Wielkimi krokami zbliża się Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. O tegorocznej edycji, ale i burzliwej festiwalowej historii oraz o tym, jak kino może zmieniać życia, opowiada dyrektorka artystyczna Joanna Łapińska.
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 10/2025.
Lubisz rywalizację?
Nie lubię. Praca zespołowa, działanie w grupie – to dla mnie nadrzędne wartości. W nich dużo lepiej się odnajduję.
A jednak od trzech lat przewodzisz najważniejszemu festiwalowi poświęconemu rodzimej kinematografii, podczas którego rywalizacja jest zacięta. Co roku część filmowców wyjeżdża z Gdyni triumfalnie, część już niekoniecznie z podniesioną głową.
Bardzo bym chciała, żeby to wyglądało inaczej, po zeszłorocznej edycji napisałam nawet felieton do „Ekranów” [czasopisma poświęconego kinu i sztuce audiowizualnej – przyp. red.], w którym poruszam ten temat. Pisałam o wielkim napięciu, które tak często towarzyszy prezentacjom filmów w Gdyni. W kontrze podając przykład Korka Bojanowskiego i ekipy jego filmu „Utrata równowagi”, składającej się w dużej części z bardzo młodych ludzi. Była w nich czysta radość z tego, że pokazują „Utratę…” w Gdyni, że spotykają się z publicznością, mogą liczyć na ciekawe, ważne rozmowy. Z podziwem patrzyłam, jak odkładają na bok trudne emocje, całą tę niepewność: wygramy, nie wygramy. Bez trudu jestem w stanie sobie wyobrazić, co w takich chwilach mogą czuć filmowcy i filmowczynie. Z drugiej strony warto pamiętać, jaką moc sprawczą i jak dużą wartość promocyjną mają nie tylko zdobywane nagrody, ale w ogóle udział filmu w konkursie. Co nie oznacza, że na festiwalu chodzi jedynie o nie.
Moim celem, jako dyrektorki artystycznej, jest robić jak najwięcej, żeby atmosfera ścigania się o nagrody nie przysłoniła nam tego, co moim zdaniem jest kluczowe. Myślę, że znakomita większość osób, które pojawiają się w Gdyni, trafiła tu z tego samego powodu – z pasji i miłości do kina. Super by było o tym nie zapominać. Takie podejście jest mi szczególnie bliskie, bo sama jestem w pierwszej kolejności kinomanką, osobą, która szalenie emocjonalnie przeżywa kino. Nie potrafię oglądać filmów na chłodno, uwielbiam momenty, kiedy coś mnie porywa. Ostatnio w ramach pokazów „50 na 50” obejrzałam po kilkuletniej przerwie „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego i znowu przepłakałam dużą jego część… Tak też postrzegam rolę Gdyni – idziemy na seans, żeby coś przeżyć, szukamy w kinie znaczeń, wartości, w które chcemy wierzyć, które nam porządkują życie. A kiedy opuszczamy salę kinową, chcemy się tym podzielić. Uważam, że spotkania i rozmowy o filmach są czasami nawet ważniejsze niż same seanse. A przynajmniej tak samo ważne. Spotkania na żywo zawsze były sercem tego festiwalu.
Wspomniałaś o cyklu „50 na 50”. To seria pokazów klasyki filmowej, które już od wiosny odbywają się w całym kraju. I sposób, żeby świętować 50-lecie wydarzenia, które dzisiaj znamy jako Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. No właśnie: 50-lecie czy 50. edycję?
Rzeczywiście można się pogubić. Historia festiwalu jest niełatwa, miał różne etapy i trudne momenty. Chociażby te lata po wprowadzeniu stanu wojennego – w 1982 i 1983 festiwal w ogóle się nie odbył i nie było wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek wróci. W końcu zadecydowano o jego reaktywacji, ale z powodów politycznych wiele filmów jeszcze długo nie miało szans się na nim pojawić. Wśród najsłynniejszych „półkowników” [tytułów zatrzymanych przez cenzurę, więc całe lata przeleżały na półkach – przyp. red.] było przywołane przeze mnie „Przesłuchanie” , ale też na przykład „Matka Królów” Janusza Zaorskiego, która, kiedy wreszcie po kilku latach pokazano ją na festiwalu, wyjechała z niego z główną nagrodą.
Dodajmy do tego, że po drodze całe wydarzenie przeniesiono do Gdyni – wcześniej odbywało się głównie w Gdańsku – i same przenosiny miały wydźwięk polityczny. Po czym przyszła końcówka lat 80. i zmiana ustrojowa. I kiedy wydawało się, że to koniec trudnych momentów – bo wolność, bo wreszcie nie będzie cenzury – nadeszły czasy wielkiej depresji. Okazało się, że w warunkach wolnego rynku, bez spójnego systemu finansowania polskie kino umiera. Jak widać spokój i poczucie bezpieczeństwa nigdy nie były wpisane w historię festiwalu. Ostatnie burzliwe lata tylko to potwierdziły.
Mówiąc o festiwalowej historii, trudno pominąć fakt, że jesteś pierwszą kobietą na stanowisku dyrektorki artystycznej. Zastanawiałam się, jak to świadczy o pozycji kobiet w branży filmowej. Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się natrafić na szklany sufit?
Pamiętam pojedyncze sytuacje z przeszłości, kiedy na przykład podczas służbowych spotkań zabierałam głos, a przeciwna strona zachowywała się tak, jakby nikt nic nie powiedział. Po czym mój kolega powtarzał dokładnie to samo, co ja i nagle był słyszany – odpowiadano mu, podejmowano z nim dyskusję. I chociaż mam w pamięci kilka takich nieprzyjemnych historii, jeśli miałabym podsumować dwadzieścia kilka lat pracy w branży filmowej, to jednak zdecydowaną większość czasu nie czułam, aby moja płeć była problemem. Być może po prostu miałam szczęście.
Tak czy inaczej, sytuacja kobiet w branży filmowej choć bezdyskusyjnie się zmienia, to jednak wolno. Regularnie dostaję pytania, co robimy na festiwalu w kwestii równouprawnienia i widoczności kobiet, niedawno przygotowałam na potrzeby jednej z takich rozmów zestawienie. Wynikało z niego jasno, że gros zgłoszeń do różnych naszych konkursowych sekcji, to produkcje realizowane przez mężczyzn. Finalnie na festiwalu tego nie widać: jeśli miałabym mówić o trzech ostatnich edycjach, za które odpowiadam, proporcje startujących w konkursach filmów tworzonych przez kobiety i mężczyzn są dużo bardziej wyrównane. Ale na etapie zgłoszeń ten pierwszy, jeszcze niewyselekcjonowany wybór pokazuje wyraźnie znaczną przewagę reżyserów. Warto o tym rozmawiać. Prześledzić, dlaczego różnice są tak znaczne, z jakiego powodu budżety na realizację projektów nadal dużo częściej trafiają w ręce filmowców, nie filmowczyń.
Jednocześnie mamy w branży takie zjawiska, jak duża zmiana, która dokonała się około roku 2017 czy 2018, kiedy okazało się, że jest w Polsce duża grupa prężnie działających producentek. Nie wiem, czy dziś kobiet produkujących filmy jest w naszym kraju więcej niż mężczyzn, nie mam twardych danych, ale na pewno jest ich wiele, są dobrze widoczne, dostają najważniejsze nagrody.
Skoro już poruszyłyśmy kobiecy wątek, chciałam go domknąć, przypominając, że nasz festiwal już od dawna tworzą kobiety, bo to one od kilkunastu lat stanowią przeważającą część zespołu organizującego Gdynię. Gdyby ktoś zobaczył nas wszystkie razem na cotygodniowych zebraniach, nie miałby wątpliwości, jak dużym i silnym jesteśmy zespołem. Ta kobieca energia zespołu, niezależnie od dyrektora czy dyrektorki artystycznej, od lat tworzy ten festiwal. Bardzo mi zależy, żeby to wybrzmiało.
Kiedy zaczęła się twoja miłość do kina? Byłaś dzieckiem wychowanym na porankach filmowych?
Nie byłam. Dzieciństwo spędziłam na wsi, gdzie moi rodzice pracowali jako nauczyciele. Mieszkaliśmy najpierw w malutkim domku przy starej szkole. Potem w czynie społecznym szkoła została rozbudowana, w związku z czym przydzielono nam mieszkanie na piętrze w nowym skrzydle. Rano schodziłam na lekcje po schodach i wchodziłam od razu, tylnymi drzwiami, na korytarz szkolny. Popołudniami wielkie szkolne boisko było naszym – moim i rodzeństwa – placem zabaw. Uwielbiałam też bibliotekę, gdzie dużo czasu spędzałam z mamą, która, oprócz tego, że uczyła języka polskiego, pracowała jako bibliotekarka. Do dzisiaj literatura jest moją drugą wielką miłością. Natomiast kino to były filmy oglądane w telewizji, sale kinowe pojawiły się w moim życiu, kiedy już byłam w liceum. Pamiętam telewizyjne cykle i seanse, na które czekałam. Wiele z nich późno w nocy. Jednym z nich był film Ingmara Bergmana „Tam, gdzie rosną poziomki”, który już wtedy zrobił na mnie ogromne wrażenie.
A twoja zawodowa ścieżka? Od czego wszystko się zaczęło?
Ważną rolę odegrała tutaj moja siostra Iga, z którą dzieliłam pasję do kina. I to ona, kiedy studiowałam psychologię w Warszawie, powiedziała mi, że na filmoznawstwo w Łodzi przyjmują bez egzaminów. Wprowadzili preferencyjne zasady dla studentów innych kierunków, którzy byli gotowi w rok zaliczyć dwa lata filmoznawstwa. W tamtym czasie coraz bardziej oczywiste stawało się dla mnie, że film zaczyna w moim życiu dominować, nawet na psychologii jedną z ważniejszych prac pisałam o przemocy w kinie. Pomyślałam więc, że pójdę tą łódzką drogą odkrytą przez Igę i będę studiować jednocześnie na dwóch kierunkach. Szybko się przekonałam, jak szalony był to plan – pierwszy semestr poszedł mi jeszcze bardzo dobrze, ale w drugim już widziałam, że nie starcza mi na wszystko czasu. Mocno całą historię skracając, wolta w moim życiu dokonała się trochę przez przypadek. Poszłam na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy przy festiwalu Nowe Horyzonty. Miałam nadzieję być wolontariuszką, z taką myślą wysłałam swoje CV. Zdziwiłam się trochę, że chce się ze mną spotkać w tej sprawie sam szef festiwalu Roman Gutek. I dopiero mniej więcej w połowie rozmowy zorientowałam się, że chodzi o zupełnie inne stanowisko – koordynatorki festiwalu. To był decydujący moment. Zyskałam niesamowitą okazję, żeby pogłębiać moją filmową pasję.
Jako psycholożka z wykształcenia dostrzegasz terapeutyczny potencjał kina? Uważasz, że dzięki filmom możemy przepracować różne doświadczenia i emocje?
Zawsze, niezależnie od studiów psychologicznych, miałam takie podejście. Kino jest nauczycielem świata, pozwala lepiej zrozumieć siebie. Otwiera głowę. Jak to zgrabnie zostało ujęte w kultowym tekście z „Misia”: „Z samych filmów wiesz, jak było” [śmiech].
Nie obawiasz się, że popularność platform i masowo produkowanych seriali może zagrozić kinu? Co zrobić, żeby te pięć dekad polskiej kinematografii nie zamieniło się któregoś dnia w rodzaj skansenu? Żeby kolejne pokolenia miały potrzebę spotykać się w kinowych salach, wspólnie przeżywać filmy?
Nie boję się o tyle, że dobrze pamiętam dyskusje sprzed lat, toczące się na najważniejszych światowych festiwalach, kiedy straszono, że nadchodzi rewolucja cyfrowa, w związku z czym kino nieuchronnie się kończy. Rewolucja nastąpiła, a kino jak trwało, tak trwa. Oczywiście zmienia się, a festiwal powinien zmieniać się razem z nim, więc bez trudu jestem w stanie sobie wyobrazić, że w Gdyni kiedyś może pojawić się na przykład sekcja konkursowa poświęcona serialom. Jednak zamiast wieszczyć koniec kina, trzeba pamiętać o edukacji filmowej, wprowadzać zmiany systemowe i korzystać z dostępnych narzędzi, żeby promować wartościowe treści. Bo to nasze pokolenie ma zadbać o to, żeby nauczyć kolejne radości z czytania kina. To przecież nie jest nowa myśl, że języka filmowego trzeba się uczyć – trudno się czymś zachwycić, jeśli nie ma się odpowiednich narzędzi, jeśli się czegoś nie rozumie i styka się z tym po raz pierwszy. Najskuteczniej więc nie pozwolimy kinu artystycznemu zginąć, jeśli będziemy edukować, rozmawiać, przywracać pamięć o tym, co było. Chciałabym, żeby 50. edycja festiwalu była takim dobrym punktem wyjścia do kolejnych dekad, żeby łączyła przeszłość z teraźniejszością na wielu różnych poziomach.
I jeśli już mowa o marzeniach, podzielę się jednym z moich. Otwarcie pierwszej edycji festiwalu w 1974 roku miało miejsce w Gdańsku w nieistniejącym już kinie Leningrad (potem Neptun). Budynek kina miał na zewnątrz wielkoformatową mozaikę autorstwa Anny Fiszer. Piękną. Kiedy kino zostało zburzone, mozaikę zdjęto ze ściany, trafiła do jednego z magazynów. Marzę, żeby udało się ją przywrócić miastu, żeby znalazła się na nią duża, reprezentacyjna ściana, na której znowu moglibyśmy ją podziwiać. W tym geście byłoby też przypomnienie, że kino nie powstaje w oderwaniu od życia i rzeczywistości. Historia festiwalu to historia Trójmiasta, Polski, nasza historia.
Joanna Łapińska, od ponad 20 lat zawodowo zajmuje się kinem, m.in. organizując festiwale i konsultując projekty filmowe. Od 2023 roku jest dyrektorką artystyczną Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, ale zawodowo związana jest z nim od 2021 roku, kiedy pracowała jako koordynatorka wydarzenia branżowego Gdynia Industry.