W tej rozmowie nie padnie odpowiedź na pytanie, czy lepiej żyć w pojedynkę, czy jednak w parze, bo jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Razem z psychologiem Pawłem Droździakiem zastanawiamy się jednak nad tym, jakie mogą być konsekwencje naszego wyboru w tej materii i czy na pewno jest to wolny wybór.
Według statystyk nawet jedna piąta Polaków żyje w pojedynkę. W swoim kręgu znajomych często spotykam osoby, które mówią, że są same i to daje im poczucie satysfakcjonującego życia. Jednak skoro człowiek jest z natury zwierzęciem społecznym, to można być szczęśliwym, żyjąc solo?
Ewolucja eksperymentuje i wytwarza cały pakiet najróżniejszych rozwiązań, które na początku testuje – jedne się sprawdzają, inne nie. Ptaki, które w toku ewolucji zostaną wyposażone w bardziej funkcjonalne pióra, lepiej latają i mają większe szanse na przetrwanie. Podobnie jest ze społeczeństwami. Przyjmując perspektywę historyczną, trzeba uznać, że społeczności ludzkie, żeby mogły istnieć, musiały wydawać na świat potomstwo. A żeby społeczności mogły mieć dzieci, muszą być rodzice. Były w historii takie, w których ojcowie nie wiedzieli, które dzieci są ich, były i takie, w których wprowadzono pewne systemy pojęciowe i obyczajowe pozwalające ustalić, czyje są dzieci. Dzisiejszy model, w którym ojcowie mają świadomość swojego ojcostwa, niemal całkowicie zajął planetę. Okazało się, że to on jest odpowiednikiem bardziej funkcjonalnych piór. Ten system okazał się efektywny i wyparł pozostałe.
Wygrał model, w którym istnieje para. Ta para ma dzieci i społeczeństwo to popiera, bo dzięki reprodukcji uzyskuje jakiś rodzaj przewagi nad pozostałymi i nie wymiera. Ponieważ to jest w jego najlepszym interesie, społeczeństwo wdraża młodych ludzi do funkcjonowania w takim modelu, wbudowuje w nich zestaw umiejętności, obyczajów, przekonań służących temu, żeby ten młody człowiek mógł istnieć kiedyś w parze i to... wytrzymać. A potem zreprodukować obyczaj bycia w parze, czyli nauczyć tego swoje dzieci.
Szczerze przyznam, że bardzo mi się nie podoba to „wytrzymywanie” bycia w parze w imię przetrwania społeczności...
To pewnie nie brzmi dziś najlepiej, ale chodzi o to, by dzięki takiemu wdrożeniu człowiek umiał funkcjonować w parze: rozwiązywać konflikty, iść na kompromisy, wiedzieć, jakie są oczekiwania, gdy jest się mężczyzną, a jakie, gdy jest się kobietą. Każda kultura jest tym przepełniona i właśnie dzięki temu dwoje ludzi, którzy się spotykają, nie musi zupełnie od zera tworzyć norm i zasad, tylko może wykorzystywać pewien już znany kod, do którego obsługi zostali przez społeczeństwo wyszkoleni.
Weźmy zupełnie banalną sytuację. Facet chce rano iść na trening. Pyta więc swoją partnerkę: gdzie jest moja bluza? Ona mówi, że tam, gdzie zawsze, w zielonym koszu w łazience. On na to: szukałem tam, nie ma. Ona wstaje, idzie do łazienki, podnosi ręcznik, bluza jest. I tak za każdym razem. Gdy on wychodzi, ona prosi go: jak będziesz wracał, kup po drodze żwirek dla kota. Dobrze – odpowiada on. Po godzinie wraca bez żwirku. Kupiłeś? – pyta ona. Ale co? – pada odpowiedź. I tak im życie płynie... Oczywiście on też ma serię swoich drobnych rozczarowań, bluza niech będzie symboliczna, bo to może być dosłownie wszystko.
Mówisz o klasycznych nawykach, przywarach, cechach, które w związkach doprowadzają nas do szału. Albo to znosimy, bo chcemy, by związek trwał, albo stają się one tym powodem, dla którego decydujemy się na życie w pojedynkę, bo nam się nie chce tego znosić?
W skrócie – tak. Tradycyjne społeczeństwo szkoli obie strony do tego (posługując się choćby przykładem rodziców), by akceptowały fakt, że takie konflikty są wpisane w życie w parze. Ale istnieje pewien kontener w postaci związku, który potrafi te konflikty w sobie zawrzeć i ma na tyle mocne ściany, że mimo tego buzowania para jest w stanie wszystko to przepracować. To jest społeczne znoszenie pewnego rodzaju frustracji. Jeśli przestajemy szkolić swoje dzieci w jej wytrzymaywaniu, to w efekcie par jest coraz mniej. Wyrasta pokolenie nauczone czegoś innego – tego, że najważniejszy jesteś ty.
W dawnych czasach, nazwijmy je przedpsychologicznymi, podstawowa kompetencja przekazywana dzieciom brzmiała: bądź taki i taki, bo to jest dobre dla rodziny. Rodzina w tej optyce była pewnym rodzajem bytu, który miał wartość wyższą niż wartość indywidualna. Czasy psychologiczne przyniosły przełom. Klientem psychologa jest pojedynczy człowiek, to on jest postawiony w centrum. Teraz ta kobieta z mojej opowiastki, gdy słyszy pytanie: „Gdzie jest moja bluza?”, nie myśli sobie: „Dobra, no, muszę znowu znaleźć tę bluzę i tyle”, tylko zastanawia się, czy naprawdę chce tej bluzy szukać. W pierwszym momencie może stwierdzić: „Muszę po prostu znaleźć faceta, który będzie wiedział, gdzie jest jego bluza”. Po czterech rozwodach i kilku terapiach, które niewiele w tej kwestii zmieniły, już naprawdę wie, że takich nie znajdzie. I przestaje szukać.
To jest jakoś uwalniające.
W pewnym sensie tak, na przykład od kompromisów, oczekiwań, poświęceń. Weźmy parę, która mieszka w Gdańsku. W pewnym momencie on dostaje propozycję pracy: świetna robota, dobre pieniądze, awans, tyle że we Wrocławiu. Oboje stają przed wyborem, kto ma się poświęcić. Ona ma w Gdańsku rodzinę, przyjaciół, swoje życie. On we Wrocławiu perspektywę rozwoju. I co? Jeżeli są wyszkoleni do bycia parą, to przyjmują od razu perspektywę, w której dobre jest to, co jest dobre dla nich jako rodziny. Jeżeli jednak dla każdego z nich najważniejsze jest to, co jest zgodne z nim, najpewniej ich drogi się rozejdą. Każde z nich jest w tej sytuacji zadowolone o tyle, że nie musi iść na kompromis, w swoim świecie jest dla siebie najważniejsze i o siebie zabiega. Czy to jest jest szczęście? W jakimś sensie tak, bo jest to ulga.
A druga strona medalu?
To, co człowieka może w tym momencie unieszczęśliwić, to fakt, że na jego życie nie jest już nałożony sens wynikający z przynależności. W wyniku serii kompromisów coś się jednak zyskuje. Jakiś rodzaj bazy, powtarzalności. W jakimś sensie rodzina organizuje życie. Wyobraź sobie, że masz urlop i spędzasz go na działce. Jesteś zupełnie sama, możesz wstać rano albo o pierwszej, możesz nie wstać w ogóle. Możesz iść pobiegać albo nie, zjeść śniadanie, obiad i kolację, tylko śniadanie, tylko kolację, możesz też nie nazywać tych posiłków wcale. Może być wtorek lub środa, a może to bez znaczenia. Problem polega na tym, że w takiej sytuacji możesz trochę nie wiedzieć, w którym momencie robić pewne rzeczy i co byłoby słuszne, a co nie, ponieważ nic tego nie strukturyzuje. Na początku to może być nawet przyjemne. Bo rzeczywiście jesteś wolna i możesz wszystko. Ale jest prawdopodobne, że w którymś momencie zaczniesz się trochę męczyć, nie wiedząc, co masz ze sobą zrobić. Bo nic i nikt nie nakłada żadnych sensów na twoją linię czasu.
Owszem, nie idziesz na kompromisy i to jest ta korzyść. Wada jest taka, że możesz mieć kłopot z tym, by znaleźć jakiś rodzaj narracji, która nadaje sens twojemu istnieniu, jakoś cię organizuje. Ci, którzy mają pary, ten sens znajdują w przynależności.
Załóżmy, że jestem singielką, tak zdecydowałam, niech będzie, że w wyniku przeszłych doświadczeń. Mam 48 lat, jestem wykształcona, ekonomicznie niezależna, mam dorosłe dzieci. Dużo podróżuję, mam hobby, realizuję się. Mam też przyjaciół, przynależę do tej grupy nie z tytułu więzów krwi, ale z wyboru, nie czuję się samotna. W pracy jest mi dobrze, a gdy przychodzę do domu wieczorem, czeka na mnie sześć psów i dwa koty, i bardzo mi to na rękę, bo po całym dniu chcę sobie odpocząć od ludzi. Czego mi brakuje?
Brakuje ci psychologa, który ci powie, że to jest okej. I to nie jest żadna ironia! O tym, czy coś jest okej, czy nie, decydujemy nie my, ale pewne sensy, które nadaje społeczeństwo.
Nie chcę wpaść w pułapkę wyrokowania o tym, co ludzie mają robić ze swoim życiem, czy mają żyć w związkach, czy nie. Wielu z nich doświadczyło traumatycznych przeżyć emocjonalnych w relacjach i w efekcie mogą nie chcieć znosić tego po raz drugi, narażać się na niepewność, zdradę, umniejszanie, rozstania. Niektórzy z nich dochodzą do wniosku, że nie mogą być w związku. Dlaczego? Bo dopóki nie są w stałej relacji, wszystko się jakoś trzyma. Mają kolegów, koleżanki, czasem zdarzy się jakiś seks z Tindera, jakoś to wszystko płynie. Ale już związek, który przekracza „ja”, jest zagrażający, bo może uruchomić silne, pierwotne reakcje związane z relacją. Dopóki interakcja z drugim człowiekiem jest racjonalna – bo jest to kolega, szef, pracownik, klient, trener – świetnie im idzie, bo tu nie uruchamiają się dawne urazy związane z rodzicami. Ale gdy już pojawi się bliskość w relacji romantycznej, wszystko się sypie, rozum wysiada. Ktoś na przykład może być świetnym wykładowcą akademickim, mieć w małym palcu całą psychologię, ale gdy mu zacznie zależeć na jakiejś dziewczynie, to nie jest w stanie się powstrzymać, żeby nie pytać jej co 15 minut, gdzie była i co robiła – musi to wiedzieć. Rezygnuje więc z relacji, bo wie, co ona w nim odpali, a z czym nie chce się mierzyć.
Życie w pojedynkę może wynikać z obawy przed wchodzeniem zbyt głęboko w drugiego człowieka? Rozsądne brodzenie zamiast nurkowania, które jest zbyt ryzykowne?
Relacja romantyczna nie jest tylko kontraktem. To związek oparty na emocjach, który nieco przekracza rozum. Jeżeli kiedyś w twoim życiu doszło do urazowych sytuacji, nagłego zerwania, niezrozumiałej utraty, doświadczyłaś czegoś niestabilnego, to lęk przed tym, że to się powtórzy, może sprawić, że bycie w bliskiej relacji będzie męką.
Możesz wyśmienicie funkcjonować na płaszczyźnie zawodowej, towarzyskiej, społecznej, ale w momencie, kiedy relacja z drugim człowiekiem się zacieśnia, dochodzi do uruchomienia tych pierwotnych rzeczy, które są dziecięce – jak ta chorobliwa kontrola – a których nie jesteś w stanie się pozbyć. Pozostajesz więc z ludźmi tylko w takich relacjach, w których nie uruchomi się ten traumatyczny materiał. Radzisz sobie do pewnej głębokości, ale dalej nie wchodzisz. I wszystko jest niby w porządku, tyle że możesz mieć wrażenie, że jednak inni nurkują, a ty czegoś unikasz.
Czego?
Kłopotów. Jeśli kiedyś zostałaś zdradzona i wracasz do domu po wyjeździe, to kiedy mijasz na klatce jakąś kobietę, nie zastanawiasz się, czy ona tylko roznosi ulotki, czy też właśnie wyszła od twojego partnera. Masz to z głowy, nie zajmujesz się tym. Tyle że możesz mieć przy tym jednocześnie wrażenie, że coś cię omija, przeczuwać, że coś musiałaś odpuścić, z czegoś zrezygnować. Masz to poczucie z tyłu głowy, że czegoś nie możesz, a być może chcesz.
Siedzisz sobie przy stole na imieninach u cioci, która niewiele o tobie wie, ale oczywiście zagaja: „No i co, masz już na oku jakiegoś kawalera?”, a ciebie trafia szlag. Masz ochotę tę ciotkę rozszarpać na strzępy na oczach całej rodziny albo przynajmniej przygadać jej tak, żeby jej w pięty poszło. Prawda jest jednak taka, że twoja reakcja jest w dużej mierze projekcyjna. Bo dlaczego aż tak porusza cię to, że ta nieszczęsna ciotka zadaje takie pytanie? Może po prostu narusza granice twojej prywatności, co cię wkurza, a może masz jednak poczucie jakiegoś braku i ona tym pytaniem uderza w ten czuły punkt? Odpowiadasz wtedy oczywiście, że to jest twoja sprawa i że nie chcesz o tym rozmawiać, bo przecież nie odpowiesz tej ciotce, że gdy tylko jakiś mężczyzna usiłuje się do ciebie zbliżyć, to od razu go nienawidzisz, albo gdy tylko ktoś ci się spodoba, to natychmiast czujesz, że tobą gardzi, prawda? Opracowujesz całą retorykę dla obrony swoich praw jako singielki, czasem po to, by obronić swoje najwrażliwsze części.
Nikt chyba być nie musi wiecznym singlem. Mnie się podoba teoria, zgodnie z którą mogę być zadowolona z życia w pojedynkę, jeśli to odpowiada moim aktualnym potrzebom. Okresowe życie w pojedynkę to może być czas na dogadanie się ze sobą, popatrzenie na pewne mechanizmy po to, żeby wejść w kolejną relację z innym stanem umysłu, bez wielkiej dziury do zapełnienia w sobie. Mam przyjaciela, który nie przeżył ani jednego dnia bez w związku – z domu rodzinnego prosto w małżeństwo, a potem, gdy to się rozpadło, a nawet w trakcie, zawsze z relacji w relację, najlepiej na zakładkę, by mieć gwarancję, że nie będzie „okienka” samotności.
Może on po prostu ciągle nie wie, gdzie jest ta jego bluza do biegania, i potrzebuje kogoś, kto mu powie…Żartuję oczywiście, chociaż – nie do końca.
Gdyby na nas wszystkich popatrzeć zbiorowo, jak na społeczeństwo seryjnej monogamii, to tak naprawdę jesteśmy ludźmi strasznie poranionymi. Bo prawda jest taka, że każdy koniec związku to jest jakaś rana, niepowodzenie. Kochaliśmy się i chcieliśmy coś razem budować, i to nie wyszło. I to zawsze jest mniej lub bardziej traumatyczne, zawsze trzeba się jakoś z tym rozliczyć. Jeśli wchodzimy bezpośrednio z jednego związku w drugi, to dzieją się w nas jednocześnie dwa procesy. W jednym budujemy już nową relację, w drugim rozliczamy to, co było. W takiej sytuacji ta nowa osoba zawsze będzie jakoś uwikłana w proces rozliczania, a nawet użyta w tym procesie. Możemy w ogóle nie być w stanie wejść głębiej w tę relację, dlatego że ciągle jeszcze czegoś nie domknęliśmy, nie załatwiliśmy do końca. To tworzy chaos emocjonalny. Ciężko jest zbudować jakikolwiek rodzaj przywiązania, jeśli stare połączenie jeszcze ma się całkiem dobrze. Jakiś czas w samotności pozwala się ustabilizować. Przepracować brak.
To jest proces analogiczny do tego, który musi przejść dziecko. W pierwszym okresie życia jest ono w relacji symbiozy z opiekunem, najczęściej z matką. Kiedy ona znika, maleńkie dziecko doświadcza lęku anihilacyjnego, w jakimś sensie rozpada się, znika. Gdy jednak matka wraca, ono uczy się tego, że matka nieobecna nie musi oznaczać matki złej. Dowiaduje się, że dobry obiekt może być nieobecny. Nie staje się zły przez to, że go nie ma. To nauka rozstawania się, dzięki której dziecko może samo zasypiać czy pojechać na kolonię. To jest konieczny etap dorastania, usamodzielniania się.
Wracając do związków – jeśli ktoś całe życie funkcjonuje w relacjach na zakładkę, to nie może być pewien, że jest naprawdę samodzielną jednostką. Każdy powinien znaleźć w życiu taki moment na pobycie ze sobą, w którym nie jest obiektem odniesienia do kogoś, tylko po prostu jest.
Paweł Droździak, psycholog. Prowadzi poradnictwo dla osób dorosłych i par. Pracuje z osobami mającymi trudności z kontrolowaniem zachowań impulsywnych. Zajmuje się także analizą lacanowską. Jest współautorem książki „Blisko, nie za blisko. Terapeutyczne rozmowy o związkach”.