1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura
  4. >
  5. Wrażliwy geniusz. O dokumencie „Ennio” i ikonie muzyki filmowej rozmawiają Grażyna Torbicka i Martyna Harland

Wrażliwy geniusz. O dokumencie „Ennio” i ikonie muzyki filmowej rozmawiają Grażyna Torbicka i Martyna Harland

Zwykle gdy mówimy o geniuszu, widzimy szalonego twórcę z rozwianym włosem, który za nic ma wszystkich wkoło. Liczy się tylko on i jego ego. A Ennio Morricone był dobrym człowiekiem. (Fot. materiały prasowe)
Zwykle gdy mówimy o geniuszu, widzimy szalonego twórcę z rozwianym włosem, który za nic ma wszystkich wkoło. Liczy się tylko on i jego ego. A Ennio Morricone był dobrym człowiekiem. (Fot. materiały prasowe)
Niełatwo iść swoją ścieżką, gdy to, co robimy, nie jest doceniane. Ale może właśnie tym bardziej trzeba? O dokumencie muzycznym „Ennio” w reżyserii Giuseppe Tornatore – rozmawiają psycholożka Martyna Harland i filmolożka Grażyna Torbicka.

Martyna Harland: Film „Ennio” niezwykle mnie poruszył, bo zobaczyłam tu człowieka. Ennio Morricone, niedawno zmarły kompozytor muzyki filmowej, jest tu dla mnie pełen życia, bo napędzany pasją. Myślę, że najgorsze, co można zrobić, to powiedzieć: wszystko już wiem. Taki poziom dezynwoltury może zgubić. Ennio zadawał pytania do końca i ja bardzo to cenię.
Grażyna Torbicka: Myślę, że jeśli robisz w życiu coś, co jest twoją pasją, to nigdy się nie zawiedziesz. Wtedy jest też łatwiej utrzymać w sobie chęć ciągłego poszukiwania, bycia ciekawym i otwartym na to, co może przynieść ci życie. Miałam wielkie szczęście poznać Ennia Morricone osobiście, gdy z okazji jego koncertów w Polsce zaproponowano mi przyjazd do Rzymu, do jego mieszkania i przeprowadzenie z nim długiego wywiadu. Pamiętam, że zrobił na mnie ogromne wrażenie. Takie, jakie robi pewnie na wielu widzach tego dokumentu. Zobaczyłam człowieka niesamowicie skromnego i wrażliwego, który nadal cieszy się tym, co robi, niemalże jak dziecko. A trzeba podkreślić, że to było kilka lat temu, był już dojrzałym człowiekiem, ze wszystkimi nagrodami i sukcesami na koncie. Opowiadał mi między innymi o spotkaniu z Sergiem Leone, o ich współpracy, o tym, jak wzajemnie się inspirowali.

Wtedy poznałam również jego żonę Marię, o której tak pięknie opowiada w filmie. Poczęstowała mnie kawą i ciasteczkami w salonie, który pojawia się w scenie otwierającej dokument, tam, gdzie stoi fortepian. W tym miejscu dołączył do nas Ennio Morricone. Na drugim końcu salonu były zamknięte drzwi – wskazując na nie, Ennio powiedział: „Tam jest moje królestwo, do którego wstęp mam tylko ja”. Tę przestrzeń widzimy w scenach, gdzie główny bohater stoi na środku pokoju wypełnionego książkami i partyturami, dyryguje lub zapisuje własne kompozycje. Na szczęście kamera Giuseppe Tornatore została tam wpuszczona.

W filmie Ennio często zatrzymuje się w swojej opowieści w momentach, gdy jest czymś poruszony. Bo ktoś powiedział mu, jak piękną muzykę skomponował. Bo wspomniał osobę, która była dla niego ważna. Bo na nowo przeżywał jakąś sytuację. Z przyjemnością przyglądałam się temu, jak wiele emocji w nim się wtedy pojawiało.

I to był właśnie element, który sprawił, że jako bohater stał mi się bliższy. Zobaczyłam, że oboje filtrujemy sztukę przez siebie. I myślę, że właśnie w tym tkwi siła jego muzyki.
Przede wszystkim był artystą, który bronił swojej niezależności twórczej i tego, by się nie sprzedać. Myślę, że jeżeli zrobiłby coś wbrew sobie, to byłoby to dla niego upokarzające. On zresztą często używa słowa „upokorzenie”. Prawdopodobnie korzenie tego sięgają jego dzieciństwa. Ennio wywodził się z tego pokolenia Włochów, które cierpiało ogromną biedę. Jego ojciec grał na trąbce i w ten sposób zarabiał na życie. Swojemu synowi również wybrał taką drogę. Na początku Ennio nie był do tego przekonany, chciał zostać lekarzem, ale zrobił to, co kazał mu ojciec. Mówi, że czuł się upokorzony, przygrywając ludziom do kotleta czy zarabiając graniem na ulicy. Na szczęście odkrył w sobie talent do komponowania muzyki. Stopniowo wyrobił sobie taką pozycję, że już nie musiał pracować dla pieniędzy. Jeśli miał przekonanie co do filmu, reżysera czy historii, jeśli coś go w nich osobiście dotykało i poruszało – podejmował się zadania skomponowania muzyki.

Myślę, że to poczucie bycia kimś gorszym pchało go do przodu. Muzyka filmowa za jego czasów była traktowana jako sztuka niskich lotów. Morricone bardzo długo tworzył w poczuciu winy i niższości, bo według jego mistrzów, zwłaszcza kompozytora Goffreda Petrassiego, pisanie do filmów to dla muzyka akademickiego rodzaj prostytucji...
To dziś może nam się wydawać absurdalne, ale o tym kompleksie niższości, gorszości mówili też tacy kompozytorzy, jak Wojciech Kilar czy Krzysztof Penderecki. Ennio w młodości usłyszał takie zdanie: „Wybieraj, albo chcesz być kompozytorem klasycznym, albo kompozytorem muzyki filmowej”. Stawianie takiego ultimatum to coś, czego nie znoszę! Tak mówią zazwyczaj ci, którzy nie są w stanie podołać jednemu i drugiemu zajęciu na najwyższym poziomie. Albo widzą, że ktoś – w tym wypadku Ennio – jest w stanie osiągnąć sukces we wszystkim, i mu tego zazdroszczą. To on jako pierwszy udowodnił, że muzyka filmowa oznacza kompozycje z najwyższej półki. Chociaż ciągle wytykano mu to, czym się zajmuje.

Reżyserowi tego dokumentu udało się zgromadzić wypowiedzi wielu gwiazd: Clinta Eastwooda, Quentina Tarantino, Hansa Zimmera, Terrence’a Malicka czy Bernarda Bertolucciego – ludzi, którzy poznali się na talencie Morricone. Mówią o nim z wielkim szacunkiem i miłością.

Zastanawiam się nad tym, czy może czasem warto pielęgnować w sobie ten wewnętrzny rozdźwięk i dysonans, który napędza do tworzenia. Zazwyczaj pełna satysfakcja w życiu nie jest płodna twórczo.
Myślę, że brak docenienia może być bardzo dotkliwy. Tak wiele razy nominowano go do Oscara, jednak nie dostawał nagrody, jak m.in. przy okazji znakomitej „Misji". Sam reżyser, Roland Joffé, twierdził, że to właśnie muzyka Morricone stworzyła jego film. Część członków Amerykańskiej Akademii Filmowej również czuła się zawstydzona i oburzona tym, że nie został wtedy doceniony. Co go ratowało? Sądzę, że zdał sobie sprawę z tego, że najważniejsze jest komponowanie pięknej muzyki, a nie nagrody. Oscar nie dałby mu prawdziwego szczęścia i satysfakcji w życiu.

Simona Kossak, o której rozmawiałyśmy ostatnio, mówiła: „Nieważne, czy cię chwalą, czy krytykują. Idź swoją drogą!”. Ennio Morricone również trzymał się tej zasady.
Tylko to nie jest wcale takie proste uniezależnić się od aprobaty innych. Szczególnie w dzisiejszym świecie, w którym panuje wyścig i rywalizacja. I dlatego na najwyższy szacunek zasługują ludzie, którym się to udaje. Jeśli nosimy w sobie wewnętrzne przekonanie, że to, co robimy, jest tym, co chcemy robić, wtedy naprawdę nieważne, co powiedzą inni.

Co to dla ciebie znaczy „dobra muzyka filmowa”?
To, na czym polega wielkość muzyki Ennio Morricone, pokazał właśnie w swoim przeszło dwuipółgodzinnym filmie Tornatore. Widzimy, gdzie Ennio szukał inspiracji, w jaki sposób patrzył na obraz filmowy, jak rezonował z jego emocjami. Wszystko to dyktowało mu pewien rytm, styl i charakter muzyki, którą tworzył.

Nie robił muzyki ilustracyjnej, tylko taką, która była częścią opowieści. Czasami jakiś obraz filmowy wywoływał w nim wspomnienia czy skojarzenia – i za tym podążał. Potrafił oddać to w kompozycji, która przed widzami do dziś otwiera drzwi do wielu interpretacji. Ta muzyka może swobodnie funkcjonować samodzielnie. To właśnie od niego zaczął się zwyczaj słuchania muzyki filmowej na koncertach czy kupowania soundtracków z filmów na płytach.

Jaka jest twoja ulubiona muzyka filmowa? Ja nie lubię takiej, która manipuluje naszymi emocjami, jak jest na przykład w filmach Hitchcocka czy Spielberga. Widzimy rekina i muzyka jeszcze podbija nasze emocje. Wolę, gdy otwiera nową przestrzeń do interpretacji, jak robił to Morricone, tworząc ścieżki dźwiękowe do tzw. spaghetti westernów.
Uwielbiam utwory Ennia Morricone, cenię też muzykę Nina Roty i Cheta Bakera. To taki rodzaj muzyki, który jest jednym z głównych bohaterów w filmie. Tymczasem muzyka kina akcji, jak choćby ta w przywołanych przez ciebie filmach Stevena Spielberga, jest dla mnie ilustracją, która pełni funkcję dodatkowego rekwizytu, a nie dzieła współtworzącego film.

Dla kogo film „Ennio” może być terapeutyczny? Według mnie świetnie pokazuje, że warto pielęgnować w sobie naturę eksperymentatora i być otwartym na świat. Chciałabym też, żeby ten dokument zobaczyli mężczyźni i dostrzegli to, że oni też mogą wspierać kobiety w ich pasjach, tak jak robiła to żona Ennia, Maria.
Myślę, że Maria była cudownym zjawiskiem, które Ennio spotkał na swojej drodze, w nagrodę za to, że był dobrym człowiekiem. Celowo mówię „dobrym człowiekiem”, a nie „dobrym muzykiem”. To jest właśnie to, co uderzyło mnie najmocniej, gdy po raz pierwszy spotkałam Morricone, a także gdy zobaczyłam film „Ennio” – jakim był człowiekiem! Bo zwykle gdy mówimy o geniuszu, widzimy szalonego twórcę z rozwianym włosem, który za nic ma wszystkich wkoło. Liczy się tylko on i jego ego. Oczywiście nie chcę generalizować, ale polecam ten film każdemu, kto ma zbyt duże mniemanie o sobie! Może czas się nad sobą zastanowić?

Grażyna Torbicka, dziennikarka, krytyk filmowy, dyrektor artystyczna Festiwalu Filmu i Sztuki „Dwa Brzegi” w Kazimierzu Dolnym, w latach 1996–2016 autorka cyklu „Kocham Kino” TVP2.

Martyna Harland, autorka projektu Filmoterapia.pl, psycholożka, wykładowczyni Uniwersytetu SWPS, dziennikarka. Razem z Grażyną Torbicką współtworzyła program „Kocham Kino” TVP2.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze