1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Na miłość nigdy nie jest za późno

Dojrzałe uczucia nie są słabsze. Kochankowie mają te same motyle w brzuchu, te same rozedrgane ciała, tak samo wdzięczą się razem do zdjęć. (Fot. Getty Images)
Dojrzałe uczucia nie są słabsze. Kochankowie mają te same motyle w brzuchu, te same rozedrgane ciała, tak samo wdzięczą się razem do zdjęć. (Fot. Getty Images)
Ta pierwsza bywa uważana za najważniejszą, do niej wraca się jak do źródła, jej przypisuje formatywne właściwości. Ale życie pokazuje, że często to ostatnia miłość staje się pierwsza. Czyli dająca poczucie prawdziwej bliskości i energię do życia.

Widzę z daleka, jak prężnym krokiem przemierza park. Od kiedy są razem z Janem, „dobrała ruchów”, jak mówią córki. Wysoka, szczupła, z burzą kręconych siwych włosów, cała na różowo. Potem powie mi, że zawsze bawiła się modą. Ale ten akurat kolor nosi nie dlatego, że jest modny, tylko dla Jana. Bo Jan uwielbia ją w różu.

Jan nie dołączy do nas, nie będzie opowiadał o nich, bo to tak, jakby dzielił się Basią, a ona jest na wyłączność. Ale Basia może robić, co chce. – Jan jest skryty, zamknięty. Mężczyzna z tajemnicą. A mnie tylko tacy fascynują – śmieje się Basia, demonstrując ujmujące dołeczki w policzkach. – Długo go zdobywałam, całe dwa miesiące. W końcu się udało.

Od telefonu do półmaratonu

Basia ma 68 lat, Jan jest o dwa lata starszy. Spotkali się cztery lata temu w kolejce do biura klientów pewnej telefonii komórkowej. Czekanie się przedłużało, więc ucięli rozmowę. Taką tam: jaki aparat telefoniczny najlepszy, jak zapisać zdjęcia w chmurze. Rozmowa adekwatna do miejsca. Właściwie mówiła Basia, a Jan słuchał. Tak mniej więcej w drugiej godzinie oczekiwania opowiedziała mu o tym, jak straciła ostatni telefon: Wstała bladym świtem, zobaczyła za oknem słońce, więc pomyślała: „Upiorę szlafrok, to wyschnie do wieczora”. Zdjęła i wrzuciła do pralki. Kiedy usłyszała z łazienki dziwne odgłosy, pomyślała, że to napad. A to stukał jej nowy iPhone. Na ratunek było za późno. Poważny do tej pory Jan się uśmiechnął, a ona pomyślała, że nie jest taki ponurak, jak sądziła. Załatwiła sprawę i, cóż było robić, pożyczyła mu zdrowia, powiedziała „do widzenia” i wyszła.

Za dwie godziny telefon z biura obsługi klienta: Pan, który stał za panią w kolejce, znalazł na krześle pani rękawiczki, chce je oddać, czy można podać mu pani numer?

I tak Basia umówiła się z Janem pierwszy raz, w kawiarni „Smakołyki”. Okazało się, że mieszkają w tej samej podwarszawskiej dzielnicy i oboje znają to miejsce, choć bywała w nim tylko ona. Potem spotkali się niby przypadkiem, choć nie do końca, bo Basia wyłowiła z rozmowy, że on w poniedziałki o ósmej gra w tenisa na miejscowym korcie. Nie spotkała go tam ani w pierwszy poniedziałek, ani w drugi. Już pomyślała, że to bujda z tym tenisem. Ale w trzeci poniedziałek zobaczyła, jak wsiada na rower z rakietą przewieszoną przez ramię. O co za zbieg okoliczności – zawołała – usiądziemy w „Smakołykach”? Usiedli. W kolejny poniedziałek również.

