Szmaciarz – trzeba mieć odwagę, by wybrać sobie taki pseudonim, gdy wszyscy wokół lansują się na najlepszych na świecie. Otyły, niezbyt przystojny Rag’N’Bone Man właśnie pobił rekord – w ciągu ostatniej dekady żaden album debiutanta nie sprzedawał się tak dobrze w Wielkiej Brytanii jak jego płyta „Human”.
(Artykuł pochodzi z numeru 4/2017)
Głęboki, czarny głos, który zwłaszcza w niższych rejestrach przyprawia o ciarki. W tle nowoczesny podkład, mocno zaznaczone bity, a obok soulowa sekcja dęta rodem z lat 70. Blues miesza się z hip-hopem, gospel łączy się z elektroniką. Oto recepta na 120 tys. sprzedanych płyt w pierwszym tygodniu po premierze (10 lutego 2017 r.). Tak można sprawić, że wydzwania do ciebie Elton John („Kochanie, ja cię, ku..., ubóstwiam, jesteś wspaniały!”), a krytycy typują cię na debiut roku 2017.
Czy Rag’N’Bone Man zostanie męską, zdecydowanie bardziej brodatą Adele? Przebój „Human”, który dał tytuł całej płycie, może nie przegoni popularnością „Rolling in the Deep”, ale całkiem odważnie próbuje. „Human” już od kilku miesięcy gości na pierwszych miejscach list przebojów w Europie. Również w Polsce jest nieźle – grają go wszystkie rozgłośnie, od mainstreamowych, przez popowe, po rockowe. Z kolei planowany na początek kwietnia warszawski koncert artysty został przeniesiony z Proximy do większego Palladium ze względu na zaskakująco dobrą sprzedaż biletów. Kim jest ten potężny, wytatuowany gość, który narobił tyle zamieszania?
Z WC na głęboką wodę
32-letni Rory Graham pochodzi z Grójca. To znaczy pochodziłby, gdyby był Polakiem. Dorastał w Uckfield – niby do Londynu niezbyt daleko, ale jednak prowincja. – To małe miasteczko i nie ma zbyt wiele do roboty, więc co chwilę wdawaliśmy się z kumplami w jakieś bójki. Regularnie odwiedzał mój dom lokalny gliniarz i mówił: „Rory znowu narozrabiał” – wspomina Rory Graham. Nawet jeśli angielskie Grójce są nieco bardziej rozbudzone muzycznie od polskich, to jednak równie ciężko jest wypłynąć z nich na szerokie wody. Więc Rory wcale nie próbował, zadowalała go lokalna scena. Zainteresował się muzyką jungle, został didżejem. Gdy przeniósł się do pobliskiego Brighton, wsiąkł w scenę hiphopową. – Na koncertach zauważyłem, że ludzie akceptowali mnie jako rapera, ale gdy zaczynałem melodyjnie śpiewać, robiło to na nich dużo większe wrażenie. Pomyślałem: „To chyba jest właściwa droga” – mówi Rag’N’Bone Man.
W środowisku hiphopowym poczuł się pewnie, dużo występował, nagrywał i wydawał płyty własnym sumptem. Męczyły go jednak ograniczenia tej stylistyki. Milowym krokiem było spotkanie starego kumpla ze szkoły Marka Crewa, który teraz był producentem muzycznym. Razem nagrali epkę „Wolves”. Drogę pod skrzydła dużych firm płytowych otworzyła Rory’emu właśnie ta płytka i... posiedzenia w toalecie. Przynajmniej taką scenerię mają jego pierwsze filmiki wrzucane do Internetu. Na pomysł wysłania tych klipów ludziom z branży wpadła dziewczyna Rory’ego. I dzięki temu Rag’N’Bone Man zanotował swój pierwszy mainstreamowy sukces – w 2012 roku otwierał koncert Joan Armatrading.
Szmaty i kości
Początki kariery Rag’N’Bone Mana to mieszanka nowej i starej szkoły – z jednej strony ścieżka youtube’owa, z drugiej coraz więcej występów w coraz mniej lokalnych klubach.
– Z początku nie koncentrowałem się za bardzo na Internecie. Myślałem: „Napiszę kawałek i zaśpiewam go z dziesięć razy na jam sessions, a potem nagram i już”. Ale żyjemy w erze Internetu i jeśli tego nie ogarniasz, to zostajesz z tyłu.
