1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Nie żałuję życia w habicie”. Rozmowa z byłą zakonnicą

„Nie żałuję życia w habicie”. Rozmowa z byłą zakonnicą

(Fot. Cristian Negroni/Getty Images)
(Fot. Cristian Negroni/Getty Images)
Była zakonnicą przez 15 lat. Cztery lata temu odeszła ze zgromadzenia. I właśnie napisała książkę. Katarzyna Swoboda opisuje w niej swoje życie w klasztorze i po odejściu. Codzienność, relacje z innymi siostrami, ale też duchowe rozterki i wątpliwości. Szczerze. To nie jest opowieść czarno-biała, nie ma w niej wyłącznie dobrych czy wyłącznie złych bohaterów. Są ludzie.

Tytuł pani książki brzmi „Habit. Bez powołania”. Czy to stwierdzenie z perspektywy czasu? W jakim momencie pojawiła się świadomość, że tego powołania brak? Bo chyba przez pierwszy okres była pani przekonana, że to jest właściwa droga.
Tak, do zgromadzenia wstąpiłam jako bardzo młoda dziewczyna, zafascynowana ideałem życia zakonnego, postaciami świętych sióstr, które stanowiły dla mnie wzór. Nie miałam jeszcze wtedy skończonych 19 lat. Wychowano mnie w duchu tradycyjnie pojmowanego katolicyzmu. Na początku moje motywacje odczytywałam za powołaniowe i tak też odczytywało je i zgromadzenie, i spowiednicy, ale przecież nikt nie jest w stanie wejść w duszę drugiego człowieka, zrozumieć, co on czuje. Ja sama dużo czasu potrzebowałam, żeby dokopać się do swoich ukrytych motywacji, do których się nawet przed sobą nie przyznawałam, które wyparłam.

Samo powołanie, patrząc z perspektywy osoby wierzącej to dar, to nie jest coś, co można sobie wymyślić, narzucić czy siebie samego przekonać. Powołanie też odkrywa się z czasem. Przywołam słowa pewnego jezuity, którego zawsze będę sobie cenić. Kiedy prowadził dla nas rekolekcje, powiedział: „Niektórych Pan Bóg prowadzi do zgromadzenia, innych przez zgromadzenie”. I ja po 15 latach, kiedy do pewnych rzeczy dojrzałam, do pewnych rzeczy się przyznałam, zapytałam samą siebie, co tak naprawdę mną kierowało, kiedy przyszłam do zgromadzenia. Znalazłam się w tej grupie, którą Pan Bóg prowadzi przez zgromadzenie po to, żebym się czegoś nauczyła o sobie. Z perspektywy czasu mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że powołania nie miałam.

Przełożeni to widzieli?
Mówili, że to, co przeżywam, to tylko kryzys, próba, że tak to się weryfikuje.

To chyba częsta narracja?
Bardzo częsta i nie twierdzę, że nie jest słuszna, bo w ciągu kolejnych lat formacji uczymy się poznawać siebie, rozumieć znaki, które spotykamy w codzienności. One pomagają nam odczytywać, czy to powołanie mamy. Ale jeśli nie, to trzeba się do tego uczciwie przyznać. Nie chcę mówić, że wiele sióstr idzie do zgromadzenia, bo przed czymś ucieka. Owszem, są takie przypadki i ja się do tej grupy zaliczam, ale też jestem przekonana, że są siostry, które mają ten dar. A mocnym wyznacznikiem jego autentyczności jest to, że nawet jeśli przeżywają trudności czy kryzys, to i tak czują się głęboko spełnione i szczęśliwe, na swoim miejscu. Ja tego poczucia nie miałam. I tak naprawdę im więcej czasu mijało, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że mój kryzys tylko narasta.

Osoby, które decydowały o tym, czy może pani wstąpić do zgromadzenia, zgodziły się. Była pani bardzo młoda. W tym wieku jeszcze kształtuje się ludzki mózg. Czy to nie za wcześnie na tego typu wybory?
Tak, wydaje mi się, że za wcześnie na decyzję, która wiąże się z tak radykalnym poświęceniem całego życia. Ja potrzebowałam lat, żeby tak naprawdę dojrzeć, tak po ludzku świadomie podejść do swojego życia i podjąć własną decyzję. Tamtą podjęłam zbyt pochopnie, była to ucieczka przed tym, czego doświadczyłam w dzieciństwie i wczesnej młodości.

Ale osoby, które panią sprawdzały, tego nie zobaczyły?
Nie, ja też to wyparłam, to była sprawa, którą pogrzebałam bardzo głęboko i sama się do niej nie przyznawałam. Przełożeni, którzy rozeznawali, nie wszystko zobaczyli. Na tamtym etapie nie byłam gotowa, żeby się ze swoją historią zmierzyć, choć w końcu ona do mnie wróciła. Nie żałuję też decyzji o odejściu, bo choć wiele rzeczy musiałam zacząć od zera, to jestem pierwszy raz w życiu zupełnie spokojna. To dla mnie także wyznacznik tego, że tamta decyzja była zbyt pochopna. Może ze strony przełożonych też, ale nawet najlepsza mistrzyni czy spowiednik nigdy nie będą w stanie do końca określić, czy ja to powołanie mam, czy go nie mam. Są przesłanki odczytywane tak czy inaczej, ale ludzie są omylni. Tyle, ile sióstr, tyle będzie historii i odpowiedzi na pytanie o powołanie i każda z sióstr będzie miała swoją.

Czasem czyta się opowieści sióstr, które odeszły ze zgromadzenia, ale zwykle dzieje się to znacznie szybciej. Pani spędziła tam znaczny kawał życia i od pewnego momentu już się pani tylko ze sobą borykała…
Są siostry, które rzeczywiście dość szybko orientują się, że to nie jest to. Czasem zresztą sami przełożeni decydują: „Siostro, nie widzimy siostry w tej formie życia, nie widzimy powołania, tak to rozeznajemy”. To się często krystalizuje już w postulacie czy nowicjacie, czasem w tzw. profesji czasowej. U mnie to trwało długo, bo próbowałam samą siebie przekonać, że moi przełożeni i spowiednicy mają rację, czyli że powołanie mam i powinnam o nie walczyć. Ale potem przyszedł czas, kiedy zaczęłam mieć wątpliwości, nawet same śluby wieczyste składałam bez głębokiego przekonania. Nie wiedziałam, czy powinnam odejść, czy zostać. Zdecydowałam, że chcę kontynuować. Ale po ślubach wieczystych zaczęło do mnie docierać, że się nie spełniam, że czuję się źle w tej formie życia i ta wewnętrzna niezgoda tylko się nasilała.

W pewnym momencie podjęła pani decyzję, żeby przejść z zakonu czynnego do kontemplacyjnego. Dlaczego?
To była może taka trochę rozpaczliwa próba szukania rozwiązania mojej sytuacji, próba uczepienia się życia zakonnego, ale w zupełnie innej formie. Wydawało mi się, że to będzie odpowiedź na moje wątpliwości. Choć wcześniej, zanim tam pojechałam, spotkałam kogoś, w kim się zakochałam i to z wzajemnością. Doszło do złamania ślubów. Ta osoba i to wydarzenie pokazało mi, że mam w sobie bardzo głęboko skrywane pragnienia, odrzucane, spychane do podświadomości – i one w pewnym momencie zwyciężyły. Wiedziałam, że tak naprawdę przez te wszystkie lata uciekałam przed tymi pragnieniami, przed zwykłą ludzką potrzebą miłości, stworzenia rodziny, udanego związku. Odsuwałam to, nie chciałam się z tym zmierzyć. Może zabrakło mi odwagi. Wyjazd do zagranicznego zakonu kontemplacyjnego był szukaniem odpowiedzi na pytanie, co jest nie tak w moim życiu, że nie potrafię się odnaleźć. Może też potrzebowałam spokojnego czasu w odosobnieniu, bez dostępu do świata zewnętrznego, żeby podjąć przemyślaną decyzję. Ona mnie dużo kosztowała, ale jej nie żałuję. Nie żałuję też lat, które spędziłam w zgromadzeniu. Dużo mi dały.

Czyli co?
Jeśli chodzi o kwestię najważniejszą – relacji z Bogiem – to paradoksalnie nie tak wiele. Narzucone struktury czy sposób formacji tej relacji mi nie ułatwiały. Ale na pewno nauczyłam się szacunku do różnorodności osób, z którymi tworzyłam wspólnotę. Wcale nie jest proste życie wspólnotowe z kobietami, których się nie zna.

I których się nie wybrało.
No właśnie, których się nie wybrało… Stworzenie prawdziwej wspólnoty nie jest łatwe, ale przez lata nauczyłam się szacunku do tego, że ktoś jest inny i że ma prawo być inny, że może inaczej postrzegać rzeczywistość. To wymagało poświęcenia, próby zrozumienia. Nie zawsze to się udawało, czasem te relacje były trudne, okupione cierpieniem moim czy innych, bo, tak jak pani powiedziała – to osoby, których my nie wybieramy, a musimy nauczyć się żyć ze sobą dla wspólnego celu. Każde zgromadzenie ma swój charyzmat, tradycje, duchowość. Siostry przyswajają te wartości i uczą się je razem realizować. To też nie zawsze jest takie proste, więc taka nauka jest ważna.

Dużo dał mi sam ślub ubóstwa pojmowany w zewnętrznym wymiarze. Wykształcił we mnie mądre postrzeganie wartości rzeczy i pieniądza, dał mi właściwy, tak myślę, stosunek do rzeczy materialnych. To było dobre doświadczenie. I wreszcie – zostały mi cenne relacje. Do dziś cieszę się przyjaźnią z siostrą z mojego byłego zgromadzenia, choć odeszłam, ona się ode mnie nie odwróciła. To dla mnie bardzo ważne.

Mówi pani o życiu we wspólnocie, o konieczności dostosowania się do innych, o nie zawsze łatwych relacjach. Ale życie zakonne jest przecież odgórnie formowane przez regułę, nadrzędne zasady. I przez ślub posłuszeństwa. Pisze pani w książce, że wymóg posłuszeństwa był dla pani trudny. Jak to wyglądało?
Tak, rezygnacja z własnego zdania, z wolności to coś bardzo trudnego nie tylko dla mnie, dla każdej siostry, ale każda musi sobie odpowiedzieć sama na pytanie, co dla niej indywidualnie jest najtrudniejsze. I tak, życie wspólnoty jest regulowane odgórnie ustalonymi przepisami zawartymi w konstytucjach danego zgromadzenia czy dyrektorium, które szczegółowo określają, jak ma wyglądać codzienne życie sióstr. Powiem wprost: przepisy nie zawsze nadążają za współczesnymi czasami. Na przykład kiedy 20 lat temu byłam w postulacie, latem musiałyśmy nosić czarne rajstopy, bo tego wymagały przepisy. Dziś już tak restrykcyjnie siostry do tego nie podchodzą, kiedy jest gorąco, zmieniają nawet kolory habitów. Kościół obliguje zgromadzenia, żeby co jakiś czas „zdrowe” przepisy odsiać od tego, co nie ma już dziś zastosowania, co czasem sprawia, że realizacja pewnych starych reguł jest karykaturalne

Posłuszeństwo było dla mnie trudne. W książce przytaczam przykład, kiedy jeszcze jako postulantka sama sobie obcięłam włosy i nawet nie wiedziałam, że muszę mieć na to zgodę. Nie zostało to dobrze przyjęte. Posłuszeństwo wyrażało się w każdym drobiazgu naszej codzienności – nie mogłam sobie sama podjąć decyzji o obcięciu włosów, nie mogłam wybrać sobie lektury duchowej, robiła to mistrzyni. Trudno mi było to przyjąć. Może dla innych sióstr to było coś oczywistego, może wydawało im się to normalne, słuszne, uzasadnione. Ja się naginałam, ale nie zawsze to się udawało, bo ceniłam sobie suwerenność myślenia i po latach pytanie, czy ja naprawdę nie mam prawa wybrać, co mogę czytać, wracało. Narastał we mnie bunt. Dlaczego odbiera mi się tak podstawowe prawa? Ktoś mógłby powiedzieć: ale sama takie życie wybrałaś. Owszem, ale teoria to jedno, praktyka drugie, tym bardziej że ja, jak mówiłyśmy na początku, nie widziałam tego głębokiego sensu w moim życiu zakonnym, pewnie dlatego posłuszeństwo było dla mnie trudniejsze niż dla tych sióstr, które w zgromadzeniu czuły się szczęśliwe, spełnione i przyjmowały to, co jest, za normalne i za swoje.

Kwestia lektury, obcinania włosów, tego, ile kaw dziennie i o której godzinie może pani wypić – właśnie posłuszeństwo było dla pani najtrudniejsze – poza borykaniem się z wewnętrzną niepewnością?
Tak, to narastało przez lata. Choć rezygnacja z wolności i podporządkowanie się zasadom życia zakonnego było podyktowane wzniosłymi, wyższymi celami: służbie Bogu, ludziom, oddania całej siebie razem z wolnością Jezusowi, do tego nas formowano i przygotowywano.

Ale chyba trudno sobie wytłumaczyć, jeśli się jest osobą myślącą niezależnie, że liczba wypitych kaw jest wbrew Jezusowi.
No właśnie, zaczęłam sobie zadawać pytanie, czy rzeczywiście to skrupulatne skupianie się na zewnętrznych przepisach jest tak ważne, czy nie popadamy w skrajności, czy nie zapominamy przez to o tym, co najważniejsze, czyli o świadectwie ewangelii, o realizacji dzieł, które w charyzmacie zostały nam powierzone. Czy naprawdę chodzi o to, żebyśmy same siebie trzymały w karbach szczegółowych przepisów, które odbierają nam zdrową wolność? I jak to się może mieć do dzieła w zbawianiu dusz, jak nas uczono? Czy jak faryzeusze nie skupiamy na mnóstwie przepisów, a nie na tym, co Jezus nam chce powiedzieć w ewangelii i do czego nas wzywa? Mam wrażenie, że się dusiłyśmy, ja na pewno, czułam, jak bardzo się sama usztywniałam. Chcę zachowywać te przepisy, ale nie rozumiem ich, trudno mi się z nimi zgodzić, uważam je za bezsensowne, a jednak na siłę próbuję. Nie wychodziło, bo nie widziałam sensu, tłumaczono nam, że to nasze poświęcenie, nasza ofiara mają głęboki duchowy wymiar, ale ja tego tak nie czułam, nie rozumiałam, jaki to ma wpływ na moje działanie „duszpasterskie” w kontakcie z innymi ludźmi. Może to też pokazuje, że nie miałam daru powołania.

Formacja to teoria, ale tę teorię realizują ludzie, a ci są ułomni. Dużo dla mnie w pani książce opowieści o władzy. Pani przełożone, które mają pieczę nad zakonnicami, zaspokajają – tak to odbieram – swoją potrzebę władzy.
Spotykałam różne przełożone, takie, które nie stawiały siebie ponad wspólnotą, ale były przewodniczkami i starały się jak umiały, oczywiście nie były doskonałe, bo nikt nie jest, ale robiły, co mogły. Były też takie, które nigdy przełożonymi być nie powinny. Otrzymały władzę, a to nie tylko kierowanie administracyjne wspólnotą, ale odpowiedzialność za siostry – i nie zawsze spisywały się tak, jak powinny. O nadużycia wcale nie jest trudno. Zdarzało się, że stół przełożonej był dużo bardziej suto zastawiony niż stoły szeregowych sióstr w refektarzu, coś takiego absolutnie nie powinno mieć miejsca. Myślę zresztą, że to powoli się we wspólnotach zmienia. Pamiętam też coś, co mnie szczególnie zabolało. W klasztorze kontemplacyjnym w okresie Wielkiego Postu wszystkie byłyśmy zobowiązane, żeby ograniczyć kontakty ze światem zewnętrznym. Akurat wtedy dwie siostry z mojego macierzystego zgromadzenia były w okolicy i chciały na chwilę mnie odwiedzić, ale przełożona się nie zgodziła. A potem zobaczyłam, jak do niej przyjechała rodzina i ona pozwoliła sobie na to, żeby ich przyjąć i spędzić z nimi popołudnie. To był dla mnie przykład, jak można nadużywać władzy. Dziś zresztą wiem, że ta wspólnota, w której spędziłam ok. 11 miesięcy, praktycznie przestała istnieć. Kandydatka odeszła, jedna z sióstr zmarła, została jedna siostra. To chyba też pokazuje, że coś było nie tak, bo było bardzo wiele kandydatek, ale żadna się nie uchowała, można więc zadać sobie pytanie, dlaczego – czy to one się nie nadawały, czy ta przełożona nie potrafiła stanąć na wysokości zadania i w duchu ewangelii realizować władzy, którą otrzymała. Władza może służyć, ale może też być przedmiotem konfliktów, nierówności, niesprawiedliwości. Może niszczyć.

Mówi pani, że w zgromadzeniu nauczyła się pani właściwego stosunku do pieniądza, rzeczy materialnych. W książce pisze pani, jakim przywilejem było mieć np. telefon komórkowy. Teraz może pani mieć, co pani chce. Jak to jest przeskoczyć od życia bez rzeczy i bez wolności do życia pełnego wyborów, zwykłych, codziennych, takich, których my właściwie nie zauważamy?
Doceniam to każdego dnia. Choćby to, że sama decyduję, w co się ubrać czy co zjeść. Przez 15 lat ktoś inny przygotowywał posiłki, jak nie miałam na coś ochoty i nie jadłam, to byłam głodna. Miałam też poczucie, że należy zjeść ze względu na pracę, którą siostry włożyły w przygotowanie jedzenia. Jeśli chodzi o ubiór, to przez 15 lat miałam tylko jeden strój – habit. Teraz ode mnie zależy, co na siebie włożę. Mogę wyjść do miasta, kiedy chcę, spotkać się, z kim chcę, podtrzymywać relacje, na których mi zależy. W klasztorze wszystkie moje relacje były regulowane decyzjami przełożonej, to ona decydowała, które są właściwe, a które nie, z kim mogę utrzymywać kontakt i jak często.

Cieszy się pani tymi możliwościami?
Oczywiście. Choć do tej pory nie spotkałam osoby, z którą mogłabym stworzyć szczęśliwy związek, co jest moim marzeniem. Ale jeśli chodzi o rozwój zawodowy, o pasje, o możliwość wyjazdu ze znajomymi na weekend, mam swobodę wyboru i duże możliwości. Po opuszczeniu zgromadzenia postawiłam przed sobą cele, które pomogły mi stanąć na nogi. Zrobiłam prawo jazdy, kupiłam używane auto, znalazłam pracę, potem stwierdziłam, że fajnie byłoby spróbować w wojsku, żołnierze kobiety, które spotykałam, namawiały mnie, więc postanowiłam przeżyć taką przygodę, sprawdzić swoje możliwości – i to zrobiłam. Wojsko okazało się krótkotrwałym wyborem, nie chciałam wiązać się na dłużej z tymi strukturami, ale nie żałuję, że spróbowałam. Cieszę się z tego, co mam, z tego, że jestem sobą, z tego, gdzie pracuję, z kim się spotykam, tu się czuję spełniona. Odnowiłam wiele kontaktów z czasów liceum i to też sobie cenię, zbudowałam znowu piękne przyjaźnie z ludźmi, z którymi przez tyle lat nie miałam żadnego kontaktu.

A jaki teraz jest pani stosunek do Kościoła jako instytucji? Czy uważa się pani dziś za osobę wierzącą?
Nie ukrywam, że z Kościołem jako instytucją nie jest mi po drodze. Od kilku lat nie praktykuję, nie chodzę do kościoła, na początku to robiłam, co niedziela byłam na mszy, ale w końcu uświadomiłam sobie, że robię to tylko z przyzwyczajenia, a to nie o to chodzi. Dałam sobie teraz czas, żeby spokojnie wszystko przemyśleć, odbudować w sobie właściwy obraz Kościoła, a on pozostawia moim zdaniem wiele do życzenia. Inną sprawą są relacje z Bogiem. Uważam się za osobę wierzącą, mam przekonanie, że Bóg nie przestał się o mnie troszczyć, że mi pomaga. Modlę się bardzo prostymi słowami, jestem pewna, że chodzi mu o osobową relację, a nie o klepanie formułek. Czasem w klasztorze łapałam się na tym, że odmawiam brewiarz, modlę się na różańcu, ale tak naprawdę nie rozmawiam z Bogiem. Więc teraz te formuły odrzuciłam. Relacja z Bogiem jest dla mnie ważna, ale potrzebuję czasu, żeby wszystko sobie poukładać na nowo, uporządkować, przemyśleć. Nie wiem, czy wrócę do Kościoła jako instytucji, potrzebuję czasu. I ten czas chcę dziś sobie dać.

Książka Katarzyny Swobody „Habit bez powołania” już jest w sprzedaży (Fot. materiały prasowe) Książka Katarzyny Swobody „Habit bez powołania” już jest w sprzedaży (Fot. materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze