W tej metodzie rózgę określa się mianem czarodziejskiej różdżki, a ocenę sześć z minusem piętnuje się jako złą. Do wygrania są spektakularne sukcesy wychowawcze. Do stracenia – dziecko.
Sophia opanowała alfabet, gdy miała półtora roku. Zanim skończyła trzy lata, przeczytała „Małe kobietki” autorstwa Louisy May Alcott. Umiała już wtedy pisać po chińsku. W przedszkolu, jak wspomina jej matka „gdy inne dzieci uczyły się liczyć do dziesięciu w twórczy amerykański sposób – za pomocą patyczków, koralików i liczydeł – nauczyłam Sophię dodawania, odejmowania, mnożenia, dzielenia, ułamków zwykłych i dziesiętnych na nudną, chińską modłę”. Potem dziewczynka przynosiła same szóstki na świadectwach, a od trzecich urodzin po kilka godzin dziennie ćwiczyła grę na pianinie. W efekcie jako 15-latka koncertowała w Carnegie Hall. Teraz studiuje na Harvardzie.
To krótki życiorys starszej córki Amy Chua, długowłosej pani profesor prawa na Yale. Ta drobna kobieta o ostrych rysach i pewnym siebie uśmiechu zatrzęsła w zeszłym roku rodzicielskim światem. Gdy opisała swe metody wychowawcze – zachodnie matki osłupiały. Fenomenem Chua zajęły się chyba wszystkie opiniotwórcze gazety. Brytyjski „Time” uznał ją za jedną ze 100 najbardziej wpływowych osób na świecie. A zdruzgotani rodzice wykupili jej książkę w setkach tysięcy egzemplarzy.
„Wielu zachodzi w głowę, jakim cudem chińscy rodzice wychowują tak, w przeważającej większości, zdolne dzieci. Zastanawiają się, jak to możliwe, aby wydać na świat tylu geniuszy matematycznych i muzycznych” – w taki sposób Amy Chua zaczyna swój bestseller „Bojowa pieśń tygrysicy”. I deklaruje: „Cóż, mogę odpowiedzieć na te pytania, gdyż znam sytuację od podszewki”.
Odpowiada aż nazbyt szczerze. Opisuje, co znaczy być „chińską matką”. Pojęcie to definiuje nie tyle rodzica z Państwa Środka, ile rodzica, któremu dziecko okazuje bezwzględne posłuszeństwo. Rodzic ten potrafi zaprowadzić rygor, w którym potomek ciężką pracą dochodzi do nadzwyczajnych wyników. Kredo „chińskiej matki” Chua streszcza tak: „1 – naukę stawiamy na pierwszym miejscu; 2 – szóstka minus to zły stopień; 3 – dziecko ma wyprzedzać resztę klasy w matematyce o dwa lata; 4 – nie należy chwalić dzieci publicznie; 5 – jeśli dziecko kiedykolwiek poróżni się z nauczycielem lub instruktorem, zawsze stajemy po stronie nauczyciela lub instruktora; 6 – dzieci mogą uczestniczyć jedynie w zajęciach, w których jest szansa na zdobycie medalu; 7 – złotego, oczywiście”.
Według Chua chińscy rodzice mają dwie zasadnicze przewagi nad zachodnimi rodzicami. Większe ambicje wobec swoich dzieci i większą wiarę w ich potencjał. Jednak wiara i ambicja to nie wszystko. Obie córki (młodsza to Lulu, też prymuska i świetnie zapowiadająca się skrzypaczka) były zmuszane do wielogodzinnych codziennych ćwiczeń. Motywowane wyzwiskami, że są tępe, leniwe, że darmozjady, zakały rodziny. Stymulowane szantażami, z odmawianiem posiłków włącznie. Straszone groźbami, że matka spali ich wszystkie pluszowe zabawki. Dziewczynki nigdy nie mogły bawić się u koleżanek, nigdy nie miały wakacji od ćwiczeń i nauki. A zdobycie drugiego miejsca w konkursie równało się upokorzeniu rodzica.
Metoda Amy Chua miała zachodnim rodzicom obnażyć ich własną nadmierną pobłażliwość i niedostateczną ambicję. Tak naprawdę jednak przypomniała, że i wśród nich pokutują jeszcze stare jak świat metody. Zbiorczo można je określić jako zimny wychów.
Nawet psa wytrenujesz
Nie karcenie, tylko „trening”. Nie bicie, tylko „warunkowanie”. Michael Pearl, brodaty pastor z Tennessee, i jego żona Debi egzekwowanie posłuszeństwa opanowali do perfekcji. Ich instrukcje rozeszły się po świecie w liczbie półtora miliona egzemplarzy (książki, płyty, broszury), a analogiczne metody lansuje wielu podobnych im autorów.
Pearlowie piszą w ten sposób: „W naszym domu mieliśmy wiele okazji gościć dzieci, które były w stanie doprowadzić do nerwowego załamania nawet elektryczną betoniarkę. Ich rodzice wyglądali jak uciekinierzy z obozów karnych. Po kolejnej godzinie spędzonej w towarzystwie owych dzieci byłem bliski poszukiwania w książce telefonicznej tanich usług w zakresie wazektomii”. Dalej następuje sugestywny opis, jak wspomniani mali goście byli namolni, głośni, rozkapryszeni. Czytającym te słowa rodzicom zapewne włosy się jeżą na głowie. Zwłaszcza jeśli przywoła się wspomnienie – kto ich nie ma! – awantur urządzanych przez własne dzieci. Pastorostwo dla kontrastu przytaczają opis kobiety, której dzieci są idealnie posłuszne. Na jej polecenie grzecznie same się bawią. Nie zawracają matce głowy nawet, gdy się uderzą. Pearlowie komentują: „Dzięki łasce bożej i poprzez stosowanie prostych zasad biblijnych opisanych na stronie tej książki, z determinacją i otwartym sercem matka ta wytrenowała dzieci, które przynoszą jej radość i zaszczyt”. Dodają z optymizmem: „Przecież nawet psa można wytresować, aby przybiegał, warował, siedział, był cicho lub aportował na komendę”.
„Sesje treningowe” zalecane przez Pearlów wyglądają mniej więcej tak. Stawia się przed dzieckiem przynętę. Ono chce ją chwycić i słyszy: „nie”. Ponawia próbę, dostaje „korygujący raz rózgą po ręce”. I tak do skutku, aż dziecko skojarzy „nie” z bólem. I odpuści.
Pearlowie – a także inni autorzy książek o zaprowadzaniu dyscypliny – podają instrukcje na temat narzędzia „treningu”. Może to być cienka witka brzozowa albo elastyczna linijka. Dobrze sprawdza się drewniana łyżka kuchenna lub łopatka. Dla dzieci starszych – pasek. Nie ręka, bo ta ma się kojarzyć z czułością (choć to ona przecież wymierza razy). Natężenie ciosu? Trzeba dać dziecku odczuć niewielki ból, ale nie aż taki, by się rozpłakało. Autorzy dodają: „Chyba że jest już małym terrorystą, który nauczył się manipulować rodzicami poprzez płacz bez jakiegokolwiek kontaktu z rózgą”.
Jak wcześnie radzą zaczynać? Bardzo wcześnie. Z entuzjazmem opisują „sesje treningowe” ojca, który w wolnych chwilach „trenował” dziesięciomiesięcznego synka. Ba: treningu może zaznać już noworodek. „Gdy matka kładzie takie dziecko do łóżeczka, ono często sztywnieje, bierze głęboki wdech i zaczyna płakać. Walka o kontrolę nad drugą osobą zaczyna się bardzo wcześnie i toczy się na serio” – wieszczą. Dziecko jest w tej wykładni wrogiem, którego mamy ujarzmić, aby mu się nie dać. Zaś rózga staje się „uzdrawiającą różdżką”, rozwiązującą rodzinne problemy. Dzięki niej rodzic „warunkuje” dziecko do czynienia dobra. Pearl o rytuale „warunkowania”: „Kiedy nadchodzi czas, aby użyć rózgi, weź głęboki oddech, uspokój się i pomódl [...]. Nie spiesz się ani nie podnoś głosu. Dziecko powinno spodziewać się rózgi po twoim całkowitym opanowaniu. [...] Jeśli dopiero zaczynasz ćwiczyć zbuntowane dziecko, które stara się uciec przed dyscypliną i jest zbyt wzburzone, aby cię posłuchać, musisz je unieruchomić. Jeśli zostaniesz zmuszony, by je docisnąć własnym ciężarem do podłogi, zrób to. Trzymaj je tak długo, aż okaże uległość. Udowodnij mu, że jesteś większy, twardszy, bardziej wytrwały i że nie wzrusza cię jego płacz [...]”.
Propagatorzy tej metody przykazują, aby kolejne razy wymierzać powoli, by w dziecku doszło do złamania woli. Aby po akcie karcenia – lub w trakcie – przekonywać dziecko o swej miłości. – W ten sposób miłość kojarzy się dziecku z zadawaniem bólu – oburza się Anna Golus, inicjatorka kampanii „Kocham. Nie daję klapsów”. – Autorzy twierdzą, że trenowanie służy nauce przestrzegania zasad w rodzinie, szkole, w życiu. Ale jedyną motywacją posłuszeństwa staje się strach przed karą. Zamiast uczyć samodyscypliny, uczymy w ten sposób wykonywania woli rodzica, osoby silniejszej, dzierżącej władzę. Ja wychowuję córkę do tego, aby miała w sobie dobro wewnętrzne. To ono powinno motywować do przestrzegania zasad, a nie impuls zewnętrzny w postaci rózgi – przekonuje.
