„Nie umiałam dzielić się z nikim swoimi problemami, tym, co przeżywam. Pamiętam, jak pisałam w pamiętniku, że nie wiem, co się ze mną dzieje, a chwilę potem sięgałam po alkohol. Zagłuszałam nim swój niezrozumiały stan” – wyznaje Mika Urbaniak. W szczerej rozmowie z Magdaleną Adaszewską mówi o uzależnieniu, chorobie i miłości.
Fragment książki „Będzie lepiej” Mika Urbaniak, Magdalena Adaszewska, wydawnictwo Znak. Wybór i skróty pochodzą od redakcji.
Magdalena Adaszewska: Pamiętasz swój pierwszy kieliszek?
Mika Urbaniak: Doskonale. Poszłam ze swoją siostrą Kasią i jej przyjaciółmi do Central Parku na imprezę. Tam wypiłam pierwszy kieliszek. Dał mi wielkiego kopa! Byłam oszołomiona, a po chwili ogarnęło mnie szczęście. Poczułam się silna i bezpieczna. Nagle u stóp miałam cały świat. W jednej chwili stałam się ładna, mogłam mieć najlepszego chłopaka i potrafiłam przenosić góry. Bardzo podobał mi się ten stan. Nie miałam wtedy swoich przyjaciół, ale w tej paczce z Kasią towarzyszyło mi uczucie, że jesteśmy nietykalne, wszechmocne, i jak leżałyśmy pod księżycem w Central Parku, to czułam, że Nowy Jork daje mi siłę. Miał ogromną magię.
Ile miałaś lat?
Czternaście.
Bez tego kieliszka nie czułaś, że jesteś silna, ładna i masz świat u stóp?
Byłam nieśmiała i wycofana. Inna od większości dziewcząt w szkole. Chciałam być otwarta i towarzyska. Widoczna. Zauważona. Niczego nie pragnęłam bardziej. Ten kieliszek sprawił, że poczułam się atrakcyjna, silna, mogłam wszystko. Na chwilę stałam się osobą ze swoich wyobrażeń.
Kimś innym?
Chyba sobą, tą ukrytą, uwięzioną w ciele i własnych przekonaniach o sobie samej. Chciałam to powtórzyć. Drugi, trzeci, kolejny raz. Zaczęłam chodzić na imprezy. Świetnie się bawiłam. Stan upojenia był cudowny. Uznałam, że picie to dla mnie wyjście idealne.
I pułapka.
Tak, ale wtedy o tym nie myślałam. I nie posłuchałabym nikogo, kto chciałby mnie z tej drogi zawrócić. Wiedziałam, co zapewnia mi alkohol, i liczyło się tylko to. Nic nie dawało mi takiej siły. Więc jak miałam to zostawić? Wszystko odbywało się pod płaszczykiem superbalangi. My się po prostu dobrze bawiliśmy. I tak dzień za dniem, tydzień za tygodniem...
Skąd miałyście pieniądze na alkohol?
Z kupnem alkoholu nie było problemu. Chodziłyśmy do szkoły, ale też pracowałyśmy. Ja opiekowałam się psami sąsiadów, wyprowadzałam je na spacery, byłam również kelnerką w kawiarniach. Zawsze miałam zarobione przez siebie pieniądze.
To były weekendowe imprezy?
Tak. Bardzo na nie czekałam. One przynosiły nieznane mi do tej pory odczucia i emocje, zmieniały postrzeganie siebie i ludzi. Zawsze czułam się nie zręcznie w obecności innych. Nie mówiłam nikomu o swoich problemach, nie zwierzałam się. Po kilku kieliszkach przestawałam być nieśmiała, przeistaczałam się w duszę towarzystwa. To było takie cudowne! Byłam oczarowana. Wszyscy wydawali mi się tacy wspaniali. Picie przynosiło ulgę. Nareszcie byłam kimś.
Co wpłynęło na to, że byłaś nieśmiała i miałaś niską samoocenę?
Trudno powiedzieć. Może zaczęło się od szkoły? Może od tego, że moja siostra była we wszystkim lepsza? A może od rozwodu rodziców i od tego, że od szóstego roku życia nie miałam pełnej rodziny? Jedno jest pewne: na imprezach nareszcie byłam otoczona ludźmi, którzy nie patrzyli na nas jak na dziwadła, tylko nas lubili, spędzali z nami mnóstwo czasu. A ja stawałam się kimś, kim chciałam być od zawsze.
Kto patrzył na was jak na dziwadła?
Prawie wszyscy w szkole. Chodziłyśmy do katolickiej szkoły koedukacyjnej imienia Świętego Ignacego Loyoli od przedszkola do ósmej klasy. To była bardzo surowa placówka. Moi rodzice, którzy pochodzili z katolickich domów, mimo że nie praktykowali żarliwie swojej religii, uważali, że taka dyscyplina będzie dla nas dobra. Trudno nawet powiedzieć, czy byłyśmy w tej szkole lubiane, czy nie. Tak naprawdę nikt nie miał możliwości nas poznać. Od początku byłyśmy kosmitkami. Najczęściej śmiano się z nas i wytykano nas palcami. Czułam się okropnie. To był trudny czas.
Jaki był powód tego wytykania palcami?
Byłyśmy Polkami. Gatunkiem podrzędnym. Polka – czym tu się chwalić? Urodziłyśmy się w Nowym Jorku i mówiłyśmy po angielsku bez akcentu. Mimo to wyśmiewano nasze polskie pochodzenie.
Wyśmiewano też nasz wygląd, szkolny strój. Miałam aparat ortodontyczny i trochę nadwagi. Szelki i spódniczkę mundurkową o niezgrabnej długości. Czułam się jak idiotka, chociaż mój strój niewiele odbiegał od ubrań innych uczniów. Był po prostu odrobinę niedopasowany. Ale zawsze obie byłyśmy czyste i ładnie uczesane, byłyśmy ładnymi dziewczynkami, a przezywano nas różnie, niekiedy okropnie. Stałyśmy się częścią żartów okrutnie wyszydzających Polaków, którzy kojarzyli się z matołami, tępakami w brudnych podkoszulkach, prostakami bez aspiracji do życia na poziomie, stworzonymi do nieskomplikowanych prac fizycznych. Wiesz, co łączy mądrego Polaka i jednorożca? To, że ani jedno, ani drugie nie istnieje naprawdę. Słyszałaś to kiedyś? Ja każdego dnia. I wiele innych, podobnych „żartów”. Myślę, że z nami mieli problem, bo wiedzieli, że nasi rodzice nie są prostakami, że nie pochodzimy z rodziny półinteligentów, mimo to szukali czegoś, z czego można się śmiać. Więc kpili, że nasi rodzice to para dziwacznych polskich artystów: wokalistka i muzyk jazzowi. To było nie do zniesienia. Dzieciaki powtarzały to, co słyszały w swoich domach. Ksywa polish jokes bolała. Wyobraź sobie, że każdego dnia rano słyszysz to za plecami. Albo epitety: świnie, niemowy, buraki i wiele innych w tym stylu. Dzisiaj, dzięki walce polskich środowisk w Ameryce, polish jokes nie są już tak popularne jak kiedyś. Wtedy jednak to była fala. Ale na przezwiskach się nie kończyło.
Jakie dzieci chodziły do tej szkoły?
Z różnych środowisk i różnych narodowości. Amerykanie, Afroamerykanie, Egipcjanie, Azjaci... Z całego świata.
Co jeszcze spotykało was w szkole?
Kiedy mama spóźniała się z opłacaniem czesnego, a tak bywało, mimo że nie było wysokie, siostry zakonne zabierały mnie i Kasię z zajęć do swojego gabinetu i oznajmiały, że nie mamy prawa tu przebywać, i groziły: „Jeśli wasza matka nie zapłaci, wyrzucimy was!”. Byłam śmiertelnie wystraszona. Ogólnie chodzenie do Loyoli było wielkim stresem. Nauczyciele budzili strach. Uczyli nas zakonni i świeccy nauczyciele. Niektórzy byli przerażający.
Dlaczego?
Na przykład matematyczka stale mnie upokarzała. Czułam się nikim w jej oczach. Gdy nie znałam odpowiedzi na jej pytania, podchodziła do mojej ławki, zbliżała swoją twarz do mojej i krzyczała: „You bump on a log!”, co znaczyło mniej więcej, że jestem jak bezużyteczny kołek. Mogę przysiąc, że miała pianę na ustach. Ogólnie miałam kłopoty w szkole i byłam uczennicą kategorii C. Wiele lat później znalazłam tego przyczynę – dowiedziałam się, że mam ADD, czyli zespół deficytu uwagi, neurologiczny stan z objawami roztargnienia i słabej pamięci. Ciężko było mi się skupić na pracy, zadaniach, zrobieniu czegoś do końca.
[…]
Mówiłaś rodzicom o tym, co was spotyka?
To było już po ich rozwodzie. Mamie nie mówiłyśmy o wszystkim, bo nie chciałyśmy jej martwić, dokładać jej problemów – i tak miała ich dość. Na jej pytania o szkołę zawsze odpowiadałam, że jest okej. To był czas, kiedy mama ciężko pracowała, żeby na wszystko zarobić, na nasze życie, utrzymanie. Czasem brakowało nam pieniędzy na czynsz. Pamiętam, jak właściciel mieszkania raz nagrał się na automatyczną sekretarkę, że jak natychmiast nie zapłacimy, to nas wyrzuci. Przyszedł tata, uspokajał nas, pomógł. Ale cały czas miałam takie poczucie niepewności, lęki, czasem wpadałam w panikę, że staniemy się bezdomne. Czułam się tak bardzo gorsza od innych dzieciaków ze szkoły. Wydawało mi się, że wszyscy mają normalne domy, szczęśliwe rodziny, są akceptowani, tylko ja jedna nie.
Zamykałaś się przez to jeszcze bardziej?
Tak, bo czułam, że w niczym nie dorównuję innym. Jestem ta gorsza. Ta Polka, z której można sobie bez karnie żartować, której rodzice się rozwiedli i która nie ma poczucia stabilności ani bezpieczeństwa. Byłam w cieniu, zawsze w tyle, zawsze za kimś, nigdy przed. Jak tło, czyjeś tło do tego, by ten ktoś mógł błyszczeć. Czułam się zastraszana, prześladowana. Stawałam się coraz bardziej nieśmiała, zamknięta w sobie. Introwertyczka. Miałam pamiętniki, które prowadziłam od szóstego roku życia, te zeszyty były mi bliskie, czasem wydawały się najbliższym, co miałam.
[…]
I cały czas czułaś się nieakceptowana.
Pragnęłam mieć przyjaciół. Grupę, która mnie lubi i akceptuje. Marzyłam, żeby koleżanki podeszły do mnie i zapytały: „Hej, Mika, idziesz z nami?”. Niestety było całkiem inaczej. Wśród tych, które wiodły prym, była jedna śliczna, wiecznie w centrum uwagi, przebojowa i otwarta. Zawsze dobrze wyglądała, miała długie blond włosy i grupę ludzi wokół siebie. Podziwiałam ją. Był też chłopak, w którym się podkochiwałam, chyba włoskiego pochodzenia. Przystojny, przebojowy, jak marzenie. Pisałam o nim w pamiętniku. Nigdy jednak nie okazałam mu swoich uczuć. Dla mnie oboje byli nieosiągalni. Ona jako przyjaciółka, on jako chłopak. Do tego doszło też poczucie, że jestem gorsza od siostry, że stoję w jej cieniu.
Dlaczego?
Kochałam ją bardzo i podziwiałam. Starsza o półtora roku Kasia była śliczna i przebojowa. Dominująca. Odważna. Bardziej otwarta niż ja. Skupiała na sobie uwagę. Lubiła robić wokół siebie szum, dużo mówić, opowiadać. Budziła zainteresowanie. Była magnetyzująca i charyzmatyczna. Niesamowicie elokwentna i dojrzała jak na swój wiek. Ludzie lgnęli do niej jak do gwiazdy. Czułam się przy niej jak taka słodka, mało poważna, mniej istotna siostra. Bo to ona decydowała o tym, co robimy, z kim mamy się spotkać. Wszystko aranżowała. Tak bardzo chciałam jej dorównać.
W szkole była gnębiona, podobnie jak ja. Ale w grupie przyjaciół spoza szkoły i wśród znajomych rodziców wprost brylowała.
Przecież też byłaś prześliczną dziewczyną i wcale nie byłaś niemądra.
Ale to ona błyszczała, nie ja. To silna osobowość. Umiała walczyć o swoje, żeby otrzymać to, czego chciała. Ja nie.
Na przykład?
Kiedy mieszkaliśmy wszyscy razem, jako rodzina, to ona rządziła domem i nami. Potem doradzała mamie w różnych jej sprawach, nawet gdy miała dwanaście lat. Była taka praktyczna, rezolutna, umiała zadbać o siebie, własne interesy i wygodę. Kiedy mama odprowadzała nas do szkoły, to Kasia dawała jej swój plecak do niesienia. Ja nigdy bym się na to nie zdobyła, mimo że plecak ważył swoje. Ona była śmiała. Ja stanowiłam jej przeciwieństwo. Cierpiałam.
Jak dzisiaj na to patrzysz? Czy ktoś dał ci odczuć, że jesteś gorsza, ktoś coś powiedział, czy to było bardziej twoje postrzeganie siebie?
Nie przypominam sobie, by ktoś powiedział czy dał mi do zrozumienia, że w kontaktach towarzyskich wypadam blado, a Kasia jest gwiazdą. Mama zawsze chwaliła nas obie, żadnej z nas nie wywyższała, nie faworyzowała. Traktowała nas jednakowo. Ale ja, gdy obserwowałam, jak na widok Kasi reagują inni, jak się do niej odnoszą, jak z nią rozmawiają, równocześnie traktując mnie jak tę młodszą z sióstr, po której ledwie przeciąga się wzrokiem, czułam się gorsza. Głupsza, nieciekawa, mniej elokwentna, mniej wyrazista, jakaś przezroczysta i wycofana. W dodatku podobał mi się chłopak, który został chłopakiem Kasi i był od niej dziesięć lat starszy.
A więc doszła jeszcze zazdrość o chłopaka.
Kasia uciekła do niego z domu, gdy miała szesnaście lat. Wcześniej się w nim podkochiwałam, spotykaliśmy się krótko, trwało to dwa tygodnie. Był moim pierwszym chłopakiem, pamiętam, jak bardzo byłam podekscytowana i szczęśliwa! Pracował w lodziarni w Upper West Side. Całowaliśmy się i całowaliśmy przez te dwa tygodnie, ale wiedział, że jestem dużo młodsza, i nigdy nie uprawialiśmy seksu. Byłam totalnie zdruzgotana, gdy ze mną zerwał i zaczął chodzić z Kasią, a ja spędzałam z nimi czas, czując się jak piąte koło u wozu. To było upokarzające. Czułam się przez niego odepchnięta, znów lepsza ode mnie okazała się Kasia. Moje poczucie własnej wartości spadło do zera. Rosło, kiedy piłam. Na chwilę, bo potem było tylko gorzej i musiałam znów się na pić, by poczuć moc.
Jak myślisz dzisiaj: co miało największy wpływ na to, że zaczęłaś pić?
Trudno powiedzieć. Na pewno wielki wpływ miały moja niska samoocena i problemy wieku dorastania. Nie radziłam sobie w życiu za dobrze z emocjami, z relacjami, otwartością. Byłam zamknięta. Jak w pudełku. Wyskakiwałam z niego na imprezach – inna Mika, a jednak ja. Wpływ miał też rozwód rodziców, który mocno mnie podkopał. Dla każdego dziecka rozwód rodziców to dramat, niezależnie od tego, ile ma lat. Znam dorosłe kobiety, które chodzą na terapię, by wzmacniać samoocenę podkopaną dawno temu przez na przykład odejście ojca. Ja też mierzyłam się z tym przez lata. Nie miałam pełnej rodziny, mój świat pewnego dnia stanął dęba i zrzucił mnie na łopatki. Kochałam ojca, kochałam mamę, ale nasza rodzina się rozsypała, kiedy miałam sześć lat. Może dlatego czułam się gorsza od Kasi, bo byłam młodsza i słabiej to wszystko znosiłam? Innym powodem picia były na pewno dziwne stany psychiczne, których nie rozumiałam. Nie wiedziałam, co to może być, i nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogę być psychicznie chora, że rozwija się we mnie choroba afektywna dwubiegunowa – w skrócie ChaD, po tocznie nazywana po prostu chorobą dwubiegunową. Ale to nie wszystko. Myślę, że alkohol ma się w genach. Tata miał skłonności do picia i mówi o tym otwarcie. Może odziedziczyłam to po nim? Mama była współuzależniona, bo była żoną człowieka, który pił. Nie wiem. Ludzie wpadają w nałogi z różnych powodów, czasem trudno jednoznacznie stwierdzić dlaczego. Cały czas szukam odpowiedzi. Kilka lat temu usłyszałam od terapeutki, że nałóg bierze się z braku. Z pustki.
Miałaś w sobie pustkę?
W pewnym sensie tak. Moja rodzina była niepełna, a ja sobie z tym nie poradziłam. Nie umiałam powiedzieć sobie: trudno, rodzice się rozwiedli, ale co tam, idę w życiu dalej. To w jakimś sensie mnie zatrzymało i zablokowało. Długo przeżywałam to bardzo mocno i głęboko. Tak naprawdę zaczęłam sobie z tym radzić dopiero w dorosłym życiu, po terapii. To była trauma. Również to, że czułam się gorsza, nigdy nie dość dobra, było pewnego rodzaju brakiem i pustką. I jeszcze ten brak akceptacji w szkole. Upijałam się, by tego wszystkiego nie czuć.
Mijały tygodnie, miesiące. Alkohol cały czas dawał ci złudną moc?
Cały czas trzymałam w dłoni tę magiczną różdżkę. Wystarczyło kilka łyków, by wejść do innego świata. Im bardziej w to szłam i im więcej piłam, tym większą moc czułam. To nic, że złudną i chwilową. Upajałam się nią. Delektowałam. Czekałam na te momenty. Upić się, znaleźć się w innej rzeczywistości, być jedną z najpiękniejszych i najodważniejszych dziewczyn świata. Imprezować do rana. Picie pomagało mi radzić sobie ze wszystkim, co dusiłam w sobie.
[…]
Co się działo, kiedy stan upojenia mijał? Powrót do rzeczywistości był bolesny?
Byłam nieśmiała i introwertyczna. Zapadałam się w sobie. Zamykałam się. Wracałam do tamtej Miki. Bardzo siebie wtedy nie lubiłam. A jednocześnie było mi siebie żal. Byłam taka skrępowana w obecności ludzi, czułam się niezręcznie i jakby nie na miejscu. Wciąż nie na miejscu. Nie taka, jaka powinnam być, nie taka jak inni. Relacje z ludźmi, takie codzienne, choćby pójście do szkoły i siedzenie w klasie na lekcji, wiele mnie kosztowały. To był wysiłek: każdego ranka zbieranie się, składanie. Wychodzenie z domu, udawanie, staranie się być niezauważoną, choć wszystko we mnie wołało, by właśnie mnie zauważyli, ale mnie – Mikę, nie polish jokes. I znów stawałam się cieniem swojej siostry. Więc trzeba było przetrwać do następnej imprezy, by znów cudownie się upić.
Ukrywałaś się z piciem przed mamą?
Mama wiedziała, że chodzimy na imprezy, ale nie zdawała sobie sprawy, że sporo pijemy. Wracałyśmy pijane o czwartej nad ranem. Przemykałyśmy do pokoju, mama spała albo jej nie było, bo wyjechała w trasę koncertową. Z dzisiejszej perspektywy widzę dwie dziewczyny, które dorastając, stają się zbuntowanymi córkami, uciekają z domu, imprezują do rana w mieszkaniach przyjaciół, klubach, w Central Parku. Wyobrażasz sobie dwie dziewczyny, jedna czternaście, druga szesnaście lat? Czułyśmy się wszechmocne! Wielu młodych ludzi tak ma. Wielu jest zagubionych, szuka swojej drogi, obwinia dorosłych za swój ból, chce się odciąć od tego, co jest, by znaleźć siebie, zaakceptować. Dorastanie należy chyba do najtrudniejszych okresów w życiu. Kojarzy mi się z wyboistą drogą, którą wygładzał alkohol.
[…]
Mama się o was bała?
Nie mogła sobie z nami dać rady, była zagubiona, nie wiedziała, co zrobić, jak do nas dotrzeć. Miała swoją pracę, kontrakty, wyjazdy, koncerty. Ciężko pracowała, by nas utrzymać i opłacić naszą szkołę. Często jej nie było. Nie potrafiła nas zatrzymać. Płakała. Błagała. Nie słuchałyśmy jej. Byłyśmy poza prawem, poza zasadami. Liczyły się wolność i swoboda. Gdy inni siedzieli w szkole, my chodziłyśmy na wagary. Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, to wiem, że mamie musiało być bardzo ciężko. Bo chyba nie ma nic gorszego, jak bezsilność wobec własnych dzieci. Ja widziałam to inaczej. Oto otworzył przede mną drzwi Nowy Jork!
Miasto, które nigdy nie śpi.
Czułam, że należę do tych ulic, tych dzielnic. To był też czas odkrywania przerażającego i pięknego świata. Postaci, na które natknęliśmy się podczas swoich wędrówek. Od bezdomnych poetów, którzy czytali swoje wiersze za kilka dolarów, po tancerzy i rolkarzy tańczących i robiących pokazy w świetle księżyca. To było ekscytujące, ale budziło niepokój, czasem lęk. Ten świat bardzo mnie pociągał. My, nasz gang, multikulturalny, z przewagą starszych od nas koleżanek i kolegów z różnych szkół, zawsze przesuwaliśmy granice i wiedzieliśmy, jak wiele ujdzie nam na sucho. Picie, śpiewanie, tańczenie w parku, z całkowitym ignorowaniem godziny policyjnej, jak nazywano za mknięcie parku o godzinie dwudziestej drugiej, było nieostrożnością i wolnością od wszystkiego. Od kłopotów w szkole i w domu. Ulica była naszym nauczycielem. Należała do nas, a my do ulicy. Czułam, że nareszcie należę do tego miasta, mam w sobie jego puls. To było cudowne. Wiesz, że właśnie wtedy należałam do grupy artystycznej o nazwie City Kids, której ambasadorką była Demi Moore?
Brzmi ciekawie.
To było jedno z najbardziej niezwykłych doświadczeń w moim życiu. Założenie City Kids było takie, by za pomocą śpiewu i tańca wydobyć na światło dzienne różne problemy społeczne, z którymi borykają się młodzi ludzie z Nowego Jorku. Tak bardzo chciałam zaimponować ludziom z tej grupy, było tam tyle talentu i tyle emocji! Rozmawialiśmy o swoich problemach, a do tego potrafiliśmy je wyrazić, przedstawić poprzez kreatywność. To była moja wielka sprawa. Mimo że czułam się nieśmiała i niepewna, jak to ja, kiedy wychodziłam na scenę, zapominałam o wszystkim i zatapiałam się w muzyce. Jeździliśmy z występami do szkół w całym kraju, dzieląc się orędziem miłości i jedności – taka była misja naszej grupy. Zwracaliśmy uwagę na kwestie rasy, pomocy, relacji, LGBT. Uwielbiałam być częścią czegoś tak potężnego, bo czułam się mniej samotna i mniej zdezorientowana tym, co się dzieje w szkole i w domu, mniej przestraszona tym, co mnie otacza.
Zaczynała się wtedy u ciebie choroba afektywna dwubiegunowa, czyli w skrócie CHAD.
Czułam, że coś jest ze mną nie tak, mam dziwne stany, jestem jak nie ja. Nie umiałam dzielić się z nikim swoimi problemami, tym, co przeżywam, nie potrafiłam rozmawiać o emocjach, nikt mnie tego nie nauczył. Pamiętam, jak pisałam w pamiętniku, że nie wiem, co się ze mną dzieje, a chwilę potem sięgałam po alkohol. Zagłuszałam nim swój niezrozumiały stan.
Mówiłaś bliskim o tych stanach?
Nie. Wtedy bardziej się ich wstydziłam, tłumaczyłam sobie, że to może od stresu, potem gdzieś przeczyta łam, że alkohol daje różne objawy, więc myślałam, że może przyczyną jest moje imprezowanie i picie. Ale piłam, bo wtedy wszystko mijało.
Alkohol na pewno nie był sprzymierzeńcem...
Nie był, choć wydawało mi się całkiem odwrotnie. Wszystko się nasiliło, picie i choroba, o której nie miałam pojęcia, gdy miałam siedemnaście lat i chodziłam do pierwszej klasy Bard College, liberalno artystycznej szkoły, która była świetna. Miałam takie momenty, że ze strachu nie byłam w stanie wyjść z pokoju. A jak już wychodziłam na kampus, wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą, krytykują mnie, oceniają, szepczą za moimi plecami. Rozwijała się u mnie fobia społeczna. Chowałam do torebki butelkę z alkoholem i co jakiś czas popijałam, żeby było mi łatwiej. Dzisiaj wiem, że miałam w tamtym okresie pierwszy stan depresji i pierwszy stan maniakalny. Ale wtedy nie zdawałam sobie sprawy, co to jest. Piłam dalej. Aż zabrnęłam. Za daleko. Wszystko wymknęło się spod kontroli.