Boisz się publicznych wystąpień? Wielu ludzi się boi. Ja też się bałam. W dodatku nadal jest to dla mnie stres, ale umiem już sobie z nim radzić – pisze psycholożka Hanna Samson. Po latach męki i frustracji wytłumaczyła sobie to tak: „Wolę się chwilę stresować i powiedzieć, co mam do powiedzenia, niż milczeć i rezygnować z wpływu na świat”.
Jako dziecko byłam bardzo nieśmiała. Nigdy sama nie zgłaszałam się do odpowiedzi, choć zwykle wiedziałam, co trzeba. Pytana wbrew własnym chęciom, mówiłam szybko i cicho, wbijając wzrok w ławkę. – Co ty tam mówisz? – niecierpliwiła się nauczycielka. – Powtórz głośniej – wołała. A kiedy powtarzałam głośniej, to od razu i szybciej. – Nic nie rozumiem. Powtórz wolniej – słyszałam. Męka, męka, straszna męka... Powtarzałam, ale znowu za szybko, pani wznosiła oczy do nieba, klasa się śmiała, a ja marzyłam jedynie o tym, żeby pozwoliła mi usiąść. – Nie wystarczy umieć – pouczała mnie pani. – Trzeba jeszcze potrafić to przekazać. Uff, koniec męki.
W siódmej klasie mieliśmy przygotować i wygłosić referat z historii architektury. Napisałam go, znalazłam zdjęcia i na wypadek pustki w głowie nauczyłam się wszystkiego na pamięć. Wyszłam na środek, zaczęłam mówić, jasne, że trochę za szybko, bo kiedy się mówi szybko, wcześniej można to już mieć za sobą. Ale nie w szkole. – Zacznij jeszcze raz, trochę wolniej – pani przerwała mój bieg i znów znalazłam się w punkcie startu. Zaczęłam jeszcze raz i poszło lepiej, choć co chwila ktoś chichotał. Nie wiedziałam dlaczego, ale przestało mnie to obchodzić. Skupiłam się na tym, żeby mówić wolno i jakoś przetrwać. Przetrwałam. W dodatku pod koniec wygłaszanie referatu zaczęło mi sprawiać przyjemność. – Znakomicie – powiedziała pani. – Nie dość, że świetny referat, to jeszcze pięknie tańczyłaś!
Klasa w śmiech, ja nie wiedziałam, o co chodzi, pani wyjaśniła: – Cały czas chodziłaś, dwa kroki w bok, dwa w tył, dwa do przodu, interesujący układ taneczny, to jakaś nowa forma wygłaszania referatu.
W ten sposób moje ciało radziło sobie z napięciem. Metoda dobra, choć zbyt widowiskowa jak na szkolne stosunki. Myślicie, że po takim przeżyciu w ogóle przestałam się odzywać? Wręcz przeciwnie. Chyba uznałam, że najgorsze mam już za sobą. Prawie całą lekcję byłam na środku klasy i przeżyłam. Mówiłam, a inni słuchali. Było w tym coś pociągającego. Dwa dni później sama zgłosiłam się do odpowiedzi. – O, to coś nowego – zauważyła polonistka i oddała mi głos. Dostałam piątkę. I odtąd nie czekałam, aż mnie wyrwą, zgłaszałam się sama, gdy umiałam. Mówiłam coraz głośniej i wolniej, bez trudu dostawałam piątki. I czego tu się bać? Jeśli dam plamę, to będą się śmiali i tyle – wiedziałam, że to da się przeżyć.
W liceum po kilku tygodniach poczułam się pewnie w swojej klasie i bez lęku zabierałam głos. Można by pomyśleć, że problem został rozwiązany, ale po jakimś czasie znów się objawił. Nie będę się wdawać w co, jak i dlaczego, ale faktem jest, że w trzeciej klasie liceum zmieniłam szkołę. Wszystko było nowe, wiadomo, nie czułam się pewnie. Miałam kilka okazji, żeby pokazać się od dobrej strony. Nie skorzystałam. Nauczycielka pyta o coś, nikt nie wie, a ja wiem. Do dziś pamiętam te pytania i odpowiedzi, których nie udzieliłam, choć znałam. Po tygodniu się zniechęciłam i wróciłam do starej szkoły. Przez tamtą klasę przemknęłam jak mysz, cicho i niezauważalnie. Może nieważne, skoro tam nie zostałam, ale było mi żal. Nie chciałam być myszą. Odtąd – bałam się czy nie – ale zabierałam głos. Nabrałam wprawy. Na studiach uczestniczyłam w dyskusjach i kiedy miałam coś do powiedzenia, to mówiłam.
Ale to wszystko odbywało się wśród znanych mi osób. Potem przyszedł czas na życie zawodowe i tu już nie było tak łatwo. Musiałam brać udział w konferencjach i zjazdach. coś tam wygłaszać albo uczestniczyć w panelu. I zawsze potwornie się bałam, że się ośmieszę, że nie będę wiedziała, co powiedzieć, że inni uznają, że jestem beznadziejna i tak dalej. Przygotowywałam się dobrze do tych wystąpień, a i tak miałam w głowie czarne scenariusze. Tworzyłam katastroficzne wizje, w których nieudana prezentacja była początkiem ciągu kolejnych porażek i generalnej klęski życiowej. Wypadnę źle, szef uzna, że nie nadaję się na to stanowisko i mnie zwolni, znajomi się ode mnie odsuną, nikt nie będzie chciał mnie zatrudnić, nie będę w stanie płacić za mieszkanie, więc mnie wyrzucą – moje całe życie legnie w gruzach. Skoro tak myślałam, to naprawdę miałam się czego bać. W dodatku wystąpienia publiczne łączyły mi się bardzo z poczuciem własnej wartości. Stanowiły test, w którym okaże się, czy jestem beznadziejna, czy świetna, albo–albo, jakby nic nie było pośrodku. Lęk przed porażką nie pozwalał mi spać po nocach, nic dziwnego, skoro walczyłam o życie. I z tym już musiałam coś zrobić.
Zaczęłam pracę nad swoimi myślami. Do każdego katastroficznego przekonania tworzyłam przeciwprzekonanie, które pomagało mi zmniejszyć stres. Na przykład takie: „Niezależnie od tego, jak wypadnę, szef dobrze wie, że nadaję się na swoje stanowisko, i nie wyrzuci mnie z pracy”. Taka myśl pozwalała zatrzymać kostki domina, nim zaczną padać.
Trochę czasu zajęło mi przyjęcie do wiadomości, że o mojej wartości nie decyduje jedna porażka. Nawet gdybym na zbliżającym się sympozjum nie powiedziała ani słowa, to nadal będę tą osobą, która ma wiele osiągnięć, jest mądra i kreatywna i generalnie dobrze sobie radzi w pracy. Tłumaczyłam to sama sobie wielokrotnie, w końcu zaczęło działać. Wystąpienia publiczne przestały mieć wielkie znaczenie, uznałam, że nie one decydują o mojej wartości i moim życiu. To po prostu jakieś urozmaicenie pracy, spotkania z ludźmi, okazje do wymiany poglądów… To, jak wypadnę, nie jest takie ważne. Zaczęłam nawet lubić wystąpienia publiczne, które zwykle dobrze mi szły i pozytywnie wzmacniały. Oczywiście te, do których byłam przygotowana. Bo tak po prostu zabrać głos? Jeszcze długo nie miałam na to odwagi.
Prawdziwy przełom nastąpił kilka lat później. Trudno tu mówić o autoterapii, bo terapię szokową zaordynowała mi koleżanka, która prowadziła Manifę. Bez uprzedzenia zapowiedziała przez megafon, że teraz ja będę przemawiać. No nie! Ja?! Przemawiać?! Do tłumu?! Uwielbiam Manify, czuję się z nimi związana, pewnie mam coś do powiedzenia, ale co? W głowie miałam jedynie pustkę. Podeszłam na drżących nogach i równie drżącą ręką wzięłam megafon. Spojrzałam na ludzi. Byli rozentuzjazmowani. Czekali na moje słowa, więc zaczęłam mówić. Nie pamiętam już co, ale mówiłam. Drżącym głosem, który stawał się coraz mocniejszy i nawet ja dałam mu się ponieść. Ludzie reagowali brawami, okrzykami, entuzjazm rósł. Gdy skończyłam, byłam szczęśliwa, że ich nie zawiodłam. Że nie zawiodłam siebie. Poczułam, że mimo lęku mogę na sobie polegać. Nie muszę mieć tekstu wykutego na blachę, wystarczy, że myślę. I to było moje największe odkrycie, które do tej pory mi służy. Jeśli skupiam się na tym, co chcę powiedzieć, nie skupiam się na lęku. Nie mam na to miejsca, myślę o tym, co mówię, a nie jak wypadam.
Czy praca z grupą kilkunasto- lub dwudziestokilkuosobową to także wystąpienia publiczne? Jeśli tak, to bardzo je lubię. Prowadzę warsztaty i grupy terapeutyczne, i jest to zwykle wspaniałe przeżycie. Tam w ogóle nie skupiam się na sobie i na tym, jak inni mnie widzą. Ważne jest to, żebym to ja widziała innych i rozumiała, z czym się mierzą.
Bywam zapraszana do radia lub telewizji, ale nie wszystkie zaproszenia przyjmuję. Decyduje temat rozmowy. Czy jest dla mnie ważny? Czy czuję się ekspertką w tej sprawie? Czy wiem coś, co chciałabym ludziom powiedzieć? Jeśli tak, to oczywiście idę, bo chcę mieć tyle wpływu na świat, ile mogę. Te wystąpienia mnie za bardzo nie stresują, bo jestem na swoim miejscu. Nie staram się wypaść lepiej od siebie, wystarczy mi to, kim jestem. Niemniej zdarzyło mi się kilka razy, że zgubiłam wątek, zapomniałam, do czego zmierzam albo jakie było pytanie. I co? Powiedziałam osobie prowadzącej, że zapomniałam, do czego zmierzałam lub że nie pamiętam pytania, a ona mi po prostu przypomniała i szłyśmy dalej. Świat się nie zawalił.
W ogóle lubię rozmowy. Telewizja, radio czy udział w panelu pozwalają na wejście w kontakt z konkretnymi osobami, między nami coś się wydarza, razem tworzymy sytuację. Dostaję czasem propozycję, zwykle świetnie płatną, żeby wygłosić wykład, prezentację lub prelekcję, na sali ma być 200–300 osób pewnie średnio zainteresowanych tematem, a ja sama mam do nich mówić – tych propozycji zwykle nie przyjmuję. Trochę żal mi pieniędzy, które bym mogła zarobić, ale silniejsza od żalu jest wdzięczność. Jestem wdzięczna sobie, że nie dałam się skusić i nie wpakowałam się w tę sytuację. Jasne, że bym sobie poradziła. Ale znam też koszty i nie mam ochoty ich ponosić. Nie każdy, kto nauczył się skakać do wody, musi też skakać z trampoliny, nie przesadzajmy.