Jego „Human” został dostrzeżony w Wielkiej Brytanii dopiero po tym, jak jedna z uczestniczek dobrze zaśpiewała ten utwór w „X Factorze”. Juror brytyjskiego „X Factora”, producent i celebryta Simon Cowell, prorokował wtedy: „Nikt nie zna tego kawałka, ale on stanie się wielkim hitem”. Mówił te słowa, gdy „Human” od dziesięciu tygodni zajmował pierwsze miejsce na liście przebojów w Niemczech...
Rag’N’Bone Man – to brzmi na pozór dumnie i z klasą. Prawie jak rock’n’roll. Ale to w wolnym tłumaczeniu... „szmaciarz”. XIX-wieczny angielski dziennikarz i pisarz Henry Mayhew pisał o takich panach: „Szmaciany płaszcz... cały utytłany, prawdopodobnie tłuszczem z kości, które zebrał”.
Rory nie bardzo przejmował się tą całą genezą. – W każdą sobotę rano odwiedzałem dziadka – siadaliśmy, wcinaliśmy owsiankę i oglądaliśmy powtórki starego sitcomu „Steptoe and Son”. Jeden z bohaterów był właśnie takim szmaciarzem, a rag’n’bone man brzmiało dla mnie jak świetny bluesowy nick. Coś jak Sonny Boy Williamson czy Big Mama Thornton. Można sobie myśleć, że Rag’N’Bone Man to głupia ksywka, ale na pewno zapadająca w pamięć – opowiada Rory.
Wrażliwiec
Zapamiętywalne są również niepospolita uroda i gabaryty Rag’N’Bone Mana – przybijają stempel na jego naturalności i szczerości. Może rozkwitająca kariera rekompensuje mu lata wyzywania od grubasów w podstawówce. A może Rag’N’Bone Man nigdy się tym nie przejmował – w końcu „some people got a real problems”, jak śpiewa w „Human”. Ludzie mają prawdziwe problemy, nie takie jak nadwaga i zapewne niełatwa w pielęgnacji broda.
O prawdziwej skali ludzkich dramatów Rory miał okazję przekonać się jako opiekun ludzi z syndromem Aspergera i zespołem Downa. Zajmował się nimi przez cztery lata. O dawnej pracy opowiada bez martyrologii: – Takie zajęcie może być psychicznie wypalające, ale szczerze mówiąc, przez większość czasu była to całkiem niezła zabawa. Zajmowałem się rodzeństwem z zespołem Downa, zabierałem ich na przejażdżki samochodem, śpiewaliśmy kawałki z filmów Disneya.
Wytatuowany i rozśpiewany Rag’N’Bone Man musiał dzieciakom przypominać jakiegoś wielkiego pluszowego misia z bardzo dziwnej bajki. Wśród znajomych zyskał w tym czasie przydomek „gentle giant”, czyli delikatny, wrażliwy gigant.
Rag’N’Bone Man wygląda na prawdziwka – na samorodną osobowość artystyczną, a nie jakąś showbiznesową kreację. Dzięki temu jest ponad podziałami i klasyfikacjami. Ma tego pełną świadomość i wie, że show-biznes to basen pełen mało przyjaznych rekinów. – Na początku byłem lekko przerażony. Gdy wszystko robisz sam, masz nad tym sto procent kontroli. Ale te grube ryby? Czego one mogą ode mnie chcieć, czego będą wymagać? Zwykle pragną, żebyś był „następnym kimś tam”. Ja od swoich grubych ryb na szczęście nigdy nie usłyszałem takich żądań. To miłe. Nie wsadzają mnie do szuflady. Może dlatego, że moje gabaryty raczej nie są szufladowe – mówi.
Świat jeszcze nie do końca wie, co zrobić z Rag’N’Bone Manem i co z niego będzie, ale kalendarz Rory’ego jest zapełniony na półtora roku do przodu. Teraz zaczyna się podbój USA. Zobaczymy, czy za dwa lata Rory będzie zapełniał Madison Square Garden, czy uświetniał Dzień Działkowca w Grudziądzu. Rory’emu wydaje się to obojętne: – Bardzo fajne są wyróżnienia i nagrody i miłe są wszystkie podobne sprawy, które bardzo docenia moja mama. Ale ja lubię występować dla ludzi i jak na razie mam na to coraz więcej szans. Tak długo, jak będzie trwał ten stan, cała reszta może sobie obok jechać swoim torem.