„Najpiękniejszy chłopiec na świecie” – tak 15-letniego Björna Andrésena, aktora grającego Tadzia w głośnej adaptacji „Śmierci w Wenecji”, nazwał mistrz kina Luchino Visconti, a prasa w mig podchwyciła to określenie. Taki tytuł nosi też poruszający film dokumentalny Kristiny Lindström i Kristiana Petriego, który premierowo pokaże festiwal Millennium Docs Against Gravity.
W 1971 roku w Cannes ma premierę „Śmierć w Wenecji”, a grający Tadzia Björn Andrésen staje się objawieniem. Jego uroda sprawia, że z miejsca zyskuje rozgłos. Zakochują się w nim i kobiety, i mężczyźni – geje uznają go za ikonę, a japońska rysowniczka Riyoko Ikeda obdarza jego twarzą bohatera popularnej mangi. Dziś Andrésen nie jest szeroko znany w świecie. A w Szwecji?
Kristian Petri: Szwedzka branża filmowa jest na tyle mała, że jak raz w nią wejdziesz, już na zawsze cię zapamiętują. Taki jest przypadek Björna, któremu nadal zdarza się grać w filmach – pojawił się choćby w głośnym „Midsommar” z 2019 roku. Poznaliśmy się, kiedy kręciłem serial dla dzieci „Världarnas bok” kilkanaście lat temu. Oczywiście znałem historię Björna, ale nigdy nie rozmawialiśmy o „Śmierci w Wenecji”, bo w Szwecji każdy wie, że to drażliwy temat. Kilka lat później wpadliśmy na siebie i umówiliśmy się na kolację. Zaproponowałem Kristinie, żeby poszła z nami.
Kristina Lindström: Kristian poinstruował mnie: „Nie wspominaj o filmie Viscontiego!”. A ponieważ gdy ktoś mi czegoś zakazuje, robię dokładnie odwrotnie, szybko poruszyłam ten temat. Zapytałam: „Gdzie byli twoi rodzice i dziadkowie, dlaczego nie ochronili cię przed tym wszystkim?”.
Jaka padła odpowiedź?
KL: Björn zwierzył się, że nie wie, kto jest jego ojcem, że jego matka na lata zniknęła z jego życia – nikt nie wiedział, gdzie jest, szukała jej nawet policja. Mówił o babce, która miała obsesję na punkcie jego popularności. Słuchając tych opowieści, postanowiliśmy zrobić o tym film. To znaczy podjęcie decyzji, że chcemy w to wejść, zajęło nam w sumie pół roku, a gromadzenie materiału i spotkania z Björnem – kolejne pięć lat.
KP: Najważniejsze było jego poczucie bezpieczeństwa. Kiedy czuł, że jest gotowy podzielić się kolejnymi wspomnieniami, dzwonił do nas, a my przyjeżdżaliśmy z kamerą. Kręciliśmy przecież dokument o tym, jak kino potrafi skrzywdzić aktora, więc ostatnią rzeczą, do jakiej chcieliśmy przyłożyć rękę, było skrzywdzenie naszego bohatera. Kiedy Björn zdecydował się z nami podzielić szczegółami depresji, w którą wpadł, gdy zmarł jego dziewięciomiesięczny syn, wiedzieliśmy, że uwolnił wszystkie myśli i emocje, które mu ciążyły. Wtedy poczuliśmy, że film jest gotowy.
Praca nad dokumentem podziałała na niego terapeutycznie?
KP: Nie chcę wypowiadać się za Björna, ale liczyliśmy na to. Bardzo nam zależało, żeby to był dokument robiony z nim, a nie o nim. Żeby to nie była historia o Tadziu z filmu Viscontiego, tylko o Björnie Andrésenie. Chcieliśmy go w ten sposób upodmiotowić; pokazać, że jest kimś więcej niż tylko ślicznym chłopcem z tamtego dzieła. Wierzyliśmy, że w ten sposób pozwolimy mu odzyskać kontrolę nad jego własną historią.
Przy okazji odwiedziliście hotel na Lido, gdzie kręcono „Śmierć w Wenecji”, oraz Tokio, gdzie Björn nagrywał płytę.
KP: Kiedy wybraliśmy się na Lido, Andrésen stanął przed Grand Hotel des Bains, który jeszcze pół wieku temu był okazałym budynkiem, a teraz jest niemal ruiną, i powiedział: „To miejsce jest dobrą metaforą mojego życia”.
KL: Była w tym dawka humoru. Björn jest radosnym człowiekiem, któremu życie zafundowało wiele smutków i przykrości.
Kadr z filmu „Najpiękniejszy chłopiec na świecie” (Fot. materiały prasowe)
Kadr z filmu „Najpiękniejszy chłopiec na świecie” (Fot. materiały prasowe)
Wyjątkowa uroda stała się jego przepustką do międzynarodowej kariery, a zarazem życiowym przekleństwem.
KL: Po premierze filmu w Cannes prasa piała z zachwytu. Nazywano go cherubinkiem. Ale gdy kilka lat później zagrał w dramacie „Bluff Stop”, wylało się na niego wiadro pomyj. Krytycy go nie oszczędzali, pisząc, że ktoś o takiej twarzy nigdy nie stworzy wiarygodnej psychologicznie postaci. Takie słowa były typowe dla recenzentów z lat 70., którzy wszystko widzieli w dwóch kolorach: czarnym i białym. Trzeba było albo film zjechać, albo wychwalać. „Śmierć w Wenecji” się udała, więc okrzyknięto Björna cudownym dzieckiem kina. „Bluff Stop” się nie udał, za co winiono również Björna. Traktowano go jak przedmiot, który jednego dnia zachwycał, a następnego drażnił. Björn zaczął się załamywać.
KP: Z jednej strony cieszył się uwielbieniem, dostawał dziesiątki listów miłosnych od nastolatek na całym świecie. Z drugiej – kiedy próbował się do kogoś naprawdę zbliżyć, zwykle odkrywał, że ktoś na jego popularności próbuje zbudować własną karierę.
Trudno uwierzyć, że po roli u Viscontiego nie posypały się inne równie istotne propozycje ról.
KP: Visconti szybko dał Björnowi odczuć, że był dla niego człowiekiem „jednorazowego użytku”. W archiwach w Rzymie niespodziewanie znaleźliśmy negatyw konferencji prasowej „Śmierci w Wenecji” z Cannes. Reżyser mówił na niej, że chłopiec był piękny na planie jego filmu, teraz będzie już tylko brzydszy, jego uroda będzie ulatywać, a zachwyceni dziennikarze śmiali się i bili mu prawo. To było straszne!
KL: A jednak po premierze „Śmierci w Wenecji” Björn poznał dobrą stronę sławy. Jeździł przez rok po całym świecie, był w większości krajów Europy, w Hollywood, miał kontrakt w Japonii. Za nic nie płacił, nie musiał sprzątać pokoju, martwić się o śniadanie ani obiad, wszystko podstawiano mu pod nos. Na każdym kroku towarzyszyła mu ochrona. Takim życiem można się zachłysnąć i Björn nie jest tu żadnym wyjątkiem, znamy mnóstwo takich przypadków dziecięcych gwiazd. Problemy pojawiły się, kiedy poczuł pragnienie przynależności do grupy, a koledzy ze szkoły nie patrzyli już na niego tak samo. Byli zazdrośni, więc dokuczali mu i go upokarzali. Nastoletniego Björna na taki obrót spraw nikt nie przygotował.
KL: W wywiadach, których udzielił szwedzkiej prasie po powrocie do ojczyzny z tournée, cały czas powtarzał, że ma już dość sławy, że chce wrócić do normalności. Najbardziej bolesna była jednak świadomość, że powrotu do normalności już nigdy nie będzie, dlatego zaczął powtarzać dziennikarzom, że film Viscontiego zniszczył mu życie.
Czy dziś Björn deklaruje, że chciałby cofnąć czas i nigdy nie pojawić się na castingu u Viscontiego?
KL: To nie tak. On doskonale zdaje sobie sprawę, co zawdzięcza udziałowi w „Śmierci w Wenecji”, ale i jaką cenę za to zapłacił. Nie patrzy więc na to zerojedynkowo.
Stać was na wyrozumiałość w stosunku do Viscontiego, mimo że tak potraktował Björna?
KP: Nie ulega wątpliwości, że wykorzystał swoją władzę w niewłaściwy sposób, w tej kwestii nie da się go wybronić. Ale też nie da się zaprzeczyć, że Björn do roli Tadzia był idealnym wyborem. Ze względu na swoją własną historię i skomplikowaną sytuację rodzinną miał tak wielki smutek w oczach, że wyróżniał się na tle innych chłopców. Widzieliśmy to na nagraniu z castingu, na którym Visconti się nim zachwyca. Dziś to nagranie budzi niesmak, bo reżyser każe mu się rozebrać do majtek i studiuje jego ciało cal po calu. Bardzo nieprzyjemnie się to ogląda, ale nie zmienia to faktu, że Visconti zapewnił mu bezpieczeństwo na planie, otoczył opieką, zwracał uwagę na to, jak jest traktowany. Zachowały się nagrania robione przez babkę Björna, na których chłopak skacze po hotelowym łóżku, śmieje się, biega po weneckiej plaży. Jest pełen życia i energii. Widać, że ma dobre warunki. Visconti wiedział, jak łatwo może przekroczyć granicę seksualizowania chłopca, więc dbał, żeby to się nie wydarzyło ani na planie, ani na ekranie. Czy faktycznie przejmował się Björnem, czy działał cynicznie, bo wiedział, że dzięki jego roli ma szansę nakręcić kolejne arcydzieło – to już inna sprawa.
Uważacie, że cała ta historia mogła potoczyć się inaczej?
KP: Może gdyby oboje rodzice Björna żyli, wtedy zapewniliby mu gładszy powrót do codziennego życia, poza hotelami i bankietami? Ciekawy jest przypadek jego babki, która miała prawdziwą obsesję sławy. Popychała wnuka tam, gdzie mógł zyskać jeszcze większą popularność, nie bacząc na konsekwencje. Dzięki niej mamy sporo materiałów w filmie, bo wszędzie zabierała ze sobą kamerę. Kręciła wszystko. Sama chciała zostać gwiazdą, a że jej się nie powiodło, próbowała wykorzystać do tego wnuka. W młodości nazywano ją „piękną dziewczyną ze Sztokholmu”, bo odznaczała się wyjątkową urodą. Matka Björna odziedziczyła ją po niej i pracowała przez jakiś czas jako modelka Diora w Paryżu.
KL: Dodatkowym utrudnieniem był dla niego też na pewno brak zakorzenienia. Przez jakiś czas mieszkał w Danii, potem w Szwecji, a nawet w Norwegii. Wszędzie był gościem, często się przeprowadzał. Przez jakiś czas prawa do opieki nad nim miał jego ojczym, który wysłał go do szkoły z internatem. Sytuacja zmieniła się dopiero, kiedy jego babka i dziadek zostali jego prawnymi opiekunami. Kiedy odnalazła się jego matka, opieka społeczna i policja próbowały ustalić, kto jest biologicznym ojcem Björna, ale to się nie udało. Państwo nie zapewniło mu żadnej pomocy, chociaż specjaliści zdawali sobie sprawę z tego, w jak skomplikowanej jest sytuacji. A mimo to zostawiono go z tym wszystkim samego.
Björn Andrésen w Budapeszcie w 2018 roku (Fot. materiały prasowe)
A czy podczas pracy nad waszym filmem ktokolwiek przeprosił Andrésena za to, jak go kiedyś potraktował?
KL: Riyoko Ikeda, autorka mangi „Róża Wersalu”, której główny bohater był inspirowany Björnem, bardzo się przejmowała spotkaniem z nim. Kiedy ją odwiedziliśmy, była niesamowicie zdenerwowana. Obawiała się, że to, jak wykorzystała twarz Björna, mogło się odbić na jego życiu. Mówiła, że nie spała z tego powodu wiele nocy.
KP: Kiedy polecieliśmy do Japonii śladami jego wyprawy w latach 70., znaleźliśmy wszystkich ludzi, z którymi współpracował. Wszyscy żyli i dobrze go pamiętali. To było dla nich bardzo ważne spotkanie, nikt nie odmówił. Japończycy mieli dużo autorefleksji na ten temat. Zdawali sobie sprawę, do czego przyłożyli rękę.
Czy waszym zdaniem historia Björna mogłaby się dzisiaj powtórzyć?
KP: Pracuję z reżyserami obsady i wiem, że ich podejście do młodych, łatwych do zmanipulowania ludzi jest inne. Dzisiaj na planach filmowych bierzemy większą odpowiedzialność za siebie nawzajem. Kiedy powstawała „Śmierć w Wenecji”, mieliśmy do czynienia z kultem mistrzów. Najważniejsze było to, jaki film powstanie, a nie jakie będą tego koszty. Kiedy udawało się stworzyć arcydzieło, wybaczano reżyserowi jego zachowanie na planie, nawet jeśli wiązało się z nadużyciami wobec aktorów i ekipy. Dzisiaj zdrowie psychiczne współpracowników bierze się pod uwagę, co nie zmienia faktu, że jest wielu twórców tak bardzo zaślepionych wizją świetności swojego filmu, że są gotowi do łamania zasad i naginania czyjejś wrażliwości i ufności. Czujność trzeba zachować zawsze.
Film „Najpiękniejszy chłopiec na świecie” będzie miał swoją premierę na festiwalu Millennium Docs Against Gravity, który potrwa od 3 do 12 września w siedmiu miastach oraz od 16 września do 3 października online na mdag.pl.
Kristina Lindström, rocznik 1957. Szwedzka pisarka, dziennikarka, reżyserka i producentka. Wraz z Maud Nycander zrealizowała film dokumentalny „Palme”.
Kristian Petri, rocznik 1956. Szwedzki reżyser, scenarzysta, pisarz i dziennikarz kulturalny. Jego filmy „Former in the World”, „The Crack” i „Lato” pokazano na festiwalu w Cannes, a thriller psychologiczny „Ond tro” – na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto.