1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Żyję. To wielki temat.

Zofia Posmysz była reporterką. Miała relacjonować lot otwartej po wojnie linii Warszawa – Paryż. Na placu de la Concorde usłyszała głos esesmańskiej nadzorczyni komanda, w którym pracowała w Auschwitz. Pomyliła się, to nie był głos Annelise Franz. Obsesyjnie myślała, jak zachowałaby się, gdyby to jednak była ona. Napisała o tym słynną „Pasażerkę z kabiny 45”. Dzisiaj opowiada o swoich powrotach do miejsca, które zmieniło jej życie.

– Milena Jesenská, z którą związany był Franz Kafka, więźniarka obozu Ravensbrück, przez który pani też przeszła, uważała, że najważniejsze było zachowanie wewnętrznej wolności. Czy to w ogóle możliwe?

– Nie potrafię na to odpowiedzieć. Bo to zależało nie tylko od siły charakteru. W pierwszym roku trafiłam do karnej kompanii. Jeżeli sam Oświęcim był piekłem, to karna kompania była jego dnem. Mordercza praca, ssący głód. Trudno w tych warunkach mówić o poczuciu wolności. Na czele każdej grupy stał esesman lub esesmanka, prawdopodobnie z tych najbardziej prymitywnych. Mieli tylko jedno zadanie – pilnować, żeby nikt nie odpoczywał. Często byli to sadyści, wyżywali się na niewolnikach. O poczuciu wolności nie mogło być mowy. Natomiast w komandach, które pracowały wewnątrz obozu: w szwalni, paczkarni, pralni, magazynie odzieży, kilkanaście więźniarek nadzorowała esesmanka mająca lepsze warunki niż jej koleżanki dozorujące pracę w polu, co prawdopodobnie rzutowało na jej stosunek do podwładnych. Pod dachem sytuacja była trochę inna. Później, z końcem ’42 roku albo na początku ’43, wolno już było otrzymywać paczki z domu. Nieduże, jednokilogramowe, raz na miesiąc, ale to coś znaczyło. Mama przysłała słoiczek smalcu czy cebulę, a to był już deficytowy towar. W komandach pracujących wewnątrz obozu sytuacja była inna. Czasem mogłyśmy urządzić na przykład wieczór poetycki. A to była jakaś namiastka wolności.

– W którym momecie straciła pani swoje poczucie  wolności?

– Następnego dnia po przywiezieniu do obozu. Przy wejściu odbierano wszystko, nawet szczoteczkę do zębów. Dostaliśmy zlepek piasku z olejem, który udawał mydło. Przyjechałam transportem z więzienia na Montelupich w Krakowie, było nas z 70 dziewczyn i kobiet. Zapędzono nas do łaźni, żeby zachować pozory warunków higienicznych przed wejściem do lagru. To wszystko na papierze pewnie wyglądało znakomicie. Ponieważ nie było jeszcze obozu Birkenau, prawdopodobnie nie było łaźni dla kobiet, więc pędzono nas do pralni. Stały tam betonowe kadzie z wodą, dwa metry długie, metr szerokie. Jedna po drugiej wchodziłyśmy do tej samej wody. Powiedziałam kapo, że nie wejdę, bo woda była już gęsta. Wtedy dostałam pierwszy raz po twarzy. Potem przyszła straszliwa noc, miliony pcheł, wszy. Następnego dnia, kiedy popędzono nas do pracy w polu, już nie miałam złudzeń, wiedziałam, co to za świat. Gleba w Oświęcimiu jest ciężka, iłowata. I po zimie zaorane jesienią skiby były twarde jak kamień. Rozbijałyśmy je motykami. Każde uderzenie odbijało się w mózgu. Po dziesięciu godzinach kobiety padały. Cucono je, często biciem, wracały do pracy i znów mdlały. Szczęście miały te, które trafiły do grupy Moniki, „anwajzerki”, która rozumiała swoją pracę tak, że pilnowała, czy w pobliżu nie ma esesmana. Kiedy się zbliżał, podnosiła krzyk: „dziewczynki, ruszać się szybko”, oczywiście po niemiecku.

– Czy wcześniej kiedykolwiek słyszała pani, czym jest Auschwitz?

– Tata był kolejarzem. Często jeździł w kierunku Oświęcimia, przywoził różne wiadomości. Wiedzieliśmy, że tam jest jakiś straszny lagier, że więźniowie ciężko pracują, że się ich bije, ale to, co ojca najbardziej przeraziło, to wiadomość, że kiedy ktoś umiera, Niemcy nie grzebią zwłok, tylko je palą. Mówiłam: „tatusiu, to niemożliwe, Niemcy to chrześcijański naród, a chrześcijanie grzebią ludzi z szacunkiem”. Kiedy trafiłam do obozu, kiedy przeszłyśmy do Birkenau i od kilku tygodni pracowałam w obieralni kartofli, w pobliżu kuchni, przychodzili więźniowie czyścić kominy kotłów. Od jednego z nich dowiedziałam się, co znaczy budujące hasło „Arbeit macht frei”. Praca czyni wolnym „durch Krematorium drei”, czyli poprzez trzecie krematorium. Pamiętam jeden z apeli generalnych. Kiedy nie było transportów do gazu, wybierano więźniów z lagru. Stało się na tych apelach, bloki były zamknięte. Któraś z nas zaczęła śpiewać: „Słuchaj, Jezu, jak Cię błaga lud”. Podjęłyśmy tę pieśń. Cichutko, ale jednak śpiewałyśmy. Niespodziewanie zjawił się esesman. Zapytał, co to ma znaczyć. Blokowa zmartwiała. „One się modlą” – odpowiedziała, a on roześmiał się ironicznie i pokazał na bloki, w których odbywała się selekcja. „One powinny się modlić za siebie!” Tak wyglądała moja edukacja obozowa. Kiedy się widziało podczas wymarszu z obozu wiszące na drutach ciała samobójczyń, odwracało się wzrok... Nie wiem, dlaczego panu to opowiadam. Przez całe życie próbuję wyjść z obozu. Ale to jest niemożliwe.

– Pamięta pani, co się pani śniło w obozie?

– Pan pyta, jak ci młodzi Niemcy, z którymi się spotykam w Międzynarodowym Domu Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu, o konkrety. Na przykład zapytali mnie, czy w obozie mieliśmy poduszki... Nie wiem, czy coś mi się śniło. Ale... raz mi się normalne buty przyśniły. Bo chodziłyśmy w drewniakach. To była jeszcze jedna tortura, ponieważ nie dano nam żadnych skarpet. Wkładałyśmy te saboty na gołe stopy i natychmiast tworzyły się czerwone otarcia. Opowiedziałam sen koleżance. Ona na to: „zobaczysz, wyjdziesz na wolność, bo buty znaczą, że cię czeka podróż”. Jej interpretacja przez kilka dni była dla mnie pociechą.

– Co dawało jakąś nadzieję?

– Może jakiś ludzki odruch w esesmańskim zachowaniu? Zemdlałam kiedyś w polu podczas roboty. Niosły mnie do obozu równie zmęczone jak ja koleżanki. Byłam nieprzytomna, bo esesman uderzył mnie w skroń. Przy wejściu do obozu stała esesmanka, która podliczała stan komanda. W pewnym momencie usłyszałam: „Mein Gott. So jung” (Mój Boże. Taka młoda). Ocknęłam się. Zobaczyłam nad sobą jakąś twarz i współczucie w oczach. A na głowie esesmańska czapka. Coś ludzkiego się w tej kobiecie odezwało. Takich oznak człowieczeństwa się czepiałam.

– Widziała pani w nich ludzi?

– Chyba dwa dni po przywiezieniu do obozu strażnik zapytał mnie, jak długo tu jestem. „Jesteś taka biała, ale tutaj po kilku dniach będziesz czerwona, bo cię słońce spali”. Słyszę, że jego niemiecki jest mniej więcej taki jak mój. Był Łotyszem. Powiedział: „Wiesz, co powinnaś zrobić? Nasiusiać na ręce i umyć sobie twarz, zanim wyjdziesz do roboty, to się tak nie opalisz”. Mimowolnie się roześmiałam. A on: „moja babcia tak zawsze robiła”. Później jakiś czas go nie widziałam. Trafiłam do karnej kompanii. Był straszny głód. W dodatku kapo, Niemki kryminalistki, okradały nas nawet z nędznych, przydzielanych nam porcji. Któregoś dnia podczas przerwy obiadowej podszedł do mnie ten esesman Łotysz: „daj miskę”. Z własnej menażki nalał mi zupy. Zażartował: „widzę, że nie myłaś twarzy, tak jak ci mówiłem, i już jesteś czarna”. Zupa była dobra, esesmańska. To prawda, że próbowałam widzieć w nich ludzi. Być może to  wyczuwali i starali się pokazać to coś, co było w nich zagłuszone.

– We śnie wraca do pani tamten świat?

– Pisanie mnie z tego wyzwoliło. Obóz stawał się tematem literackim. Wcześniej bardzo często śnił mi się Oświęcim. To były dziwne sny. Budziłam się, bo we śnie Aufseherin Annelise Franz, moja zwierzchniczka, wyrzucała mnie z pracy. To był chyba największy lęk, bo ta praca była szansą, że przeżyję. To był Oświęcim, ale nie byłam głodna, nie było mi zimno, byłam czysta. Gdyby mnie zapytano o nią przed sądem, mogłabym powiedzieć tylko to, co mówię panu.

– Jak wyglądały pani pierwsze dni po wyjściu z obozu?

– To był już podobóz Ravensbrück, niedaleko rzeki Elby, czyli Łaby. Powstał w części koszar lotniczych. Obok było lotnisko, już nieczynne. Więźniarki z Ravensbrück umieszczono w barakach koszarowych, w których kiedyś mieszkali lotnicy. Stały trzypiętrowe prycze, ale baraki miały własną toaletę. Panował wielki głód. Już nie pędzono do pracy, bo nie było gdzie pracować, więc na ogół cały dzień spędzałyśmy na kojach. To był czas codziennych nalotów na Niemcy. Kiedy dwa tysiące samolotów leciało, a leciały nisko nieniepokojone artylerią, której już nie było, baraki chwiały się i kołysały. Któregoś ranka, to było drugiego maja, nie usłyszałyśmy gongów na apel. Któraś ośmieliła się wyjrzeć z baraku. Zauważyła, że nie ma esesmanów, i wyszła. Za nią następna. I tak jedna po drugiej wychodziłyśmy. Skierowałyśmy się do bramy, nikt do nas nie strzelał, ale potężna brama była zamknięta. Czekałyśmy chyba do południa. Zegarków nie było, nie wiedziałyśmy która godzina. I wtedy zjawili się więźniowie, do dzisiaj nie jest pewne, według mnie Polacy pędzeni ze Wschodu, ale koleżanki twierdzą, że Francuzi z pobliskiego obozu. Kilku mężczyzn wywaliło bramę i wtedy nasz tłum wypadł na lotnisko. Pognałyśmy przed siebie, zupełnie jak szalone. W pewnym momencie któraś stanęła i zapytała: „Ale dokąd biegniemy? Nie mamy nic do jedzenia!”. Zawróciła. Za nią pobiegło kilkadziesiąt kobiet. Na koniec i ja. W magazynie chleba był już ogromny tłok, ale coś się jeszcze udało uszczknąć. Wiele lat później przeczytałam książkę Ericha Fromma „Ucieczka od wolności” i myślę, że coś takiego wtedy przeżyłyśmy. Nie wiedziałyśmy, co począć z wolnością. No bo kto nam da jeść? Część pognała do miasta, jak sobie radziły, nie wiem. Ja z najbliższymi przyjaciółkami zostałam jeszcze jedną noc w baraku i dobrze zrobiłyśmy, bo o piątej po południu przyjechali chłopcy z amerykańskiej armii wielkim ciężarowym samochodem z paczkami żywnościowymi.

– Czyli zostałyście?

(...)

Więcej w Zwierciadle 12/2010

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze