, w barze na jednym z głównych placów, możecie natomiast spotkać sympatycznego starszego właściciela stylowego maserati. I jeśli tak się stanie, pozdrówcie go od nas!

Lubicie chodzić? Bo jeszcze możecie wysiąść z pociągu... Nie? To z dolnego Chieti jest niecała godzinka jazdy do Sulmony (połączenie z Pescary). Tam szybki zachwyt miastem Owidiusza – i w drogę. O samej Sulmonie opowiemy Wam innym razem (zobacz rozdział Sulmona), bo teraz Pacentro!

Bohaterami tej opowieści będą: Madonna, maserati oraz Cyganie. Nie tacy zwykli, bo do Pacentro – pięknej wioseczki na abruzyjskim wzgórzu – Romowie jeszcze nie dotarli. Zingari to we Włoszech synonim ludzi ubogich, najczęściej bosych. Nazwa ta jest pozostałością z przeszłości, mało poprawnej politycznie. Ale do tego jeszcze wrócimy.

Zatem dziś prawdziwych Cyganów już nie ma... – ale Madonny, ani nikogo z jej rodziny, też nie spotkaliśmy. Bo musicie wiedzieć, że Pacentro znane jest m.in. z tego, że stąd pochodził dziadek słynnej gwiazdy muzyki pop. Miasto się tym nie chwali, Madonna też. Zresztą niezbyt ją tu lubią, skoro na małą ojczyznę swojego nonno raczej się wypięła i nie przyjeżdża tu w celach sentymentalnych, turystycznych, biznesowych czy jakichkolwiek innych.

Pacentro (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski) Pacentro (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski)

Wycieczka do Pacentro

Do tego miasteczka, pięknie położonego na wysokości 700 m n.p.m., robimy sobie 6-kilometrowy spacer. Trzeba wyjść na obrzeża miasta, w kierunku via Capucini. Tam trochę szosą, trochę pod górę, trochę ścieżką św. Tomasza, później św. Celestyna – albo na odwrót. Jeden szedł w góry, drugi nad morze, więc zostawmy ich w spokoju, bo my świętsi od papieża być nie chcemy i dreptamy sobie normalnie, po świecku. A towarzyszy nam cały czas piękny widok na Monte Amaro i w ogóle masyw Majella, który należy do parku narodowego o tej samej nazwie.

Pacentro chwali się za to kościołem Madonna di Loreto, gdzie znajduje się meta słynnego Corsa degli Zingari, czyli corocznego Biegu Cyganów, w którym z grubsza chodzi o to, że 30 śmiałków biegnie boso na łeb na szyję po kilometrowej stromej ścieżce, krew tryska jak w filmach giallo, tyle że ze stóp uczestników, a wygrany dostaje – jak biedak w dawnych czasach – kawałek materiału, żeby mógł sobie z niego uszyć buty i fikać w nich potem w rytm La Isla Bonita czy Material Girl.

Pacentro (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski) Pacentro (Fot. Agnieszka Tiutiunik i Przemysław Pozowski)

Tam, gdzie lokalesi niespiesznie popiją espresso

Podajemy adres baru, gdyby zmrok zastał was w Pacentro: Caffe De Martinis przy Piazza Umbero 1. Zjecie tu coś małego, wypijacie spritza czy peroni, a gdybyście spotkali właściciela czarnego maserati popijającego niespiesznie popołudniowe espresso, pozdrówcie go od nas serdecznie.

A samo Pacentro? Niedziela wieczór, zachodzące słońce, bijące dzwony, zamek, placyk z fontanną i kościołem, na którym – jak to we włoskich miastach o tej porze bywa – trwa mecz nastolatków odbijających piłkę o drzwi katedry lub mury kamienic okalających plac. Zamek, wieże, sploty wąskich uliczek i stromych schodów, łączących się w tajemniczy sposób z arkadami między budynkami, które – jak się wydaje – tylko dzięki temu, że podtrzymują się nawzajem, stoją od tylu stuleci. Starsi ludzie siedzą na ławkach i rozmawiają, młodsi uprawiają coniedzielną passeggiatę… no i jesteśmy my. Znajdujemy się pośrodku tego widowiska, raz po raz milcząco spoglądamy na siebie i nie śmiemy nawet słowem się odezwać, by tym przypadkowym wtargnięciem nie zakłócić chwili pięknej codzienności.

I zatraciliśmy się w tym Pacentro: zmrok zapada, ulice pustoszeją, nie wiemy, czy nadjedzie autobus powrotny do Sulmony. I rzeczywi- ście go nie było! Bo to niedziela, czas na aperitivo, a nie na kursowanie komunikacji.

No to my do baru: dobrzy ludzie Abruzji, pomóżcie, gdzie tu jakiś tramwaj, trolejbus czy wodolot? Panowie w barze szybciutko popytali, kogo trzeba, wskazali na sympatycznego, eleganckiego pana i jego maserati i powiedzieli:

– On was zawiezie! – I zapewnili, gdy zobaczyli nasze zdziwione miny, że to dobry człowiek.

I rzeczywiście, pan – jak się okazało, biznesmen z branży spożywczej – z gracją i niespiesznie przewiózł nas swoim pięknym pojazdem po nie mniej pięknej górskiej drodze do samiutkiej Sulmony. Nie musimy dodawać, że zrobił to zupełnie bezinteresownie.

Fot. materiały prasowe Fot. materiały prasowe

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze