1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Vanessa Redgrave: Żyłam naprawdę!

fot. BewPhoto
fot. BewPhoto
Nieważne, czy chodziło o czeczeńskich separatystów, wojnę w Wietnamie, czy dzieci w Somalii – zawsze stawała po stronie słabszych. Arystokratka i aktorka, ambasadorka UNICEF-u, laureatka Oscara. Vanessa Redgrave.

(Wywiad pochodzi z archiwalnego numeru: Zwierciadło 8/2017)

Trzeba niezwykle silnego impulsu i imperatywu, by (proszę wybaczyć!) w pani wieku debiutować filmem dokumentalnym.

Wybaczam, bo to nie jest żadna tajemnica, że skończyłam 80 lat! [śmiech] Całe życie grałam w filmach. Każdy z nich niósł jakiś przekaz dla ludzi, oddziaływał na nich. Nie wyobrażam więc sobie, że aktor może być obojętny wobec rzeczywistości. Musiałam w końcu zabrać głos w sprawie kryzysu uchodźczego. „Sea Sorrow” zrobiłam dlatego, że rządy europejskie, które podpisały Deklarację praw człowieka, zapomniały o pryncypiach. Owszem, chętnie powołują się na wartości europejskie, ale one są traktowane dość swobodnie, są modyfikowane w zależności od sytuacji. Poza tym nie podoba mi się sposób, w jaki niektóre media relacjonują to, co dzieje się w obozach dla uchodźców. Często pokazuje się tych ludzi w negatywnym świetle i stawia znak równości między nimi a terrorystami islamskimi. Takie nagonki powtarzają się szczególnie wtedy, gdy dochodzi do kolejnego ataku terrorystycznego. Strach, który podpowiada, że trzeba budować mury na granicach i zawracać łodzie, niestety, nie jest najlepszym doradcą.

Konia z rzędem temu, kto wie, jak ten kryzys rozwiązać, a przy tym nie gwałcić praw humanitarnych.

Ja też nie wiem, jak sobie z tym poradzić… Nie jestem politykiem, nie mam władzy ani środków. Wiem jednak, że każdy, kto ucieka przed śmiercią, głodem, bólem, zasługuje na pomoc. To jest miarą naszego humanizmu. Zapewne nie ma tutaj rozwiązań idealnych, ale głęboko wierzę, że można lepiej, inaczej tych ludzi przyjmować i traktować, niż to się dzieje obecnie. Dla mnie takim pozytywnym przykładem, mimo wszystkich zastrzeżeń, jest Angela Merkel. A negatywnym Theresa May, która obiecuje ograniczenie napływu uchodźców i emigracji w ogóle.

Media nieustannie bombardują nas widokami tonących łodzi, przepełnionych uchodźcami dobijającymi do Europy. Wiem, że bardzo konkretny obraz panią zainspirował. Czy może pani o tym opowiedzieć?

Straszny widok chłopca syryjskiego, zaledwie trzyletniego Alana Kurdiego, jego martwego ciała, leżącego twarzą w wodzie na tureckiej plaży, stał się dla mnie impulsem i punktem wyjścia. Utonęły też jego siostra i matka. Pochodzili z miasta Kobani. Uciekli, by nie zostać zabici przez ISIS. Kiedy się pomaga uchodźcom, a szczególnie ich dzieciom, to taka pomoc wychodzi poza doraźność. Ma się wtedy poczucie budowania dla nich jakiejś przyszłości, czegoś trwałego.

Pani też była uchodźcą w swoim własnym kraju… Wie pani, jakie to uczucie.

Nie powiem więcej niż w filmie, bo to ciągle mój koszmar. Kiedy robiliśmy research do filmu „Sea Sorrow”, znaleźliśmy w Imperialnym Muzeum Wojny w Londynie plakaty nawołujące ludzi na prowincji, by przyjmowali pod swój dach uciekające w transportach dzieci z Londynu w 1940 roku. Było tam też napisane, że to jest patriotyczny obowiązek farmerów i zdanie o tym, że dziecko każdego z nich także mogło być w takiej samej sytuacji. Ludzie rozumieli wtedy, że nie można odmówić, że w ogóle nie ma takiej alternatywy. Mój wtedy sześcioletni przyjaciel, który tak jak my i inne dzieci został ewakuowany z Londynu, napisał po latach scenariusz do sztuki o tych wydarzeniach i mi go przeczytał. Byłam pierwszą osobą, która to usłyszała. No i na jego podstawie powstała później po wielu latach sztuka teatralna, w której zagrałam. Postanowiliśmy to sfilmować. Jednak mój syn Carlo zdecydował, by wpleść w film wątek moich osobistych przeżyć, sugerując, że to mocniej przemówi do emocji widzów.

Jak się pani współpracowało z synem?

Doskonale. Był moim producentem i scenarzystą. Dzieliliśmy się zadaniami. Jednak z mojej strony było w tej pracy dużo improwizacji. No, ale nie jestem zawodowym reżyserem, więc czuję się usprawiedliwiona [śmiech!]. Carlo zrealizował wywiady z uchodźcami w obozach we Włoszech, ja w tym czasie robiłam research w Grecji. Spędziłam także dwie doby w obozie zwanym dżunglą w Calais we Francji. Poznałam wtedy pewną rodzinę z Kosowa. Prababcia miała 103 lata i przeżyła pięć wojen. Była niesiona przez swojego wnuka na plecach całą tę koszmarną drogę. Z Kosowa do Francji.

A skąd ten Szekspir? Nie tylko tytuł filmu nawiązuje do „Burzy” wielkiego stratfordczyka, ale w samym dokumencie pojawia się scena rozmowy Prospera (w wykonaniu Ralpha Fiennesa) z córką Mirandą.

Zagraliśmy już razem wcześniej w „Koriolanie”. Czytając teksty Szekspira, a było tego trochę w moim życiu, zawsze myślę o współczesności i o tym, jak wielkim był wizjonerem. W „Burzy” Prospero i jego trzyletnia córka Miranda, wygnani przez mściwego brata bohatera, uciekają przez morze w przegniłej łodzi. W „Sea Sorrow” Prospero opowiada i przypomina o tym dorosłej już córce. Czyż ta sytuacja nie nasuwa się sama, kiedy oglądamy zdjęcia przeładowanych barek z tysiącami uchodźców na Morzu Śródziemnym?

Powiedziała pani kilka lat temu, kiedy rozmawiałyśmy w Berlinie, że ci, którzy mają władzę, nie wyciągają wniosków z historii, a ta lubi się, niestety, powtarzać.

I to mnie przeraża. Pamiętam konferencję UNICEF-u, którą zorganizowaliśmy w Bośni. Niestety, rządy krajów europejskich nic nie robiły w czasie tej krwawej wojny domowej albo zbyt mało, by pomóc przetrwać dzieciom i ich rodzinom. Jedna z uczestniczek konferencji powiedziała, że nie można z niczym porównywać zagłady Żydów i Holokaustu w czasie drugiej wojny światowej. Tymczasem niemal na naszych oczach cywilna ludność Sarajewa była mordowana. I to też był Holokaust, ludobójstwo. Wydawało się, że to, co zdarzyło się podczas drugiej wojny światowej, nigdy już się nie powtórzy, ale to nieprawda. Przywołuję te zdarzenia, by opinia publiczna i rządzący zrozumieli, że dzielenie ludzi na nas, Europejczyków, i obcych, piętnowanie tych, którzy szukają tutaj schronienia, oraz obojętność na ich los mogą doprowadzić do nie mniej tragicznych konsekwencji w przyszłości.

Kino, sztuka mogą zbawić ten świat? Jest pani idealistką z misją?

Wtedy, w 1994 roku, przyjechałam do Bośni także po to, by wziąć udział w spektaklu z bośniackimi aktorami. Budynek teatru stał zrujnowany i widniały na nim ślady pocisków. Warunki pracy były potwornie trudne. Jednak właśnie wtedy zrozumiałam, że sztuka i prawda są równie potrzebne ludziom jak woda, prąd czy jedzenie. Nigdzie już potem nie widziałam takiego entuzjazmu aktorów i zespołu do pracy ani tak chłonnej, spragnionej teatru i wolnego słowa publiczności. Czy to jest naiwność? Idealizm? Nie, to fakty.

Tę nieobojętność i empatię na los pokrzywdzonych wyniosła pani z domu. Pochodzi pani z aktorskiego i arystokratycznego klanu…

Tak, ale nie lubię, gdy to się tak podkreśla, bo nigdy nie uważałam się za kogoś wyjątkowego z racji urodzenia. Żadna w tym przecież moja zasługa. Niewątpliwie jednak i ja, i moje rodzeństwo – brat Corin i siostra Lynn – od najmłodszych lat nasiąkaliśmy sztuką. Oboje rodzice byli aktorami, a wcześ­niej dziadkowie, więc w domu przy kolacji czy obiedzie rozmawiało się o Szekspirze, Czechowie, Dostojewskim. Ale także o tym, że aktor musi być człowiekiem otwartym na ludzi i świat. Miałam osiem lat, kiedy po raz pierwszy rozwinęła się moja świadomość polityczna. Dowiedziałam się wtedy o istnieniu nazistowskich obozów śmierci. Potem, kiedy miałam 11 lat, usłyszałam w BBC Powszechną deklarację praw człowieka. Rodzice wyjaśniali nam, jak ważne są prawa człowieka i że nikogo nie wolno dyskryminować z powodu rasy, religii czy poglądów politycznych.

 

Ojciec był komunistą, stąd pani polityczne i społeczne zaangażowanie?

On był moim najlepszym nauczycielem zawodu i życia. Jeśli chodzi o teatr i kino, nauczył mnie dyscypliny, techniki, bo to jest ten prawdziwy fundament wolności. Jednak przede wszystkim dzięki niemu zrozumiałam, że aktorstwo to także nieobojętność na rzeczywistość, a każde nasze nawet banalne działanie jest polityką, jak choćby to, czy kupujesz jedzenie w supermarkecie, czy w małym sklepiku u Greka albo Hindusa. W czasie wojny oboje – i mama, i tata – narażali życie, pomagając Żydom. Po wojnie natomiast za sympatyzowanie z komunistami, choć ojciec nigdy nie był w partii, miał na jakiś czas zakaz pracy w stacji BBC.

Panią także spotkało wiele nieprzyjemności w związku z publicznym deklarowaniem swoich politycznych przekonań. W Hollywood ominęło panią wiele, być może ważnych dla kariery, ról. Warto było?

Wie pani, ja wiem, że żyłam naprawdę. To chyba ważne móc to sobie powiedzieć w wieku 80 lat [śmiech]. Nigdy nie pracowałam dla kasy ani dla kariery. Chodzi o to, że przez całe życie przeciwstawiałam się złu i niesprawiedliwości, stawałam po stronie pokrzywdzonych, słabszych. Nieważne, czy chodziło o czeczeńskich separatystów, wojnę w Wietnamie, robotników z kopalni złota w Rumunii, walkę z supermarketami, gejów i lesbijki, dzieci w Somalii, czy wreszcie o żydowski establishment w Hollywood.

Ludzie po mojej mowie oscarowej myślą, że nienawidzę Żydów. Odbierając statuetkę za rolę w „Julii”, powiedziałam, że ci, którzy zaatakowali mnie za sympatyzowanie z OWP, to syjonistyczni chuligani. A to przecież nie dotyczyło wszystkich ludzi żydowskiego pochodzenia, tylko bardzo specyficznego, wąskiego środowiska hollywoodzkiej branży. Oczywiście, przestałam po tym dostawać propozycje ciekawszych ról w Hollywood. Stałam się tam niewygodna.

Przez pani niepoprawność polityczną i zaangażowanie ucierpiała także pani rodzina. Nie tylko kariera.

Cóż… byłam okropną matką! Tymczasem to jest największa rola życiowa… W młodości macierzyństwo nie było dla mnie najważniejsze. Byłam już w siódmym miesiącu ciąży z pierwszą córką, kiedy chodziłam z ulotkami po londyńskich domach i agitowałam za tym, by ludzie głosowali na Partię Pracy. Moje dzieci na szczęście wyrosły na porządnych ludzi. Dość szybko zrozumiały, że choć nie byłam obecna w ich życiu tak często, jak powinnam, to dlatego, że pracowałam na to, by inne dzieci miały normalne dzieciństwo. Chciałam też, żeby od najmłodszych lat wiedziały, że trzeba pomagać innym ludziom. Nie wiedziałam jednak wtedy tego, co wiem teraz – że przez lepszy kontakt z własnymi dziećmi być może byłabym skuteczniejsza w pracy dla UNICEF-u w Somalii czy w byłej Jugosławii.

Czyli jednak jest coś, czego pani dziś żałuje?

Tak. Tego, że nie byłam ani dla Natashy, ani dla Joely i Carla matką bardziej obecną w ich życiu. Coś ważnego mnie ominęło. Jednak coś też równie cennego zyskałam. Przyszedł taki czas, kiedy w ciągu kilkunastu miesięcy straciłam trzy najbliższe mi osoby, potem drżałam o życie mojego syna Carla, który miał zawał. Na szczęście odnalazłam się po tych traumach w pomaganiu innym. Robiłam to wcześniej przez całe życie. Jednak inaczej na to wtedy spojrzałam. Nie mamy wpływu na śmierć i chorobę, ale to nie znaczy, że nic nie możemy. Pomagając ludziom, dystansujemy się od swojego własnego cierpienia, nie zamykamy się w nim, a jednocześnie kreujemy nowe sytuacje. Czasami to są zalążki nowego życia, nowego startu dla kogoś, kto wcześniej też stracił najbliższych, dom, poczucie bezpieczeństwa. To pomaga szybciej powrócić do równowagi, przyjąć nieuniknione, a przy okazji dać komuś radość i nadzieję. Dobro naprawdę powraca.

 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze