Niech się schowa Rzym ze swoim lansem na via del Corso. Bolończycy mają coś lepszego. Najdłuższe na świecie arkady! Czterdziestokilometrowa trasa pod średniowiecznymi podcieniami. Latem znajdziemy tam schronienie przed upałem, a jesienią przed deszczem. Spacerując pod nimi, można zwiedzić niemal całe miasto, wpaść na Umberto Eco poszukującego inspiracji w starych murach, a co najważniejsze, odkryć to, co smakosze lubią najbardziej – kulinarny raj pełen produktów z zadbanych i rozległych obszarów rolnictwa ekologicznego regionu Emilia-Romania. Jakość i tradycja w produkcji żywności jest oczkiem w głowie bolończyków, nie ma tu miejsca na bylejakość. W kameralnej, mało turystycznej Bolonii, nie bez powodu określanej przymiotnikiem „la grassa” (tłusta, obfita), co krok trafiamy na małe wyspecjalizowane sklepiki kuszące słynną bolońską mortadelą, pieczoną na miejscu pachnącą porchettą, bresaolą, prosciutto di parma, parmigiano reggiano, oliwami, mięsnym ragu, zwanym nad Wisłą sosem bolońskim, wreszcie świeżymi, ręcznie klejonymi pierożkami, które, jak mówi legenda, wymyślił właściciel bolońskiej gospody zapatrzony w cudowny kształt pępka swojej kochanki. Tak powstały malutkie tortellini, a potem ich większe, choć wciąż wdzięczne koleżanki: tortelloni i tortellacci. Dziś wszystkie nazywane są potocznie „pępkiem Wenus”.
Po wejściu do jednego z małych sklepików zachwycimy się najpierw wystrojem: średniowieczne drewniane stropy widziały niejednego żarłoka, a pokaźne, suto zastawione towarem gabloty zostały wytarte łokciami pokoleń kucharek.
Za ladą szarmanccy, niezwykle serdeczni panowie, którzy w swoim życiu skroili tony bresaoli. W każdym sklepie obowiązują inne mundurki, ale z reguły obsługa jest ubrana w białą koszulę, fartuch i kaszkiecik. Kiedy już wysłucha zamówienia, zasypie nas ofertą z danej kategorii, wszystkiego da wypróbować. Jeśli uda nam się na coś zdecydować, czeka nas kolejna przyjemność: cięcie i pakowanie wędlin urasta tu do rangi sztuki.
Na około 200 zdjęć, które zrobiliśmy podczas wyjazdu, 180 to zdjęcia wędlin, które z zapałem pstrykał Kuchcik. Czy muszę dodawać, że wchodził właściwie do każdego sklepu i z trudem udawało mi się go stamtąd wyciągnąć?
W asortymencie sklepików jest moja ulubiona sałatka, której pełną miskę jem raz do roku, podczas Wigilii – tu nazywana rosyjską.
Może to ukłon w stronę Rosjan, którzy upodobali sobie boloński park Parco della Montagnola? Trafiliśmy tam, szukając skrawka zieleni. Nie znaleźliśmy jej, ale za to odkryliśmy wielkie skupisko obywateli Wielkiego Brata ucztujących na ceratowych obrusach zastawionych wódką, chlebem i korniszonami. Na drzewach wiszą tu karteczki z subtelnymi informacjami po rosyjsku: dyrekcja parku prosi o sprzątanie po swoim posiłku. Widocznie nie wszyscy doceniają włoskie specjały, a emigrantom zwyczajnie ckni się za ognistymi smakami ojczyzny.
Bolonia to nie tylko sklepy i sklepiki, ale także targowiska (czynne codziennie oprócz niedziel i przerw na sjestę między 13 a 16). Po lewej stronie piazza Maggiore, w labiryncie wąziutkich uliczek (via Pescherie Vecchie, Drapperie, Clavature, del Pratello) znajdziemy kolorowe stragany ze świeżymi owocami i warzywami oraz osterie.
Moją uwagę przykuwają dwa cuda: puntarella i agretti. Pierwsze to wielki, zielony głąb, który okazuje się zawiązkiem małych cykorii. Smakuje słodko jak kwiaty akacji czy szparagi, a chrupie jak sałata lodowa. Szkoda, że choć mamy w Polsce cykorię, nie można dostać puntarelli, podobnie jak kwiatków cukinii (choć te czasami gdzieś się pojawiają)…
Agretti jest nazywane brodą mnicha, chociaż nie wiem, który mnich chciałby mieć szczypiorek pod nosem.
Przy straganach rybnych trzeba uważać na łydki. Morskie bractwo, szczególnie to ze szczypcami (kraby tęczowe, langusty, homary), ożywia się przy przechodniach.
W jednym ze sklepów, na via Pescherie Vecchie, gdzie można kupić świeżutkie żabnice, wielkie ośmiornice, sardynki, dorady i halibuty, funkcjonuje mały barek. Należy przysiąść tu na moment i w otoczeniu białych kafli i luster oraz zapachu morza coś wypić i przegryźć – trochę w stylu naszych „Zakąsek”. Tyle że zamiast „sety i galarety” zjemy tu rybkę i napijemy się bąbelków. W lekkim ścisku, pomiędzy ramieniem pana, który wyskoczył z banku na szybki lancz, a sadełkiem pani objuczonej zakupami, pałaszujemy: porcję ostryg (Ostriche, sztuka – 1,50 euro), surowe sardele w occie, chili i roszponce (Alici marinate, porcja – 2,50 euro), surowe, marynowane krewetki (Gambero rosso, trzy sztuki – 1 euro) oraz delikates, który zwala nas z nóg: suszone figi nadziewane wędzoną makrelą i pistacjami. To połączenie jest nadzwyczaj smaczne i zaskakująco bliskie, jak np. czekolada z serem pleśniowym. Wszystko popijamy schłodzonym prosecco i chcemy tu zostać na zawsze.
Sklep rybny na via Pescherie Vecchie, gdzie zjemy na miejscu morskie przysmaki
Cdn.
Fot.: Ja, Kuchcik, 123rf,