Cyberseks jest egalitarny, uprawiają go młodzi i starzy, wolni i w związku, bogaci i biedni, odważni i nieśmiali. Brak bezpośredniego kontaktu fizycznego nie wyklucza przyjemności ani orgazmu – mówi prof. Michał Lew-Starowicz w kolejnej odsłonie cyklu o zagadkach naszej seksualności.
Coraz częściej uprawiamy seks przez Internet. Z badań wynika, że przynajmniej raz erotyczne rozmowy były źródłem podniecenia seksualnego dla około 80 proc. osób, niemal połowa masturbowała się, a ponad 40 proc. przeżyło orgazm podczas „internetowego spotkania erotycznego”. To moda, a może wymóg czasu?
Komputer czy smartfon stały się nie tylko bardzo dostępne, ale mają różne możliwości technologiczne. Myślę, że seks w Internecie będzie się rozwijał, bo stymulacja fizyczna na odległość jest możliwa, obraz 3D już jest, niebawem będziemy zapewne mogli przekazywać bodźce zapachowe i smakowe. Upowszechnienie technologii teleimersji, wykorzystanie skafandrów umożliwiających pełne odwzorowanie bodźców dotykowych to już nieodległa przyszłość. Żyjemy też w czasach, w których laboratoria opuszczają pierwsze roboty obdarzone sztuczną inteligencją. Zgadnij, co wydarzy się dalej?
Boję się nawet myśleć. A jak dziś wygląda pożądanie w sieci? Jak wyglądają wirtualne randki?
Nie czuję się wybitnym ekspertem od wirtualnych randek. Prawdopodobnie scenariuszy jest tak samo dużo jak w świecie niewirtualnym. Na podstawie rozmów w gabinecie mogę stwierdzić, że nawiązywanie relacji seksualnych coraz częściej przenosi się do sieci. Jest mnóstwo forów i czatów internetowych, w których nie brakuje chętnych do rozmów o seksie i do seksu. Są też aplikacje randkowe i te do spotkań na szybki seks.
Kto uprawia w ten sposób seks? Częściej korzystają z cyberseksu kobiety czy mężczyźni?
Do statystyk należy podchodzić z dystansem, choćby z tego powodu, że wiele osób w sieci zmienia tożsamość. Z relacji pacjentów wiem jednak, że dużo łatwiej znaleźć mężczyzn chętnych na cyberseks. Ale mamy czasy uberyzacji porno i tinderyzacji randek i to się szybko zmienia. Cyberseks jest egalitarny, uprawiają go młodzi i starzy, wolni i w związku, bogaci i biedni, odważni i nieśmiali… Choć częściej uprawiają go osoby impulsywne, bo chcą natychmiastowej gratyfikacji, nawet jeśli doświadczenie seksualne miałoby być mniej satysfakcjonujące niż to, o które musieliby się bardziej postarać lub dłużej na nie poczekać.
Zastanawiam się, na czym polega urok wirtualnego seksu. Wyobraźnia bardziej pobudza zmysły?
Seks zaczyna się i kończy w mózgu. Brak bezpośredniego kontaktu fizycznego nie wyklucza przyjemności ani orgazmu. To po prostu inna droga.
Ale zanim wejdziemy do takiego wirtualnego pokoju rozkoszy, to może jakaś słowna gra wstępna, zwana przez nasze babcie i mamy zalotami? Kiedyś na przykład pisało się długie listy miłosne, niektóre jako arcydzieła epistolografii trafiły do literatury erotycznej.
Dziś listy miłosne i sprośną korespondencję na papierze zastąpiły równie nasycone treścią SMS-y, MMS-y, snapchaty, filmiki przesyłane za pomocą komunikatora. Ma to nawet swoją nazwę – „sexting”. To taki flirt na odległość, tyle że bardziej jednoznaczny seksualnie. W porównaniu z tradycyjną korespondencją, tu wypowiedzi są krótsze, odbierane i wysyłane w czasie rzeczywistym, mogą im towarzyszyć stymulujące obrazy. Bo choć źródło określenia „sexting” – połączenie angielskich wyrazów „sex” i „texting” – nawiązuje jedynie do wymiany wiadomości tekstowych, tak naprawdę są to również zdjęcia, filmiki, emotikony czy linki do erotycznych treści w Internecie.
Dlaczego ludzie wybierają cyberseks zamiast tzw. zwykłego seksu? Co jest w nim pociągającego?
Kluczowy mechanizm, który występuje w cyberseksie, to 3A – access, affordability i anonymity, czyli dostęp, przystępność i anonimowość. Dostęp jest prosty, bo większość z nas ma dostęp do Internetu, w dodatku jeśli szukamy partnerów o określonych preferencjach seksualnych, tu znajdziemy natychmiast. Mechanizm przystępności mówi o tym, że na cyberseks stać właściwie każdego – za łącze internetowe i tak płacisz, wirtualny seks masz w pakiecie. No i w Internecie gratyfikacja jest natychmiastowa. W realnym życiu trzeba się zwykle sporo natrudzić: zaprosić na kolację, uwodzić, oczarować sobą — a i tak czasem kończy się to porażką, choć zainwestowaliśmy w randkę czas i pieniądze. W Internecie szybko trafimy na osobę, która ma ochotę na seks, bez wymagającej otoczki, jaką jest rozmowa czy randkowanie. Pociągająca dla wielu osób jest tymczasowość relacji, a w związku z tym mniejsze obawy przed odrzuceniem. A jeśli nawet ktoś nas odrzuci, za chwilę znajdą się inni chętni.
I trzeci mechanizm – anonimowość. Dużo łatwiej przełamać wstyd lub ujawnić swoje fantazje czy preferencje, gdy czujemy się anonimowi. Łatwiej odkryć zakamarki swojej seksualności przed kimś, kogo nie znamy i kto nas nie zna. Nie będzie oceniał, przeciwnie – zachwyci się. Dużo prościej jest też wylogować się i zablokować kontakt, jeśli coś pójdzie nie tak. No i anonimowość pozwala stworzyć swojego awatara, takiego, jakiego chcemy, przynajmniej do czasu weryfikacji, czyli spotkania na żywo. Możesz ukryć się za inną twarzą, imieniem i nazwiskiem, za inną tożsamością. Z badań wynika, że aż 50 proc. szukających w sieci seksu zmienia tożsamość. Co prawda spośród trzech motorów wirtualnego seksu akurat anonimowość jest najbardziej krucha, bo ktoś może to upublicznić.
Czyli to bezpieczeństwo pozorne?
Raz zamieszczone w sieci zdjęcie erotyczne zostaje tam na zawsze. Trzeba pamiętać, że sieć jest wielką dziurą w płocie do podglądania. Oczywiście można wygrać potem sprawę w sądzie o naruszenie wizerunku, ale satysfakcja będzie niewspółmierna do strat wizerunkowych. Dlatego wiele osób ogranicza swój wizerunek w sieci – nie pokazuje twarzy, charakterystycznych cech, na przykład tatuażu czy wnętrz mieszkania łatwych do rozpoznania. Mężczyźni pokazują zbliżenie penisa w erekcji, kobiety – waginę lub piersi. Bo przecież zdjęcia mogą wpaść w ręce kogoś, komu internetowy amant nie chce pokazywać się w takiej roli: rodziny, uczniów, szefa, znajomych. Pamiętam niejednego pacjenta, który wciąż szukał przyjemności w sieci, podając się za wolnego mężczyznę. I dobrze sobie radził, aż w końcu jedna z porzuconych bez słowa kobiet odnalazła jego żonę.
Powiedziałeś: porzucona bez słowa. To też jest nowy trend – ludzie randkują, angażują się, obiecują miłość aż po grób i… nagle znikają. Bez słowa wyjaśnienia. Bez uprzedzenia i szansy na kontakt.
To zyskało nawet specjalną nazwę – „ghosting”, czyli budowanie erotycznej relacji, a potem znikanie bez „do widzenia”. Ghosting zbiera coraz większe żniwo.
W swoim gabinecie spotykasz się z osobami, które zostały „zgołstowane”?
Przeżywają to porzucenie tak samo jak w realnym życiu. Bo gdy ktoś znika bez wyjaśnienia, zostajesz z milionem pytań, których nawet nie masz komu zadać. Porzucający to często osoby, które fałszują swój wizerunek i manipulują innymi. Tacy „porzucacze” to zwykle łowcy świeżych wrażeń. Kiedy wrażenie przestaje być świeże i zaczyna się choćby mała rutyna lub pojawiają się oczekiwania, znikają bez słowa.
Mam pacjentów, których problemem jest to, że wciąż potrzebują nawiązania nowej przygodnej relacji. Mówią, że dla nich najbardziej ekscytujące i podniecające jest to, co się dzieje najpierw, czyli uwodzenie, nawiązywanie kontaktu, a potem… jak powiedział jeden z pacjentów, „potem to jest zwykły seks, jak z każdą inną”. Ale to się dzieje nie tylko w cyberprzestrzeni, również w realnym życiu.
Można temu zapobiec?
Byciu oszukanym? I porzuconym? Nie zawsze. To wymaga świadomego budowania relacji, krytycznej oceny, która w sytuacji fascynacji drugą osobą może na chwilę się ulotnić. Głośno było o filmie „Oszust z Tindera”. Przecież ten oszust miał zawsze ten sam „zestaw narzędzi” do uwodzenia, bardzo zresztą skuteczny, choć typowy: zachwyć się nią, spraw, by poczuła się najważniejsza i że dla niej sięgniesz nawet po gwiazdkę na niebie… Miał zresztą cały wachlarz bajd, na które kobiety dawały się nabrać. Czym charakteryzowały się uwiedzione, oszukane i porzucone dziewczyny? Nie patrzyły na tworzoną relację w sposób świadomy, tylko życzeniowy.
Pamiętaj, że często żyjemy marzeniami, fantazjami i wyobrażeniami. A jeżeli kontakt z drugą osobą zaczyna przypominać marzenia, łatwo jest uwierzyć w to, że właśnie się spełniają, i tracimy czujność.
Przez Tindera rozpadło się sporo związków, ale też znam pary, które stworzyły szczęśliwą relację w realnym świecie.
Aplikacje randkowe służą poznawaniu się. Ludzie czasem szukają tam kogoś na jedną noc, a czasem na całe życie. Dobrze, gdy ludzie nie rozmijają się we wzajemnych oczekiwaniach. A zjawisko oszusta matrymonialnego to nie wymysł Tindera.
Michał Lew-Starowicz, dr hab. n. med., psychiatra, seksuolog, psychoterapeuta, prof. CMKP, kierownik Kliniki Psychiatrii Centrum Medyczne Kształcenia Podyplomowego