– Ujęły mnie w nim jego inteligencja, oczytanie, specyficzne poczucie humoru. Nie będę owijać w bawełnę – zauroczył mnie. Wysportowany, zadbany, nieco powściągliwy, ale to tylko rozpalało moje zmysły. Niesamowite było obserwować, jak wychodzi ze swojej skorupy, jak się otwiera, jak coraz częściej się uśmiecha.

Dość szybko opowiedzieli sobie siebie i swoje życia. Ona, lekarka, rozwiodła się tuż po czterdziestce. Od początku jej małżeństwo się nie kleiło. Od znajomej dowiedziała się dlaczego – jej mąż, też lekarz, miał romans z koleżanką z oddziału. Wtedy wystawiła mu walizki za drzwi, ale teraz są w dobrych relacjach. Dla córek, którymi opiekowali się naprzemiennie.

Basia mieszka sama w szeregowcu na uboczu, córki już dawno się wyprowadziły. Jest na emeryturze, ale dorabia sobie dyżurami w szpitalu.

On, budowlaniec, właśnie przepisał na syna firmę, choć jeszcze się w niej udziela. Mieszkał w domu pod lasem razem z synem i dwojgiem wnuków.

– Żona Jana zmarła dziesięć lat temu na udar – opowiada Basia. – Bardzo to przeżył. Postanowił nie wiązać się już z nikim, a miał wtedy zaledwie 60 lat. Bardzo mnie wzrusza jego historia. To przykład ginącego gatunku faceta – opoki, takiego na dobre i na złe. Ale nawet opoka powinna nieco skruszeć – Basi znów robią się dołeczki w policzkach.

Odkąd Jan przeprowadził się do Basi, właściwie się nie rozstają, szkoda im każdej chwili. Często wyjeżdżają nad jej ukochane morze, a zimą na ubóstwiane przez niego narty. Dużo chodzą z kijkami po okolicznych lasach, w tym roku przebiegli razem półmaraton. Czytają te same książki, a potem o nich gadają. Ostatnio pospierali się o tegoroczną noblistkę Annie Ernaux. On uważa jej książki za nazbyt hermetyczne, ona za oryginalne. Chodzą często do kina, jeżdżą na koncerty.

– W czwartą rocznicę naszego spotkania w tamtej kolejce Jan kupił mi mięciutki szlafrok, bez kieszeni. Na wszelki wypadek, żebym nie mogła włożyć tam telefonu – śmieje się Basia. – Dobrze nam. Nie chcę używać wielkich słów, ale naprawdę muszę to powiedzieć: nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak teraz.

Nie opuszczę cię

Miłość w dojrzałym wieku w pewnych środowiskach nadal spotyka się z krytyką, a w najlepszym razie z pobłażliwymi uśmiechami. Martyna Harland, psycholożka i filmo­terapeutka, współautorka książki „No bez jaj. W poszukiwaniu męskości”, zauważa, że dobry PR takim związkom robią reżyserzy czyniący z uczuć ludzi w podeszłym wieku temat swoich filmów. Na przykład David Gordon Green w filmie „Manglehorn”, w którym podążamy śladami Ala Pacino za tym, czego nie robić, żeby nie zamykać sobie w życiu drogi do szczęścia. Albo Ildikó Enyedi w „Duszy i ciele” czy Sophie Hyde w „Powodzenia, Leo Grande” z Emmą Thompson w roli głównej, którzy pokazują, jak otworzyć się na nowo w sferze seksu. Z kolei w brazylijskim „Loveling” Gustava Pizziego dojrzała miłość to partnerstwo i szacunek do drugiej osoby, co nie oznacza, że nie pojawiają się tam kryzysy. Dzięki miłości są one jednak mniej przerażające. Gdy w domu Irene psują się drzwi, członkowie rodziny podstawiają drabinę i wchodzą do domu oknem. To piękna metafora tego, jak wspólnie radzić sobie z wszelkimi problemami.

– Jednak najpiękniejszy film o dojrzałej miłości i bliskości to dla mnie koreański dokument „Nie opuszczaj mnie” Mo-young Jin. Bohaterowie, 98-letni Jo Byeong-man i 89-letnia Kang Kye-yeol, są małżeństwem od 76 lat. Mieszkają w górskiej wiosce Hoengseong w prowincji Gangwon w Korei Południowej. Spłodzili razem dwanaścioro dzieci, pogrzebali szóstkę z nich, a ich relacja wciąż pełna jest młodzieńczej radości i czułości! Filmy o dojrzałych uczuciach udowadniają, że na miłość nigdy nie jest za późno. Ale myślę, że też dodają ludziom w podeszłym wieku odwagi do pójścia za jej głosem – mówi Martyna Harland.

Prowadzą się jak chcą

Socjolożka Agata Romaniuk poświęciła późnym miłościom swoją ostatnią książkę pt. „Krótko i szczęśliwie”. Przedstawia w niej niezwykłe historie jedenastu par, a – jak zaznacza – nie wszystkie zasłyszane weszły do książki. Skala zjawiska jest całkiem duża. I – co zauważają socjologowie – będzie rosła, ponieważ żyjemy dłużej, w niezłej kondycji i z przekonaniem, że prawo do życia po swojemu mamy w każdym wieku.

Co jest wspólnym mianownikiem późnych miłości? Zdaniem autorki książki łączy je to, co jednocześnie odróżnia je od pierwszych miłości. Czyli fakt, że partnerzy dają sobie dużo przestrzeni. Zarówno w sensie fizycznym, bo nie zawsze decydują się zamieszkać razem, nie tylko w jednym domu, ale nawet w jednym mieście, jak i w takim znaczeniu, że szanują poprzednie życia partnerów w każdym możliwym wymiarze: pasji, zainteresowań, doświadczeń seksualnych, preferencji kulinarnych i tym podobnych. Dojrzali partnerzy nie narzucają drugiej stronie swojego stylu życia ani nie muszą wypracowywać od zera nowego.

Na przykład bardzo religijna bohaterka książki Wiesława i zupełnie niereligijny Zdzisław żyli razem, uprawiali seks (w związku niesakramentalnym!), nie próbując się nawzajem nawracać. – Mam wrażenie, że wczesne miłości są o wiele bardziej zawłaszczające od późnych – mówi Agata Romaniuk. – Młodzi ludzie powtarzają: my, nasze, mieszkania, dzieci i tak dalej. A moi bohaterowie mówili: ja i Jacek. Albo: ja z Jackiem. Albo: Jacek coś, a ja coś innego. I to mnie ujęło. Bo to oznacza zupełnie inne podeście dojrzałych partnerów do siebie nawzajem – z szacunkiem dla wolności każdego z nich.

Autorkę zaskoczyło, że dojrzałe pary są podobne do młodych w jednym – silnie podlegają ocenie rodzin. Bo wydawałoby się, że dojrzali ludzie, niezależni finansowo, mogą żyć jak chcą. A okazuje się, że tak nie jest, że ich rodziny mają tyle samo do powiedzenia nastoletniej córce, o którą się boją, że zajdzie w ciążę, co swojej 80-letniej matce.

Przy czym bardziej oceniające okazywały się dzieci niż wnuki, chociaż Agata Romaniuk przyznaje, że dzieci też bywały przychylne związkom rodziców, ale zazwyczaj wtedy, gdy partner pojawiał się jakiś czas po śmierci matki czy ojca. – Zaskoczyło mnie, że dojrzałe miłości podlegają także ocenie społecznej, czyli oczekiwaniu, że ludzie w pewnym wieku będą grzeczni. Po angielsku jest na to adekwatne określenie: companionship. Czyli że będą ludźmi, którzy sobie towarzyszą, ale że nie łączą ich wielkie namiętności, a już w ogóle nie do pomyślenia jest to, że w grę wchodzi seks. A wchodzi, często zupełnie inny, niż doświadczyli go w młodości. Istnieje utarte oczekiwanie, jak dojrzali kochankowie powinni się prowadzać. W prochowcach, za rączkę, przez park. A oni się prowadzają różnie, czyli tak samo jak w każdym innym wieku – tak jak lubią.

