Ryszarda Kapuścińskiego, reportera, który stał się najbardziej znanym na świecie polskim pisarzem, znałem słabo, ale była między nami serdeczność.
Bywało, że do mnie dzwonił, uważał, że u źródeł dobrego reportażu jest poezja, którą kochał. Sam pisał wiersze, nie najlepsze, ale teraz widzę, że nie doceniałem go jako reportera pisarza. Uświadamia mi to świetna książka Artura Domosławskiego „Kapuściński non-fiction”. Domosławski jeździł po wszystkich kontynentach tropami Kapuścińskiego, rozmawiał z ludźmi, którzy go znali. To książka nie tylko o człowieku, ale też o Polsce, tej ludowej i tej potem. I o Trzecim Świecie. Wiele rzeczy w jego życiu mnie zaskoczyło. Nie miałem pojęcia, że tak długo był komunistą, najpierw w czasach stalinowskich, co mniej dziwi, bo wtedy prawie wszyscy pisarze podpisali pakt z diabłem. Zdumiewające, że dopiero w roku 1981, gdy nastał stan wojenny, oddał legitymację partyjną. Ale to był nie tylko koniunkturalizm, miał serce po lewej stronie, wielką wrażliwość na ludzką biedę. Kochał tych, którzy ryzykując życie, walczyli o wolność i sprawiedliwość. Był człowiekiem wielkiej pasji badania świata. Żeby być korespondentem niedemokratycznego państwa, jeździć po świecie, musiał być sprytny, przebiegły, iść na kompromisy, przyjaźnić się z ludźmi reżimu. Domosławski udowadnia, że Kapuściński czasami w reportażach koloryzował. A w definicji reportażu jest wierność faktom. Czy nie robił jednak tego, by dotrzeć do istoty rzeczy? Można powiedzieć, że przesadzał, kreował sensacyjną opowieść na kanwie sytuacji, które nie były sensacyjne w takim stopniu, jak je opisał. Sam kiedyś wykrzyczał, gdy ktoś wytykał mu nieścisłości: „Nie rozumiesz, że mi chodzi o istotę rzeczy”. Czyli o mechanizmy władzy, ideologii, przewrotu i rewolucji. A przeżył ich, jak twierdził, 27.
Niemal zawsze się uśmiechał, taki półuśmiech, jakby chciał obłaskawiać świat i uwieść każdego rozmówcę. Mówił ludziom rzeczy miłe, dzwonił czasami do mnie, by pochwalić jakiś mój tekst czy tomik. Kiedy napisałem do „Polityki” o jego „Lapidariach” z lekka krytycznie, bałem się, że się obrazi. Zadzwonił z podziękowaniami. A z książki Domosławskiego wiem, że miał cienką skórę, był bardzo wrażliwy na krytykę, czyli niepewny siebie. Krótki, ale gęsty rozdział książki dotyczy słabości Kapuścińskiego do kobiet, a przecież miał żonę i był z nią do końca życia związany. Z powodu tego rozdzialiku żona i córka reportera wytoczyły autorowi proces. Nie dziwię im się, ale też nie dziwię się Domosławskiemu. Podobnie jak bohater jego książki chciał drążyć prawdę do dna. Zbieram paradoksy: ten odważny reporter, nieraz na linii frontu, na co dzień był hipochondrykiem, panikarzem, niemal tchórzem. Łatwo się gubił, przerażała go podróż nowojorskim metrem. Był słabym mówcą, nudził na wykładach. Kochał żonę, ale ciągle ją zdradzał, do końca życia nie mógł się dogadać z własną córką (to delikatne określenie). On, który tak świetnie dogadywał się z ludźmi z innych kultur. I jak się zdaje, nie najlepiej rozumiał sam siebie. Gdy jednak grał rolę reportera, stawał się kimś innym, mocarzem. Zapytałem go kiedyś: „Tyle piszesz o dalekich kontynentach, a o Polsce nic? A tu tak wiele się dzieje”. Zmieszał się: „Zbyt straszne rzeczy musiałbym o Polsce napisać, to coraz większy zaścianek, strach o tym pisać” – powiedział. Zadzwoniłem do niego z wiadomością, że „Zwierciadło” chce mu dać nagrodę, żeby zapytać, czy będzie wtedy w Polsce. Zmartwił się i powiedział: „Jadę na Wyspy Trobrianda, jaka szkoda, ale mam nadzieję, że mi to nie przepadnie”. Uspokoiłem go. A jednak przepadło, bo umarł.
Tomasz Jastrun, poeta, prozaik, krytyk literacki, czuły obserwator świata. Zawsze z książką obok poduszki.