W publikacjach zbulwersowało ją to, że powołują się na autorytet Boga, aby zachęcać do bicia dzieci. Biblijny cytat: „Nie kocha syna, kto rózgi żałuje, kto kocha go, w porę go karci”, przewija się we wszystkich książkach o „trenowaniu”. – Publikacja Pearlów była dostępna w największych sieciach księgarń w Polsce. Opatrzona na okładce opisami, które nie sugerowały treści. Nieświadomy rodzic mógł ją kupić i zacząć wdrażać instrukcje – dodaje Golus. W ramach kampanii „Książki nie do bicia” prosi wydawnictwa, aby wycofały publikacje z obiegu. Dzieło Pearlów zniknęło ostatnio z rynku, jednak ciągle sprzedaje się inne książki promujące te same praktyki. Jak choćby „I kto tu rządzi. Poradnik dla sfrustrowanych rodziców” Roberta Barnesa.
Zimny wychów budzi też kontrowersje na Zachodzie. Opinią publiczną wstrząsnął list otwarty Beth Fenimore, kobiety „trenowanej” jako dziecko, do pastora Roya Lessina, jednego z autorów podręczników karcenia. Pisze ona: „Moje pierwsze lanie było, kiedy miałam sześć miesięcy. Moja mama uderzyła mnie za płakanie, po tym jak odkładała mnie do łóżka. Musiała bić mnie wielokrotnie, bym nauczyła się nie płakać, kiedy mnie odkładała”. Potem następuje wstrząsająca relacja z tresury odbywającej się według instrukcji i trwającej następne 13 lat. Kobieta wspomina obezwładniające poczucie strachu, które towarzyszyło oczekiwaniu na razy. Poniżenie, gdy ojciec ją obnażał. Ból cięgów maskowany udawanym spokojem i pokorą, bo nadmierny płacz skończyłby się powtórzeniem kary „do złamania woli”. Fenimore zwierza się ze swoich problemów z nawiązaniem relacji w dorosłym życiu, z życiem intymnym, ze zdrowiem. Cierpi na choroby układu pokarmowego na tle nerwowym. Boi się ludzi, bo jeśli tak krzywdzili ją rodzice, czego oczekiwać od obcych? – Jeśli moja akcja może uchronić przed tym choć jedno dziecko, to już dobrze – mówi Anna Golus.
Co jednak ze zdolną i uśmiechniętą Sophią Chua, którą żelazna dyscyplina zaprowadziła na Harvard i do Carnegie Hall? Czy „chińska matka” przypadkiem czegoś nie ukrywa? Ten medal ma również dwie strony.
Lulu na mrozie
Druga strona nazywa się Lulu. Młodsza córka Amy Chua, z zadatkami na wybitną skrzypaczkę. Została poddana tym samym metodom co siostra – jednak naturę miała buntowniczą i niezależną. W wieku trzech lat, gdy bębniła w pianino, zamiast delikatnie naciskać paluszkami klawisze, matka zrobiła jej awanturę. Lulu w odpowiedzi urządziła histerię, a wtedy Amy wystawiła ją po prostu za drzwi. Na zewnątrz trzaskający mróz. Lulu w sweterku, plisowanej spódniczce i rajstopach. I mama pytająca, czy będzie już „grzeczną dziewczynką”. Lecz dziewczynka okazuje się nieugięta. Woli zamarznąć.
– Ta metoda ma krótkie nogi – komentuje praktyki „chińskiej matki” Patrycja Rzepecka z Akademickiego Centrum Psychoterapii SWPS. – Być może jest skuteczna, jeśli chodzi o osiągnięcie konkretnych celów, ale bazuje na poczuciu winy. Gdy wartość dziecka mierzy się jedynie osiągnięciami, nie ma miejsca dla prawdziwej akceptacji. A to wraca, nawet po 30 latach. Konsekwencje związane z zaburzonym poczuciem akceptacji mogą się pojawić nawet w dorosłym życiu – dodaje.
Jak sprawy potoczyły się w przypadku Lulu? Scena na mrozie skończyła się błaganiem matki, by dziecko wróciło do domu. Potem Amy niejednokrotnie łamała wolę młodszej córki – ale bunt w dziewczynce narastał. I w końcu, gdy jej siostra grała w Carnegie Hall, Lulu w wieku 13 lat porzuciła okupioną godzinami ćwiczeń grę na skrzypcach. Matce zaś wykrzyczała z całą mocą, że jej nienawidzi.
Kto jest ciekaw, jak to się skończyło – niech przeczyta. Bo „chińska matka” podaje bardzo szczerą receptę na sukces. I nie waha się przyznać, co straciła.