Praca nad książką pokazała Agacie Romaniuk, że dojrzałe uczucia w ogóle nie są słabsze. Kochankowie mają te same motyle w brzuchu, te same rozedrgane ciała, tak samo wdzięczą się razem do zdjęć. – Wszystko jest takie samo, poza oczywiście fizycznością. Trudno na przykład w podeszłym wieku o wielokrotną erekcję w ciągu nocy, ale płomień uczucia na poziomie emocjonalnym wcale nie jest mniej jasny czy mniej silny, a na poziomie erotycznym po prostu przyjmuje inną formę.

Bohater książki Staszek mówi: „Póki ktoś patrzy na nas z czułością, póty istniejemy”. Czułość i przyjaźń to wspólna cecha dojrzałych par. – Widziałam wielu młodych kochanków zafascynowanych sobą nawzajem, którzy żyją w związku pełnym emocji i namiętności, ale którzy nie są przyjaciółmi – dodaje autorka.

Małe odwagi

Ludzie, których Agata Romaniuk poznała przy pracy nad książką, byli ze sobą zaprzyjaźnieni. I nawet jak jedno chorowało, to drugie z tego powodu nie odchodziło. Zdaniem autorki właśnie dzięki czułości, uważności, przyjaźni. Dlatego że obiecywali sobie: będziesz moją ostatnią miłością, aż do śmierci. A jak się ma osiemdziesiątkę, to koniec życia jest bardzo realną perspektywą. Dojrzali ludzie nie odkładają na później różnych przyjemności, podróży.

– Wiesława i Zdzisław zjeździli samochodem całą Polskę, wyprawili się do Ziemi Świętej, nad jezioro Como. Partnerzy w podeszłym wieku nie mówią tego, co młodzi: zrobimy to później. Nie żyją przyszłością ani przeszłością, żyją tu i dzisiaj. Każdy dzień z nią, z nim, dzisiaj – to mój wygrany dzień. Młode związki są zawsze o przyszłości, o tym, że wybudujemy dom, będziemy mieli psa, znajdziemy lepszą pracę. Dla dojrzałych najważniejszy jest ich dobrostan, fizyczny, zdrowotny, wszelaki – mówi.

Panuje stereotyp, że dojrzali ludzie są niereformowalni, zamknięci na zmiany. Według autorki krzywdzący. Dojrzali partnerzy są skłonni do zmiany, i to w różnych kierunkach, nie tylko w takim, że osoba pozbawiona czułości, seksu nagle rozkwita. Partner może zmienić swoje życie o 180 stopni. I nagle z mieszczucha, podrywacza przeistoczyć się w miłośnika wsi, rozkochanego w uprawach roślin, i wiernego partnera. – Moje pary łączy to, że zdobyli się czasem na radykalny krok, łączą małe akty odwagi, wynikające z przekonania: Nie mam nic do stracenia. Jeśli odważę się na zamieszczenie anonsu w gazecie, na zaczepienie sąsiadki, to jak się to nie uda, będę w tym samym miejscu, co jestem, czyli sam. Myślę, że w dojrzałych związkach – paradoksalnie – tej odwagi jest więcej niż w młodych, jest mniej takiego przejęcia: A co o mnie pomyślą, a jak wypadnę. Młodzi mają dużo napięcia wokół własnego wizerunku przed znajomymi. Nie usłyszałam tego w rozmowach z moimi bohaterami. Jeśli o coś się martwili, no to nie o to, co inni powiedzą, nie bali się śmieszności, tylko tego, żeby mieć siłę się zebrać i coś zrobić.

Do Agaty Romaniuk na spotkaniach autorskich podchodzą panie w wieku bohaterek i pytają: Gdzie mogę kogoś znaleźć? Autorka odpowiada: Absolutnie wszędzie, tam, gdzie bohaterowie książki, czyli w swojej kamienicy, w pociągu, w ogródku obok. Trzeba tylko zrobić jakiś ruch, oduśmiechnąć się do tego mężczyzny, który się do nas uśmiechnął, wejść na piętro i zapukać do drzwi sąsiadki.

Co może dać ludziom miłość w tym wieku? – Wszyscy moi bohaterowie mówili to samo: drugie życie – odpowiada autorka. – Do momentu spotkania tej osoby byli przekonani, że są na jakimś „dożyciu”, na emocjonalnej i życiowej emeryturze, że już nic się nie wydarzy. Często te drugie życia są krótkie, bo zdarza się, że partner umiera. Ale jak pytałam tego, który pozostał, czy nie żałuje, bo jednak dużo bólu musiało go to kosztować, wszyscy zgodnie twierdzili, że nie żałują. Bo lepiej kochać i stracić niż nie kochać w ogóle, nawet jeśli było nam dane mało czasu.

Agata Romaniuk zauważa, że wydłużenie życia powoduje wielokrotną zmianę zawodu. Natomiast nie powoduje zmiany przekonania, że powinniśmy mieć tylko jedną miłość. I nawet jeśli jedno odchodzi, to drugie powinno pozostać na wspomnianym dożyciu, niejako w magazynie. Ludzie nie dają sobie sami przyzwolenia na szukanie nowej miłości, ale kultura też im nie pomaga. Wszyscy słyszeliśmy nieraz potępiającą frazę: jego żona przewraca się w grobie, widząc go u boku sąsiadki. Ale i to przekonanie odchodzi w niesławie, robiąc miejsce społecznej akceptacji dla dojrzałych związków. Dzieci i wnuki też dostrzegają plusy nowych związków ojca, matki, dziadka, babci.

Czego nauczyła Agatę Romaniuk praca nad książką o dojrzałych związkach? – Właśnie tego, że liczą się małe akty odwagi. Warto ryzykować, warto nawet ponosić porażki, żeby nie móc sobie zarzucić, że się nie próbowało. Drugie, co dała mi ta książka, to poczucie, że mam czas. Jestem samotna, mąż mnie porzucił, mam 44 lata, zdawałoby się, że to strasznie dużo, ale moja bohaterka, pani Lusia, by powiedziała: Miłość przyjdzie, trzeba się tylko na nią otworzyć. To mnie bardzo uspokoiło. Jeśli nie teraz, to może na biczach szkockich w sanatorium po siedemdziesiątce? To niby trywialny wniosek, ale o którym, mam wrażenie, często zapominamy, skupiając się na rozdrapywaniu przeszłości albo na snuciu jakichś niepewnych marzeń o przyszłości. A to, co może się zdarzyć w tym pociągu, w tym sanatorium, na tej klatce schodowej – ma szanse odmienić nasze życie. Nigdy nie jest z późno.

Playboy i dziewczyna o perłowych włosach

Ona – krytyczka teatralna, 65 lat, wykładowczyni na kulturo­znawstwie jednego z uniwersytetów, on – artysta, lat 72. Znają się ponad ćwierć wieku. Przez długie lata, będąc w innych związkach, przyjaźnili się jako pary, a dokładniej – jej przyjaciółką od serca była żona Witka, więc siłą rzeczy były mąż Anny stał się jego przyjacielem. Spotykali się najczęściej w tym domu, na tym tarasie, na którym teraz pijemy herbatę.

Piękna stara willa z początków XX wieku, ale wnętrza na wskroś nowoczesne. O to zadbała Anna po przeprowadzce dziewięć lat temu. Długo opierała się przed zamieszkaniem w domu, który kojarzył się jej z przyjaciółką. A więc pierwsze, co zrobiła, jak już się przełamała, to remont i totalna zmiana wystroju. – Nasza historia wydawałaby się nieźle wymyślona, gdyby nie była prawdziwa – mówi poważnie Witek. – To gotowy scenariusz na film.

Bo mnie Anna wpadła w oko, jeszcze zanim poznała Adama. Było to na balu filmowca na Baraniej Górze, dawno, dawno temu. Ona była wtedy świeżo upieczoną absolwentką teatrologii, ja już coś tam znaczyłem w świecie filmu.

Anna się uśmiecha: – Zaproszenie na ten bal załatwił mi pewien aktor, bo przecież tam mogli balować tylko artyści.

Witek: – Pamiętasz? Zatańczyliśmy „Dziewczynę o perłowych włosach” Omegi.

Anna: – W ogóle tego nie pamiętam.

Zatańczyli i na tym koniec. Witek był na balu z dziewczyną, ona z kolegą, którego imienia nawet nie pamięta.

– Potem ty zaczęłaś chodzić z Adamem. – kontynuuje opowieść Witek.

– A ty zmieniałeś kobiety jak rękawiczki – przerywa mu Anna.

I tak przekomarzają się do końca rozmowy. Anna przez jakiś czas nie wiedziała, że nowym chłopakiem Wioli jest Witek. Wiola ukrywała przed nią ten fakt, uważała, że na tle chłopaka przyjaciółki, Adama, solidnego faceta, świetnego naukowca, Witek to taki playboy, fircyk w zalotach. Powiedziała potem przyjaciółce, że była pewna: Wybijesz mi go z głowy. Pozwoliła więc Witkowi łaskawie się uwielbiać i zwodziła. A on zakochał się po uszy i poprosił ją o rękę.

– Pamiętam, jak Wiola powiedziała mi pół żartem, pół serio: Zanim się zdecyduję, muszę przedstawić cię mojej przyjaciółce – opowiada Witek. – Umówiliśmy się w kawiarni „Na Rozdrożu”. Zobaczyłem dziewczynę „o perłowych włosach” i oniemiałem z wrażenia.

Przez te wszystkie lata spotykali się raz częściej, raz rzadziej, ale bardzo się zaprzyjaźnili. Czasem wyjeżdżali razem na wakacje, potem także z dziećmi (Anna ma córkę, a Witek dwie) na narty, a od pewnego czasu – jak dzieci podrosły – co roku razem spędzali sylwestra. Witek zawsze zamawiał u didżeja „Dziewczynę o perłowych włosach” i prosił Annę do tańca. Dziś twierdzi, że kochał całe życie dwie kobiety.

Potem przyszło pięć trudnych lat w ich życiu. U Wioli wykryto raka piersi. Beznadziejne rokowania, szukanie ratunku gdzie się da, heroiczna walka Wioli. Witek opiekował się żoną cały czas. Anna mu pomagała, była na każde zawołanie przyjaciółki. W tym czasie zaczęło się psuć w jej małżeństwie. Adam miał pretensje, że ważniejsza jest dla niej Wiola niż własna rodzina. Ale teraz Anna widzi to tak: to był dla niego dobry pretekst, żeby ujawnić romans ze swoją eksstudentką. Wzięli rozwód, obyło się bez walki.

– Choroba Wioli, jakkolwiek by to strasznie brzmiało, bardzo nas z Witkiem do siebie zbliżyła – opowiada Ania. – Tym bardziej że tuż przed śmiercią Wiola powtarzała: Zaopiekuj się nim. A jemu: Nie rozpaczaj, znajdź sobie kobietę. Ten nasz wspólny czas zaczęliśmy więc od trudnych emocji, ale krzywa stale rośnie. Jest nam coraz lepiej, spokojniej. Mamy coraz więcej pomysłów, jak sobie dogadzać, także w łóżku, bo ja tę sferę odkryłam dopiero niedawno!

Witek: – Patrzę teraz na siebie młodego ze współ­czuciem. Ile musiałem przeżyć, ile głupstw zrobić, ile kobiet skrzywdzić, żebym docenił siłę spokoju, czułości, wierności. Wszystko, co najlepsze, mam tu i teraz, z Anną.

Jak o to zawalczyć? – dopytuję.

– Ja po prostu staram się dawać Annie to, co sam od niej dostaję. I każdy dzień razem traktuję jak ostatni. Bo nasz związek jest tym ostatnim.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze