Z nudów przyszło mi do głowy rzadkie pytanie: Co myśli choroba, kiedy trawi człowieka? O dziwo, kino parę razy dało na to pytanie odpowiedź.
W 1975 roku David Cronenberg nakręcił film, który okazał się wówczas najbardziej kasowym hitem w historii kanadyjskiej kinematografii: „Dreszcze“. Rzecz opowiadała o epidemii, którą zafundował lokalnej społeczności lekarz eksperymentujący ze specjalnie wyhodowanym gatunkiem pasożyta. Naukowca fascynowała kwestia manipulowania ludzkim libido, zatem w laboratorium stworzył pasożyta, który po wejściu do ludzkiego ciała doprowadzał żywiciela do – dosłownie – szaleństwa seksualnego. Ludzie w kilka chwil zmieniali się w napalonych troglodytów, poszukujących za wszelką cenę natychmiastowego ujścia energii seksualnej. Libido wyłączało wszystkie inne systemy poza motoryką ciała. Wynik: elegancki apartamentowiec, w którym toczy się akcja, zmienił się w kipiący kocioł splecionych, jęczących z rozkoszy ciał.
Cronenberg mówił wówczas, że męczyło go jedno pytanie: co myśli wirus? Nakręcił film, żeby na nie odpowiedzieć. Według Cronenberga wirus to odpowiednik podjaranego, głodnego, zadowolonego z siebie bezmózga, którego napędza tylko jeden cel: więcej ciał! Znamy oczywiście ten motyw z filmów o zombi („Brains! More brains!“). Ale nowością w „Dreszczach“ było przeniesienie atawistycznego głodu na poziom seksualny. Dla cronenbergowskiego wirusa człowiek smakuje seksem. Dzięki temu film łatwo dało się odczytać jako metaforę naszego codziennego życia i wszystkich sytuacji, w których żądza wyłącza nagle ośrodek logiki i rozsądni ludzie robią rzeczy głupie.
Piszę o tym, bo do kin trafił film może mniej udany, ale chyba bardziej przerażający od filmu Cronenberga – „Contagion – Epidemia strachu“ w reżyserii Stevena Soderbergha. Również oglądamy w nim rozwój morderczego wirusa, ale ton opowieści jest zupełnie inny. Tam, gdzie Cronenberg w „Dreszczach“ pokazuje nam amplitudę od przerażenia do ekstazy, Soderbergh w „Contagion“ wydaje się niezainteresowany emocjami bohaterów. Raczej obserwuje wszystko jak naukowiec pod mikroskopem i zadaje na spokojnie pytanie „co by się stało, gdyby...“. Gdyby mąż pijący przed chwilą z żoną wino musiał nagle zaakceptować w szpitalu, że ogląda jej trupa. Gdyby ludzie dowiedzieli się, że kontakt z drugim człowiekiem może oznaczać śmierć? Gdyby naukowiec z pomysłem na badania nad wirusem, był przez procedury bezpieczeństwa zmuszony do zniszczenia próbek itd. Film odlicza metodycznie kolejne dni epidemii i pokazuje kolejne stadia destrukcji. Zegar tyka, ludzie umierają, choroba się rozprzestrzenia. Tak bywa.
To pewna nowość. Kino, zwłaszcza kino hollywoodzkie, nie opowiada w ten sposób historii katastroficznych. A gdzie sceny akcji? Gdzie wszystkowiedzący eksperci, którzy podpowiadają rozwiązania, bo dawno już wszystkie równania z niewiadomymi rozwiązali? Gdzie doskonale wystylizowane gwiazdy, które grają tych ekspertów? Gdzie jest, do cholery, niewiarygodnie przystojny prezydent Stanów Zjednoczonych, który z namysłem wybierze najlepszą opcję? U Soderbergha jest inaczej. Nawet gwiazdy wyglądają u niego „jak nieposłane łóżka“ (cytat z wypowiedzi Wojtka Kałużyńskiego). Można powiedzieć, że znowu patrzymy na ludzi z punktu widzenia wirusa, tyle że tym razem wirus to skończony sukinsyn, którego człowiek nie obchodzi. Na chłodno robi swoje: zabija. Gwyneth Paltrow? Kate Winslet? Nieznany facet w metrze? To samo mięso.
W tym starym wirusie Cronenberga było coś, powiedzmy, ludzkiego. Wydawało się, że jest jakiś cel. Karkołomnie, łapiąc się lewą ręką za prawe ucho, można było przynajmniej powiedzieć, że owszem, to morderczy wirus, ale jednak daje ludziom coś w zamian, jakąś przyjemność, skoro rozbudza pożądanie i napędza ich do spełnienia. No i sam seks to dowód witalności, preludium do narodzin, więc w dramacie kwitnącej epidemii jakiś niedowidzący przedstawiciel prawicy mógłby nawet powiedzieć, że chodzi o poczynanie życia, a za to trzeba czasami zapłacić wysoką cenę.
„Contagion“ jest w tej kwestii filmem bezlitosnym. Nowy wirus nie ma emocji, nie ma planu, nie jest oczywistą metaforą jakiejś ludzkiej cechy. Żadnej antropomorfizacji. Jest tylko morderczy scenariusz realizowany z żelazną konsekwencją. Masz kontakt z chorym – zostało ci kilkanaście godzin. Tough luck. Następny proszę.
Film Soderbergha nie jest wprawdzie doskonały (brak emocji szkodzi narracji), ale inteligentnego widza może przerazić tonem i wnioskami. Jeśli dopadła cię już jesienna deprecha, raczej odpuść sobie seans. „Contagion“ mówi bowiem, że jako gatunek nic nie znaczymy i w zasadzie tylko przypadkiem jeszcze tu jesteśmy. Nie istnieje „boski plan“, czy „ewolucyjna konieczność“. Prędzej czy później „niewłaściwa świnia trafi na niewłaściwego nietoperza“ (jak wyjaśniają przyczynę narodzin wirusa w filmie) i znany nam świat stanie na krawędzi. Soderbergh nie podpowiada scenariuszy obrony, czy przygotowań. Stwierdza tylko fakt.
Czyli brawo, film pokazuje nam, że jesteśmy niczym, po czym kiedy zadajemy nieśmiertelne pytanie „co robić, jak żyć“, lecą napisy. Zasugerowałbym banalne stwierdzenie, że skoro w przyszłości czeka nas nieuchronna apokalipsa, to odpowiedź na pytanie „co robić“ jest prosta: nic szczególnego. Albo inaczej: to samo co dotychczas, ale bez przeświadczenia, że to przesadnie ważne. Soderbergh sugeruje, że i tak nie jesteśmy w stanie uchronić się przed epidemią, więc po co za wczasu paraliżować się przerażeniem, że śmierć może być za rogiem?
No dobrze, żeby uciec od absolutnego banału, podpowiem jednak coś praktycznego: niezależnie od sytuacji, należy kupić na wieczór lepszą butelkę wina, niż się planowało. Przyda się i na toast, że przeżyliśmy kolejny dzień, i na ewentualny toast, że następnego już nie przeżyjemy. Wprawdzie ani Cronenberg, ani Soderbergh nic o tym w swoich filmach nie mówią, ale coś mi podpowiada, że apokalipsa przy butelce dobrego Barolo nie jest taka straszna. A przy dwóch butelkach i w niezłym towarzystwie może być nawet zabawna.