„Take on me”, wielki przebój lat 80., a do niego kultowy klip, w którym dziewczyna zostaje wciągnięta do czarno-białego, rysowanego ołówkiem świata. Główny Bohater tej historii, Morten Harket, wokalista zespołu A-ha, skończył w tym roku 63 lata. I nadal ma w sobie coś z tamtego rysunkowego chłopaka z teledysku – wyciągającego do nas rękę, żeby pokazać, skąd się wziął i co jest dla niego naprawdę ważne.
Właśnie wydaliście z A-ha jedenasty studyjny album, pierwszy od „Cash in Steel”, który ukazał się w 2015 roku. Tyle że tym razem to coś znacznie więcej niż typowa płyta.
Rzeczywiście, „True North” jest wyjątkowym muzyczno-filmowym projektem – koncepcyjnym i wielowymiarowym. Bo chociaż z jednej strony mówimy o klasycznym albumie, płycie zawierającej 12 utworów, towarzyszy jej film, którego fabuła nawiązuje do tekstów wszystkich utworów – jest rozwinięciem historii opowiadanych w piosenkach. Dokumentuje też dwa dni naszych nagrań w studiu. Ten film uzupełnia płytę, jest rodzajem dialogu z samym albumem, ale też z odbiorcami, którzy dzisiaj, no właśnie, są mocno zanurzeni w świecie kina. Być może język narracji filmowej, a nie muzyka, ma dzisiaj największą siłę oddziaływania. Chwilami wydaje mi się, że historie rozgrywające się na ekranie przeżywamy bardziej niż te realne, z naszego otoczenia czy nawet z naszego własnego życia.
Myślisz, że to rodzaj ucieczki od realnego świata?
Tak. Są tacy, którzy wybierają używki albo ekstremalne sporty. I tacy, którzy wycofują się w świat książki, w kino, sztukę.
A Ty? Co dla Ciebie było – lub nadal jest – ucieczką od problemów?
Muzyka dawała mi zawsze schronienie. Była moim azylem, wentylem bezpieczeństwa, pasją wyznaczającą puls życia. Ale... pewnie najciężej dostrzec ten moment, kiedy to, co robisz z ogromnej potrzeby serca – i wydaje ci się, że jest to dobre również dla ciebie i twoich bliskich – przeradza się w niebezpieczne uzależnienie. W zasysającą magmę. I wracasz tam już nie po to, żeby tworzyć, dawać ludziom coś czystego i pożytecznego, ale po to, żeby robić uniki: od problemów, od tego, co niewygodne, co zwyczajne. Również od samego siebie.
To dlatego zespół A-ha już dwa razy ogłaszał dłuższe przerwy w długoletniej historii grupy?
I tak, i nie. Każdy z nas miałby pewnie swoje przemyślenia na ten temat. Mieliśmy na różnych etapach życia różne zobowiązania, różne niepokoje, różne ambicje. Czasami na styku tych sprzecznych dążeń można zbudować coś ciekawego, ale czasem trzeba wziąć głęboki oddech i dać sobie przestrzeń na przemyślenia. Wrzucić na luz.
Dynamika w grupie to rzecz zmienna.
Oczywiście. Bywało, że miałem głos wiodący, ale bywało też zupełnie odwrotnie. Zwykło się uważać, że frontman to najważniejsza postać w zespole; w jakimś sensie tak jest, bo stoi na pierwszym planie, ale wcale nie musi to oznaczać, że jest najmocniejszą czy najbardziej twórczą osobowością w grupie. Myślę, że wciąż się ze sobą przyjaźnimy i widujemy prywatnie dlatego, że nasza obecność sceniczna nigdy nie była przymusowa. Nie wynikała też z potrzeby sławy, pieniędzy, władzy. Przerwy były wskazane, bo czuliśmy, że nie mamy nic ciekawego do przekazania sobie nawzajem i światu. Czasem dobrze jest dać zatęsknić innym za sobą.
Pewnie nie bez znaczenia była też łatka „ładnych chłopców, do których wzdychają fanki”. Z kolei chyba mało kto wie, że dysponujesz głosem o rzadko spotykanym zakresie pięciu oktaw.
Naszym marzeniem była międzynarodowa rozpoznawalność. Chcieliśmy odnieść sukces głównie po to, żeby mieć wolność twórczą. Tymczasem postrzegano nas jako milutkich chłopców o ładnych buziach, bez podmiotowości i ważnego przesłania. To, czego doświadczałem na początku naszej działalności, było dość opresyjne. Długi czas nie potrafiłem tego nazwać, ale nigdy nie było to ani przyjemne, ani wygodne. Niczego mi nie ułatwiało. Uwierało, również ze względu na to, co musieli znosić ci, których kochałem, z którymi coś współtworzyłem. Po latach zrozumiałem, że wszystkie działania względem mnie – oczekiwania tłumu i specjalistów od wizerunku – były nieco przemocowe. Tyle że ja nie wiedziałem, jak postawić granicę. Jeden niewinny kompromis pociąga za sobą kolejny, już większy, i tak dalej, aż w końcu zatracasz siebie. Ale tego wszystkiego nauczyłem się z czasem.
Zdarzało się jednak i tak, że zaczynałem bardziej lubić siebie z trasy, siebie z koncertu, siebie z wywiadu niż tego domowego, bez mikrofonu, w kapciach i w dresie. Pozbawiony pewnych atrybutów myślałem, że może jestem nudny, nie dość atrakcyjny. Szukałem potwierdzenia, że tak nie jest, w niewłaściwych miejscach. Dziś wiem, że ludzie nie wzdychają do mnie, ale do swoich fantazji na mój temat. To też musiałem odkryć.
Skoro mamy okazję rozmawiać, chciałabym zapytać o kultowy już klip do utworu „Take on Me” z 1985 roku – wizualny majstersztyk, który zachwyca, mimo upływu lat, i nie jest to wyłącznie kwestia sentymentu.
Dzisiaj, żeby zrealizować film będący animowaną wersją rzeczywistości – taki czarno-biały świat naszkicowany ołówkiem – wystarczy jedna aplikacja w telefonie. Wówczas wyglądało to inaczej. Najpierw nagraliśmy cały teledysk na taśmie filmowej. Za kamerą stanął słynny Steve Barron, reżyser i autor ponadprzeciętnych klipów, między innymi: „Billie Jean” Michaela Jacksona, „Money for Nothing” Dire Straits czy „Baby Jane” Roda Stewarta. Następnie przez 16 tygodni grupa animatorów, klatka po klatce, odrysowywała odręcznie poszczególne elementy naszej realizacji. Montaż trwał prawie drugie tyle. Na mnie do dziś największe wrażenie robią te sceny, w których mieszają się rzeczywistości: realna z graficzną. Ostatecznie praca całego sztabu osób została doceniona, w 1986 roku teledysk zdobył sześć nagród MTV Video Music Awards oraz dwie nominacje.
Z kolei żeby nagrać „True North”, zaszyliście się w Bodø, norweskim mieście położonym za kołem podbiegunowym.
Rzeczywiście, całą płytę, wraz z norweską orkiestrą Arktisk Filharmoni, nagraliśmy w tym małym portowym mieście. Dzisiaj, kiedy wspominam tamten czas pracy nad albumem, nie mogę sobie wyobrazić lepszego miejsca do nagrań. Tam życie płynie zupełnie inaczej niż w wielkich miastach. Wraz z wszelkimi możliwymi udogodnieniami potrzebujemy coraz więcej pieniędzy, przedmiotów, aplikacji do tego, żeby przetrwać. Zupełnie odwrotnie niż mieszkańcy Bodø. Niesamowite, prawda?
Album „True North” zespołu „A-ha” ukazał się w październiku 2022, a premierę płyty poprzedziła premiera filmu o tym samym tytule. (Fot. materiały prasowe)
Tytuł „True North”, czyli „północ rzeczywista” lub „północ geograficzna”, to termin używany w nawigacji.
Tak, ten tytuł, w uproszczeniu, oznacza kompas. I też nasza płyta ma być rodzajem drogowskazu. Zarówno ona, jak i film to wiadomość wysyłana do świata, do wszystkich ludzi. Nasze utwory mówią nie tylko o współczesnych, cywilizacyjnych zagrożeniach, ale i o życiu, którego podstawą jest harmonijne współdziałanie z naturą. Bez nadużywania jej zasobów naturalnych i bezrefleksyjnego plądrowania przestrzeni do życia dla innych gatunków. To przesłanie od lat jest dla nas bardzo ważne, ale tak pełny wyraz daliśmy mu dopiero teraz. Może to kwestia wieku, świadomości. Nasze dzieci dorastają, od dawna myślimy o tym, jak będzie wyglądał świat, który im pozostawimy. Ale tym albumem opowiadamy też własną historię. Jako ludzie Północy pokazujemy, skąd pochodzimy, co nas ukształtowało. Nasza więź ze światem przyrody jest niezwykle silna. Ja nigdy nie wyparłem się swoich korzeni, nie zapomniałem o tym, skąd się wywodzę. Ufam pewnemu porządkowi.
Czyli?
Ludzi Północy cechuje poszanowanie tymczasowości. A jednocześnie mamy świadomość, że jesteśmy częścią czegoś większego. Nie chodziło nam tylko o wyrażenie szacunku wobec planety ani o wysłanie ostrzeżenia przed zbliżającą się ekologiczną katastrofą. Powinniśmy dbać o naszą planetę nie ze strachu, obowiązku albo poczucia winy, tylko dlatego, że jesteśmy rozumnymi, czującymi i świadomymi istotami. A rozumny według mnie wcale nie oznacza inteligentny czy bystry, ale znający swoje miejsce w pewnym systemie, na drabinie ewolucji. „True North” wyraża naszą tęsknotę za prostym, wartościowym życiem. To więź ze środowiskiem, poemat wysłany światu – hołd dla potęgi natury, jej mądrości i piękna, ale też pochwała bezwzględnego, nieuchronnego cyklu, który nie oszczędza i nie faworyzuje żadnej formy życia.
Tęsknimy za takim życiem, ale...
No tak, sam nie jestem pewien, do jakich poświęceń jestem gotowy. Wiesz, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie podczas pobytu w Bodø? To, że ludzie tam nie obawiają się samotności. Inaczej ją pojmują. To pewnie skutek życia w zgodzie z samym sobą.
To już na koniec, w nawiązaniu do płyty, do filmu, do wszystkiego, co tu padło, powiedz, proszę, co jest Twoim wewnętrznym kompasem?
Muzyka, bliscy, poczucie, że to, co robię i jaki jestem, nawet kiedy błądzę, ma sens. Albo i nie ma. Być może pozostanie po mnie jakaś wartość, ale zupełnie inna, niż zakładam? Być może w ogólnym porządku świata ważniejsze jest to, jakim jestem sąsiadem, niż fakt, że nagrałem ileś tam płyt?
Morten Harket rocznik 1959. Studiował teologię, ale po roku wstąpił do wojska. Dwaj pozostali członkowie A-ha znają się od dziecka, on dołączył do nich jako ostatni. Założony w 1982 roku zespół dwukrotnie zawiesił działalność: w latach 1994–1998 i 2010–2015. W tym czasie artysta wydawał solowe albumy, również o tematyce ewangelicznej. „True North” ukazało się 21 października, a premierę płyty poprzedziła premiera filmu o tym samym tytule. Harket prywatnie jest ojcem pięciorga dzieci.