W tej niewielkiej autobiografii wiele jest kluczenia, ale przecież nie inna jest nasza pamięć, nie pamiętamy swego życia po kolei. Mrożek, pisząc, z trudem odzyskiwał przeszłość, a z nią słowa i pamięć.
Niedawno kupiłem książkę „Przylepka i potwór”, listy Mrożka i jego żony Susany Osorio-Mrożek z jej komentarzami i z licznymi zdjęciami. Wydaje się interesująca, ale jeszcze jej nie przeczytałem. Jestem za to po ponownej lekturze autobiografii pisarza „Baltazar”. Mrożek wspomina: „Zdarzenie to czy raczej katastrofa związana jest z udarem mózgu, którego doświadczyłem w niedzielę 15 maja 2002 roku przed południem. Siedziałem przy stole i pisałem, nie pamiętam już co. I nagle coś się stało. Próbowałem dalej pisać, ale było coraz gorzej. Wobec tego przeszedłem do sypialni i położyłem się. Chwilami traciłem przytomność”.
Przeżył, ale mózg został uszkodzony. Po szpitalu: „Próbowałem czytać, jednak nie rozumiałem tego, co przeczytałem. Straciłem umiejętność posługiwania się maszyną do pisania, komputerem, faxem i telefonem. Nie wiedziałem też, jak posługiwać się kartą kredytową. Nie umiałem liczyć i nie mogłem odnaleźć się w kalendarzu. Konieczność wyjścia na ulicę budziła we mnie zdecydowany sprzeciw. Jedyne, co mi pozostało, to umiejętność słuchania muzyki”. Sprawujący nad nim opiekę zaproponowali terapię. Była niekonwencjonalna. Napisanie autobiografii. Mrożek, pisząc, z trudem odzyskiwał przeszłość, a z nią słowa i pamięć. Także dlatego w tej niewielkiej autobiografii wiele jest kluczenia, ale przecież nie inna jest nasza pamięć, nie pamiętamy swego życia po kolei.
Mrożek urodził się w roku 1930, więc jego życie zahaczyło o Polskę przedwojenną. Przeżył upadek jednego świata i nastanie drugiego. Pisze: „Zapłaciłem za to szczególną chorobą, która nie mija, nazywa się ona ogólne nieprzystosowanie”. Przypominam, że Mrożek wyjechał z Polski w 69 roku, a wrócił do rodzinnego Krakowa w roku 96. Ostatnie dramatyczne lata emigracji spędził w Meksyku ze swoją meksykańską żoną.
Jest wiosna 1991 roku, Sztokholm, lotnisko Arlanda. Z Adamem Brombergiem, szwedzkim wydawcą Mrożka, czekamy na pisarza, leciał z Meksyku. Wyszli już wszyscy pasażerowie, a Mrożka nie ma. Straciliśmy nadzieję; i wtedy pojawił się z pracownikiem lotniska, trzymał go za rękaw, był w rozpaczy. „Zgubili mi walizkę”, powiedział. Znalazła się dopiero po kilku dniach. Dlatego na początku pobytu chodził w moich koszulach i w butach mojego syna, przyleciał w sandałach. Byłem wtedy dyrektorem Instytutu Polskiego w Sztokholmie, a w tym mieście odbywał się festiwal sztuk Mrożka. Spędziliśmy ze sobą wiele dni, gęsto i blisko. Był przestraszony, zagubiony, a ja stałem się jego opiekunem. Opowiadał mi, że niedawno ledwie uszedł z życiem, pękła mu aorta i cudem go uratowano. Był w aurze śmierci i cudownego ocalenia dzięki żonie, która od razu zawiozła go do szpitala. (To się potem powtórzy z udarem). Opowiadał, że Meksyk stał się krajem bandyckim, więc w swojej hacjendzie ma wieżę i przesiaduje w niej godzinami z karabinem, czyhając na rabusiów. Późniejszy wyjazd pisarza z Meksyku na stałe do Polski to była właściwie paniczna ucieczka. Odkryłem, że największy polski ironista jest gruncie rzeczy smutny i zaplątany w sobie. I ciągle spiera się z Polską. Pamiętam, jak staliśmy naprzeciw Kulturhuset, wielkiego kombinatu kultury w centrum Sztokholmu, gdzie grano trzy jego sztuki. Zapytałem: „Co pan czuje, patrząc na ten szklany budynek wypełniony pana snami?”. Odparł: „Niech pan nikomu tego nie mówi, czuję tylko, że uciska mnie but”. W tym nie było arogancji, raczej smutek. Powiedzenia Mrożka weszły do języka polskiego, a to największe zwycięstwo pisarza. Na absurdalne, zabawne sytuacje do dziś mówi się, że są jak z Mrożka. W naszym dosyć ponurym kraju jego ironia była nam potrzebna, by lżej oddychać.
Tomasz Jastrun, poeta, prozaik, krytyk literacki, czuły obserwator świata. Zawsze z książką obok poduszki.