1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura
  4. >
  5. „Wichrowe wzgórza” - recenzja

„Wichrowe wzgórza” - recenzja

Gutek Film
Gutek Film
Reżyserka głośnego filmu o dojrzewającej Brytyjce „Fish Tank”, Andrea Arnold, sięga po klasyczną powieść Emily Brontë, by opowiedzieć dobrze znaną historię własnymi środkami i dowieść mocy swojego talentu.

Pierwsze polskie wydanie „Wichrowych Wzgórz” Emily Jane Brontë, prawdopodobnie najpopularniejszego romansu w historii zachodnioeuropejskiej literatury, nosiło tytuł „Szatańska miłość”. Andrea Arnold postanowiła uczynić postać Heathcliffa jeszcze bardziej piekielną, obsadzając w tej roli czarnoskórych aktorów: Jamesa Howsona i Solomona Glave’a (młodszy Heathcliff). To oczywiście zmiana nie tylko wizualna, brzemienna w przewartościowanie znaczeń. Nieakceptowany przez rodzinę Catherine jej mroczny kochanek staje się przez to także nieakceptowanym w społeczeństwie białych napiętnowanym „innym”, a cały konflikt wynikający z ich romansu zdaje się jeszcze bardziej pierwotny.

Arnold pozostawiła w scenariuszu niewiele dialogów, za to dopuściła do głosu tajemniczą, dziką naturę, której Heathcliff w jej interpretacji jest szczególnie wyrazistą personifikacją. Jest przedstawicielem sił natury, ale też natury oprawcą. Howson/Grave w wielu scenach wyłania się z mroku, zakrada z ciemnego ogrodu wprost pod rozświetlone okna, ukryty w cieniu podsłuchuje najintymniejsze rozmowy i widzi więcej niż którykolwiek z bohaterów. Raczej nie „rozumie”, ale „odczuwa”. Łomocące do okien nagie gałęzie, szmer padającego tu nieustannie deszczu, wycie wiatru zastępują u Arnold dialogi. Heathcliff w ogóle nie miałby głosu, gdyby nie Catherine, ucząca go słowo po słowie, jak nazywać świat i komunikować go białym.

Ale to, co najważniejsze pomiędzy bohaterami, w ogóle nie przynależy do tradycyjnej komunikacji, nie wywodzi się z języka. Jest domeną zmysłów i Arnold świetnie to rozumie. Dlatego ten film tak doskonale się ogląda, a trudno opowiada: każda scena jest perfekcyjna, oszczędna i pełna napięcia. Aktorom grającym w tym filmie trzeba byłoby poświęcić osobny esej, ale musiałby to być niestety esej fotograficzny. Ani Heathcliff, ani Catherine nie udają, że miłość zapiera im dech w piersiach. Są po prostu tak pokazani, że momentami i nam brakuje powietrza.

Czy warto było po raz kolejny zekranizować tak ze wszystkich już stron opracowaną opowieść? Dla takiego efektu warto.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze