1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Życie można przeżyć w zgodzie ze swoimi potrzebami, nigdy nie jest za późno na zmianę!” – mówi Joanna Chmura, psycholożka i psychoterapeutka

„Życie można przeżyć w zgodzie ze swoimi potrzebami, nigdy nie jest za późno na zmianę!” – mówi Joanna Chmura, psycholożka i psychoterapeutka

Joanna Chmura (Fot. Łukasz Sokół)
Joanna Chmura (Fot. Łukasz Sokół)
Nie chcę mówić, że wszyscy powinni pójść na terapię. Nie muszą. Ale wierzę, że trochę łatwiej by nam się żyło, choć wymagałoby rozwikłania różnych supełków, które w nas siedzą. Więc to, że się nimi nie zajmujemy, jest bardzo zrozumiałe, bo trzeba byłoby pracy wewnętrznej, może nawet porzucenia tożsamości, którą budowaliśmy przez lata – mówi Joanna Chmura, psycholożka i coach.

Wywiad z Joanną Chmurą pochodzi z książki „Życie. Strategia przetrwania” Katarzyny Kazimierowskiej, wyd. Zwierciadło

Przychodzą do ciebie klienci, gdy…
Gdy chcą zmiany w swoim życiu. To nie musi oznaczać, że u nich źle się dzieje, ale czasem chodzi im o to, że mogłoby być lepiej.

A co im się nie podoba?
Zazwyczaj są w jakimś momencie zmiany i nie wiedzą, jak się z nią obejść, albo chcą przepracować swoją relację z rodzicami, bo zaczyna ich uwierać, niekiedy to kwestia relacji z ciałem, kobiecością. Chcą coś poprawić albo naprawić. Ale gdy się temu przyjrzeć, chodzi o to samo: o zmiany, odnajdywanie się w zmianie, poczucie własnej wartości, lęk przed oceną.

Jestem po lekturze eseju How to Want Less? amerykańskiego dziennikarza Artura C. Brooksa. Pisze w nim o tym, że wydaje nam się, że cały czas musimy być w ruchu, w pędzie, rozwijać się, zdobywać kolejne biznesowe szczyty, kreować się na nowo i chcieć więcej, ciągle więcej. Ale i tak nigdy nie osiągamy zadowolenia i satysfakcji. Trochę jak ze wspinaczką na wzgórze. Wydaje nam się, że gdy wejdziemy na szczyt, wreszcie będziemy zadowoleni, ale za tym wzgórzem jest kolejne i na nie też chcemy wejść… Jak ty to widzisz?
Oczywiście, czasami chcemy czegoś więcej: pieniędzy, większego domu, pracy. Ale odnoszę wrażenie, że to wzgórze, o którym mówisz, można też opisać tak, że gdy już na nie wejdę, będę mieć więcej spokoju albo będzie mi lżej. Jak wybudujemy dom, będzie mi lżej niż w mieszkaniu. Jak zrobię kolejny kurs, będę o oczko wyżej w rozwoju zawodowym. I że to jest moment, w którym paradoksalnie będę mieć mniej: trosk, zmartwień, obowiązków, wyzwań, presji. Za tym wzgórzem będzie spokojniej, milej, odpocznę może. A to jeszcze większa pułapka. Bo rzeczywiście tak jest, że lubimy fantazje o tym, że jak tam dojdziemy, to będzie spokojniej, lepiej, fajniej – ale to jednocześnie może odraczać pracę tu i teraz. A przecież, jeśli nie mam spokoju w sobie, to go tam, na to metaforyczne wzgórze, nie zaniosę. Jednocześnie też jest tak, że lubimy się chwalić naszym wysiłkiem, trudem: „Mam tyle pracy, śpię po cztery godziny, nie pojechałam na święta, bo projekt”. Nie pamiętam, żebym słyszała, gdy ktoś podchodzi i z dumą mówi: „Mam dziś cały dzień wolny, nic nie robię, nie wzięłam nowego projektu, zamierzam odpocząć”.
Wydaje mi się, że to jest pokłosie kapitalizmu rodem z lat 90., że musimy informować wszystkich, jacy zajechani jesteśmy, a w związku z tym – potrzebni, niezastąpieni, ważni.

Co masz na myśli?
Wzorujemy się na kulturze pracy rodem ze Stanów Zjednoczonych, gdzie każdy ma przeć do przodu, choć ten wysiłek nigdy nie jest wystarczający. I jasne, ta kultura może wpływać mobilizująco, motywująco, bo świat ceni ruch, gloryfikuje tych, którzy działają. I jakoś nie może polubić tych, którzy się zatrzymują albo nie są w ruchu. Jakby zatrzymanie oznaczało śmierć.

W swojej książce „To nawet lepiej” piszesz w jednym z rozdziałów, że nie potrafimy być szczęśliwi. Sami zastawiamy na siebie pułapki, które znamy z domu rodzinnego i które trochę odbierają nam prawo do szczęścia. I gdy tak wymieniasz przekonania, które w nas pokutują, że i tak się nie uda, że nie ma się z czego cieszyć, przypomina mi się powiedzenie „spocząć na laurach”. Bo w naszej kulturze trzeba się cały czas starać, a nie lenić. To kolejny bagaż, jaki ze sobą niesiemy.
Dodam jeszcze, że ten rodzinny system boi się nie tylko tego, że spocznę na laurach (a potem wstanę), lecz także że zostanę tam na dobre. Bo w idealnym świecie powinno być tak, że zdobywasz, zdobywasz, zdobywasz, jesteś na szczycie, siadasz, odpoczywasz i celebrujesz sukces, zakończenie pracy, domknięcie projektu. Rzadko tak robimy, bo musimy szybko się włączyć z powrotem w ten wyścig, wspinać się na kolejne wzgórze, nie ma tam miejsca na celebrację i radość. Czy to wynika z naszego uwielbienia dla tego pędu, czy z lęku, że coś nam zabiorą, coś nas ominie?

Że gdy czegoś nie zdobędę, ktoś inny mnie uprzedzi?
Tak i mamy jeszcze paradygmat lenia: że skoro się zatrzymuję w tym pędzie, to jestem leniem, a przecież nie mogę nim być. To są te domy, w których gdy ktoś wchodzi, od razu podrywamy się z kanapy, gdzie przed chwilą usiedliśmy. Tak, jakby zatrzymanie czy świętowanie było wstydliwe, a jedyne, co ma wartość, to wysiłek. Myślę, że część z nas dlatego tak lubi Włochy, Grecję, Hiszpanię i tak dalej. Bo tam jedziemy, co prawda wakacyjnie, czyli raz do roku albo rzadziej, jakbyśmy wybierali się na wielki plac zabaw albo do Disneylandu.

Sama miałam takie doświadczenie, gdy w zeszłym roku spędziłam miesiąc w Stanach Zjednoczonych. Pojechałam tam zawodowo, warsztatowo, ale weekendy miałam wolne i raz postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę. Pojechaliśmy do Las Vegas. Wydawało mi się, że to będzie kicz i nic ciekawego, ale szybko to odwołałam, bo zorientowałam się, że choć w jednym miejscu widzę replikę wieży Eiffla, a tuż obok kopię rzymskiego Koloseum, to nie jest to kiczem, bo w jakiś dziwny sposób zachowuje dobry smak. Druga moja refleksja była taka, że jestem w mieście, które powstało wyłącznie po to, by dostarczać przyjemności: na środku pustyni, gdzie jest nawet 40 stopni Celsjusza, założono miasto po to, żeby ludzie się w nim bawili, cieszyli, odpoczywali.

Oczywiście, zaraz pojawiła się myśl, czy w Polsce jest takie miasto, które pozwalałoby nam się po prostu bawić? W międzyczasie natrafiłam na książkę Michała Bilewicza „Traumaland” i zaczęłam się zastanawiać, czy nie jesteśmy narodem, który ma wpisane w DNA ciche założenie, że jest wartościowy tylko wtedy, kiedy cierpi. Czy nie mamy przekonania, że jeśli ktoś czerpie z czegoś przyjemność, to jest to mniej wartościowe? Dominująca w naszym kraju religia mówi wyraźnie: ktoś za ciebie cierpiał, żebyś był szczęśliwy. To mocne obciążenie.

Mówisz, że trud i cierpienie w tym założeniu nas uszlachetniają i wzbogacają, są czymś pożądanym czy społecznie akceptowanym. To samo wiąże się z pracą: tyle pracuję, jestem taka zmęczona, że właściwie w ogóle nie jest przyjemnie, prawda? Ale moje osiągnięcie liczy się dopiero wtedy, gdy okupię je cierpieniem.
Ostatnio słyszałam, jak jedna kobieta opowiadała drugiej na spotkaniu, że dostała mieszkanie od rodziców i nie ma kredytu, ale nie ma się z czego cieszyć, bo to żadne osiągnięcie i powód do dumy. Żyjemy w paradoksie: z jednej strony tęsknimy za tym, żeby rodzice nam coś dali, żeby było nam lżej, ale gdy tak się dzieje, to wcale nie jest gwarancja tego, że będzie nam lżej. Nie będziemy z tego powodu szczęśliwsi. To trochę tak, jakby szczęście było gorącym ziemniakiem, który przerzuca się z ręki do ręki, byleby się go pozbyć. Uprawiamy z nim jakiś dziwny taniec, łatwiej nam jest przytulić cierpienie, niezadowolenie, brak satysfakcji niż szczęście.

Gdy przychodzą do ciebie klienci nieusatysfakcjonowani tym, co mają i czego chcą, to jak sądzisz, z czego to wynika?Jednym z powodów są wspomniane już założenia rodzinne, które dziedziczą jako swoje przekonania. Drugim – społeczny konstrukt, w jakim funkcjonujemy, gdzie właśnie tego się od nas oczekuje: pracy, wysiłku, trudu, sukcesu okupionego znojem, braku lenistwa i pokory.

A gdy pytasz o ich indywidualne potrzeby czy motywacje, co najczęściej mówią?
Motywacje, o których mówią klienci, są różne, ale tym, co się za nimi kryje, gdy zdejmiemy słowne warstwy, jest lęk. Na przykład przed tym, że nie osiągnę tego, co sobie założyłem, albo tego, co zaplanowali dla mnie rodzice, a w mojej rodzinie jest się akceptowanym czy szanowanym, gdy się osiąga sukces. To lęk przed utratą tego, co już mam. Lęk związany z tym, że muszę się pospieszyć, postarać, żeby na przykład zabezpieczyć finansowo rodzinę, partnera, dzieci, rodziców. Ale też obawa, że jestem niewystarczający jako pracownik, że coś mnie w życiu omija, że inni robią więcej. Lęk jest naszym największym motywatorem?

Zrobimy wiele, żeby uciec przed lękiem – przed tym, o czym nam mówi: że stracimy, że nie zyskamy, że ktoś nam powie, że nic nie osiągnęliśmy. To lęk przychodzący z zewnątrz albo z nas, ale tak naprawdę też jest z zewnątrz, bo przecież nie rodzimy się z lękiem, chyba że bierzemy pod uwagę traumy międzypokoleniowe.

Dużo tego dźwigamy.
Gdy do tego dodamy na przykład przekonanie, że nie możemy liczyć na partnera czy partnerkę, na rodziców, tylko na siebie, że od nas zależy dobrostan innych czy nasze bezpieczeństwo – to rzeczywiście robi się tego bardzo dużo. Jeśli jeszcze mamy taki wzorzec, że w rodzinie najpierw babka dźwigała cały dom, potem matka była główną żywicielką, bo ojciec był z różnych powodów nieobecny, to też się zabezpieczamy i zasuwamy na trzy etaty, bo jak nie my, to kto.

Bardzo to obciążające. Czy potrafimy wyjść z tego zaklętego kręgu? Czy można zmienić perspektywę i przekonania?
To dobre pytanie. Dość powszechna jest opinia, że chodzi się na terapię, żeby pozbyć się lęku. A tak naprawdę lęk w swoim właściwym wymiarze powinien nam towarzyszyć, bo jest nam potrzebny, ujmując rzecz czysto ewolucyjnie. To nie jest dysfunkcja ani błąd systemu, bo coś poszło nie tak i teraz żyję w ciągłym niepokoju. Zgodnie z ewolucją mieliśmy się bać: dziwnego dźwięku, nadjeżdżającego samochodu, żmij w lesie, bo zawsze coś nas mogło zaatakować. Tylko że ten lęk czasem rozrasta się do większych rozmiarów, niż powinien – z powodów, o których rozmawiałyśmy. I rzeczywiście moją rolą jest zważyć i zmierzyć, czy mój lęk nie jest zbyt duży. Oraz odrzeć go trochę z niepotrzebnych warstw, a w konsekwencji poukładać sobie na swój sposób życie z lękiem.

Ale jak?
Na początek postarać się uwierzyć, że pełni on ważną funkcję. Dlatego nie można się go pozbyć. Nasz układ nerwowy nie jest przystosowany do tego, żeby cały czas się bać. I tym musimy się z troską zająć, tylko trzeba rozłożyć lęk na czynniki pierwsze i zobaczyć, cze go konkretnie dotyczy. Dopiero wtedy można z nim pracować. Zadać sobie pytanie, co się kryje za ciągłą gonitwą. Czy to lęk przed pozostaniem w tyle, przed chorobą, przed tym, że ktoś mnie zdradzi albo porzuci? To są te rzeczy, które staramy się obejrzeć. Praca terapeutyczna polega właśnie na odkryciu, po co trzymam w sobie ten lęk i co jest jego przyczyną. Czasem samo odkrycie, co za nim stoi, jakie zdarzenie, przekonanie czy historia, zniweluje tę przyczynę postępowania, którym sobie szkodzę. Kiedy lepiej go zrozumiemy, będzie nam łatwiej, bo lęk we właściwym rozmiarze waży mniej.

Jest też tak, że nie działamy w próżni, odbijamy się ze swoimi przekonaniami od opinii innych – bliskich nam osób, przyjaciół, rodziny, znajomych.
Tak, to pytanie, w jakich warunkach działamy, jakie jest nasze otoczenie, co nam podpowiada i radzi. Jeśli na przykład funkcjonuję w rodzinie albo wśród przyjaciół, którzy są zalęknieni, jak to na mnie wpływa? W pandemii otrzymywałam sporo pytań o to, jak sobie radzić z napięciem, niepokojem, ze stresem, ale jedno z pytań, bardzo niewygodne, brzmiało: „Kim się otaczam? Z kim funkcjonuję na co dzień?”.

Jeśli w domu czy w najbliższym otoczeniu mam osoby, które są nieustannie zalęknione, wszystko w nich budzi przerażenie, a świat uważają za pełen niebezpieczeństw, to choćbym była Mahatmą Gandhim, w którymś momencie, jak to mówi amerykański profesor Michael Harder, wszystko pieprznie.

To też jest praca do wykonania – sprawdzenie, jakimi ludźmi się otaczam. Podobnie jak z dietą: czy to, co jem, jest zdrowe? Czym mnie karmią moi bliscy, tym, co mnie wzbogaca, czy wręcz przeciw-nie? To dość niewygodne pytanie, bo może się okazać, że robię różne rzeczy, na przykład przepracowuję się, jestem wiecznie niezadowolona, narzekam, bo to samo robią moi przyjaciele, którzy są dla mnie wzorem. Przesiąkamy sobą nawzajem i takim zachowaniem, które jest dla nas szkodliwe. Jeśli nakarmią mnie raz w tygodniu swoimi przekonaniami, to jeszcze nie ma tragedii, ale gdy mieszkam z takimi osobami, muszę włożyć dużo wysiłku w to, żeby tych myśli nie przejąć.

Gdy rozmawiałam z Sabiną Sadecką o rezyliencji, powiedziała, że nasza rezyliencja jest tak silna jak system, w którym jesteśmy, czy osoby, którymi się otaczamy.
To bardzo ważne. Czasem trudno to zauważyć, bo wydaje nam się, że pomimo niewspierającego nas otoczenia wystarczy, że pójdziemy na warsztaty czy na terapię i to coś zmieni w naszym życiu. Ale zakres tej poprawy byłby większy, gdyby nie wspomniane otoczenie. Tymczasem tkwimy w nim i myślimy, że nie jest tak źle, ale zamiast gnać przed siebie, moglibyśmy się nim zająć: przyjrzeć się mu, przeorganizować, zastanowić się, czemu jest tak, a nie inaczej. Sprawdzić nasze granice i to, czy przekonania głoszone przez osoby wokół nas są nam wciąż bliskie, bo może już nie są.

Powiedziałaś na początku, że myślimy o zmianie, o tym, co przed nami, o kolejnym celu, żeby nie zajmować się tym, co się dzieje tu i teraz. Podoba nam się, że możemy pochwalić się kolejnymi osiągnięciami w mediach społecznościowych i przeć do przodu, do kolejnej góry, byle tylko nie ruszać tego, co trudne?
Nie robimy tego, bo intuicja podpowiada nam, że to nie najlepszy pomysł, więc zamiast tego sięgamy po rzeczy dostępne na zewnątrz. Nie chcę mówić, że wszyscy powinni pójść na terapię. Nie muszą. Ale wierzę, że trochę łatwiej by nam się żyło, choć wymagałoby rozwikłania różnych supełków, które w nas siedzą. Więc to, że się nimi nie zajmujemy, jest bardzo zrozumiałe, bo trzeba byłoby pracy wewnętrznej, może nawet porzucenia tożsamości, którą budowaliśmy przez lata.

Gorzej, gdy życie zmusi nas do zatrzymania się i nie ma kolejnej góry, nie ma poczucia satysfakcji czy szczęścia, bo przychodzi to, czego się baliśmy: choroba, strata pracy, koniec związku. Wtedy już trzeba się zastanowić, jak się mam, co czuję, co się wydarzyło. Czy to ja sabotuję związki, jaka praca będzie dla mnie, co choroba mówi o moim życiu? Tylko to wymaga zatrzymania się. A to, jak już sobie powiedziałyśmy, jest niewygodne, bo wstyd się tym pochwalić na Facebooku. Teraz bardziej pozytywnie: co nam daje zatrzymanie się?
To jest trochę jak z medytacją. Mamy takie wyobrażenie o medytowaniu, o praktykach uważności, że jak zacznę praktykować, to w mojej głowie będzie cicho. A początki są takie, że kiedy zaczynamy praktykować, robi się głośniej. Dlaczego? Bo dopiero wtedy zauważamy, ile mamy myśli. Zapominamy o tym, że początek przygody z uważnością wcale nie musi być przyjemny. A raczej prawie zawsze jest nieprzyjemny, bo oznacza, że odkrywamy zabrudzoną szybę, przez którą patrzymy na świat.

Co wtedy?
Czasem się wycofujemy, mówimy: „Jestem po jednej sesji i nie jest lepiej – to nie działa”. A przecież rzadko już po pierwszej sesji jest lepiej i w sumie nie o to chodzi, prawda? Więc dobrze jest trochę normalizować fakt, że proces zatrzymania nie jest o tym, że zaraz będzie super. Podobnie jak z urlopem: jedziemy na wakacje, marzymy o piasku i morzu, tymczasem zaczynamy chorować. Jak to możliwe? Nie bierzemy pod uwagę, że nasze ciało wreszcie ma czas pochorować, bo wcześniej nie dawaliśmy mu na to szans. Ani na regenerację. A na urlopie wreszcie puszczają napięcia i ściski. W reakcji na to oczywiście włącza nam się myślenie: „Już lepiej było zostać w domu i w pracy, niż jechać”. Mamy też takie wyobrażenia, że urlop to idealny czas na zatrzymanie się i refleksję nad sobą. Że spędzę go, myśląc o tym i o tym, że będę się czuła tak i tak. Tymczasem metodologia pracy z grupami mówi: „Spotkaj ich tam, gdzie są. Nie zabieraj ich tam, gdzie chcesz ich zabrać”. Przenosząc to na pracę nad sobą, można powiedzieć: „Spotkaj się ze sobą tam, gdzie rzeczywiście jesteś, a nie tam, gdzie ci się wydaje, że jesteś”.

Ale to nie zawsze jest fajne miejsce.
Oj, nie zawsze. Nie możemy się jednak przejmować, że nie jest tak, jak sobie wyobraziliśmy. Zwłaszcza że za chwilę się okaże, że zamiast pogodnej czy konstruktywnej refleksji znowu czujemy lęk. A przecież nie tak miało być. I że gdy pracowaliśmy, nie odczuwaliśmy lęku, więc może warto tam wrócić – do pracy, rozwoju, tempa, a nie się zatrzymywać. Tymczasem trzeba przywitać to, co się pojawi, bo skoro takie przychodzi, to pewnie takie ma być.

I co wtedy, gdy twoi klienci zdają sobie sprawę, że ucieczka przed lękiem w pracę, w hobby czy urlop, nie jest rozwiązaniem? Nie można udawać, że żarówka nie zgasła.
Skorzystam z tej metafory żarówki. Bo nawet jeśli zgasła, to okej. To wręcz lepiej, bo tak wszystko oświetlamy w tym pędzie, że nie potrafimy wytrzymać bez światła, nie umiemy ze sobą pobyć i wyciszyć się w ciemności. Nie dajemy sobie szansy na trwanie w takim stanie, ale też nie potrafimy zareagować, gdy ktoś ma trudności. Frustrujemy się, że dana osoba ma gorszy czas. Jeszcze rozumiemy dzień czy weekend, ale tydzień, miesiąc? Co jest z nią nie tak? Nie mamy cierpliwości do ciemności i powolności.

Domyślam się, że to akt odwagi, kiedy ktoś staje przed lustrem i mówi: „To jest moment, kiedy sobie nie radzę, nie mam siły”. I trafia do ciebie. Wyobrażam sobie, że to trudna chwila.
Bardzo trudna, ale trochę wcześniej był trudniejszy pierwszy krok – zdanie sobie sprawy ze swojego stanu i sięgnięcie po pomoc, czy to jest terapia, warsztaty, czy duchowe wsparcie. A potem wytrwanie na przemian w dyskomforcie i komforcie. To taka słodko-gorzka droga w naszej pracy wewnętrznej, która będzie zapraszała do przetasowania osób, z którymi jesteśmy, zorientowania się, z kim nie chcę być, a z kim chcę i kto mnie wspiera.

Jak zwrócić na to uwagę, kiedy czujemy, że może niepotrzebnie pędzimy, ale jeszcze nie widzimy tego, że za tym pędem kryje się ucieczka przed czymś trudnym?
Pierwszy znak ostrzegawczy mamy wtedy, gdy multiplikujemy to, co nie działa. Wyrabiamy nadgodziny w pracy, choć wcale nie prowadzi nas to awansu i sukcesu, ale odpowiedzią jest jeszcze więcej nadgodzin. Myślimy, że musimy pracować więcej, żeby coś uzyskać, a nie przychodzi nam do głowy, że być może chory jest system, a nie my.

Drugi znak to tak zwana dezintegracja pozytywna – czyli zgoda na to, że musimy się rozpaść, rozsypać. To moment, w którym się orientujemy, że w tym ułożeniu nasze klocki zaraz same się rozsypią, jeśli będziemy iść szybciej, robić i domagać się więcej. Więc lepiej, żeby rozpadły się w sposób kontrolowany niż za jakiś czas, ale bez naszej kontroli, kiedy koszty mogą okazać się dużo wyższe. Gdy w głowie pojawiają się myśli, że dotychczasowy sposób działania jest bez sensu, że to nigdzie nie prowadzi, że ten czy kolejny czyn wcale nie przynosi radości, że szczęście, którego szukałyśmy na początku naszej rozmowy, wciąż nie przychodzi, gdy czujemy, że mamy w życiu więcej dni nieudanych niż udanych – może to zaprosić nas do myśli, że czas coś zmienić. Nie żyjemy już w latach 90., teraz o takich sprawach się rozmawia, czyta, słucha, jest dostęp do wiedzy i pomocy.

Teraz mamy łatwiej?
Możemy sobie szybciej uświadomić pewne sprawy i zwrócić się o pomoc, zanim będzie za późno. Zdarza się, że przychodzą do mnie osoby w samą porę, tuż przed rozsypaniem się, świadome tego, co się z nimi dzieje. I widzę, że już sama profilaktyka terapeutyczna staje się cenna, nie tylko stawianie człowieka na nogi po kryzysie, ale uprzedzanie tego kryzysu. Gdy czujemy, że coś nie działa albo że zapętliliśmy się w swoim biegu, pędzie, przytłoczeniu, trzeba na to popatrzeć, na swoje życie, swoje schematy i poszukać wsparcia: terapeutycznego, duchowego, warsztatowego.

Jestem cały czas pełna nadziei, że nigdy nie jest za późno na zmianę. Szczególnie to czuję, gdy widzę, jak wiele osób zaczyna rozumieć, że można przeżyć życie świadomie i bardziej w zgodzie ze swoimi potrzebami. Wtedy żyje się odrobinę łatwiej i spokojniej, a tego ten świat najbardziej potrzebuje: prostoty i spokoju.

Fot. Fot.

Joanna Chmura psycholożka, trenerka, coach. Absolwentka psychologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Twórczyni unikalnej platformy rozwojowej www.onmyway.pl. Autorka popularnych webinarów: Emocje kocham i rozumiem oraz Talk to me. Jest jedyną w Polsce certyfikowaną facylitatorką metodologii The Daring Way™ oraz Dare to Lead™ stworzonych przez doktor Brené Brown z Uniwersytetu w Houston. Autorka książki „To nawet lepiej”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Życie. Strategie przetrwania
Autopromocja
Życie. Strategie przetrwania Katarzyna Kazimierowska Zobacz ofertę promocyjną
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze