W ogóle się nie kłócą, chodzą cały czas za ręce, tak pięknie wychodzą na zdjęciach – ależ oni muszą się kochać! Tylko czy na pewno? Karmieni wizją romantycznej miłości z rodem Hollywood myślimy stereotypami i mitami. Że miłość to wielkie gesty, publiczne deklaracje, drogie wycieczki, prezenty i codzienne “kocham cię”. Wraz z terapeutką par Marią Kmieciak sprawdzamy, na ile mit pokrywa się z rzeczywistością i co tak naprawdę jest wiarygodnym miernikiem temperatury uczuć.
Związek, tak jak nowa torebka czy wakacje, jest dziś czymś, czym lubimy się pochwalić. Siłę uczucia zaczęliśmy mierzyć w walucie wielkich gestów i obowiązkowych deklaracji, które muszą zostać „odfajkowane”. Łatwo ulegamy narracji, że nieporozumienia, chęć spędzania czasu osobno czy mniejsza częstotliwość współżycia to objawy, że coś z naszą relacją jest nie tak. Bo przecież szczęśliwe pary nie odstępują siebie na krok, czytają sobie w myślach i kochają się minimum trzy razy na tydzień, prawda?
Okazuje się, że ten stereotypowy obraz „zdrowego związku” to w dużej mierze iluzja. Ulegamy jej, bo wygląda jak z filmu – ale prawda jest taka, że o sile więzi między dwojgiem ludzi decyduje często to, co niewidoczne dla innych. Nie warto porównywać się i oceniać naszą relację pod kątem tego, czy spełnia normy określone przez społeczeństwo. Najważniejsze jest to, co czujemy po tym, gdy zamkniemy za sobą drzwi i zostaniemy z partnerem sam na sam w czterech ścianach. Czy czujemy się przy nim bezpieczne? Wysłuchane? Dostrzeżone? Ważne?
Razem z psycholog i terapeutką par Marią Kmieciak obalamy 10 najczęstszych mitów o tzw. „szczęśliwych związkach”, które niepotrzebnie robią nam mętlik w głowie.
Częste kłótnie przez niektórych postrzegane są jako zwiastun rychłego rozstania. Ale sęk w tym, że nie sam konflikt szkodzi związkowi, lecz to, jak sobie z nim radzimy.
– Konflikty są normalnym elementem każdej relacji – przekonuje Maria Kmieciak. – Badania Johna Gottmana pokazują, że około 69% konfliktów w długotrwałych związkach to konflikty nierozwiązywalne dotyczące np. różnic charakterów, potrzeb, wartości. Kluczowe nie jest ich wyeliminowanie, ale zdolność do konstruktywnego zarządzania nimi: unikanie pogardy, krytycyzmu, defensywności i „stonewallingu” (odcinania się).
Brak różnicy zdań jest za to czymś podejrzanym – w końcu nie ma ludzi idealnie kompatybilnych. Jeśli więc para zupełnie się nie kłóci, wskazuje to raczej na unikanie drażliwych tematów w obawie przed eskalacją, niż życie w pełnej zgodzie.
– Paradoksalnie brak kłótni wcale nie oznacza harmonii, a często sygnalizuje unikanie trudnych tematów, brak bliskości emocjonalnej lub lęk przed konfrontacją. To właśnie takie „zamiatanie pod dywan” problemów bywa predyktorem późniejszych rozstań.
Dla wielu osób nie do pomyślenia jest, żeby w szczęśliwym związku kobieta pojechała na wakacje z przyjaciółkami, a mężczyzna znikał na weekend realizować swoje pasje. Najbardziej akceptowanym społecznie wizerunkiem osób w związku są tzw. „papużki nierozłączki”. Zwykle sądzimy, że takie osoby muszą się bardzo kochać, skoro nie odstępują siebie na krok. Ile wspólnego z rzeczywistością ma taki pogląd?
– Bliskość nie musi oznaczać stapiania się w jedno. Teoria autodeterminacji (Deci & Ryan) pokazuje, że autonomia i przestrzeń osobista są kluczowe dla jakości relacji. Gdy partnerzy wspierają swoje odrębne zainteresowania i tożsamość, związek jest trwalszy – tłumaczy Maria Kmieciak.
– Najlepiej, kiedy w związku jest równowaga co oznacza trochę wspólnych chwil i trochę czasu tylko dla siebie. Wspólne, ciekawe doświadczenia takie jak podróże, nowe hobby czy nawet drobne przygody zbliżają do siebie i dodają świeżości relacji. Ale jeśli partnerzy nie potrafią spędzać czasu osobno i muszą być razem na każdym kroku, częściej wynika to z lęku przed samotnością albo braku poczucia bezpieczeństwa, niż z prawdziwej, dojrzałej miłości.
Gdy widzimy na Instagramie kolejne zdjęcie znajomej pary, na którym ona i on toną w swoich objęciach, zwykle myślimy: „oni to muszą się naprawdę kochać”. Ale czy to nie jest oby iluzja? Jakie motywacje mogą mieć osoby, które tak bardzo lubią publicznie chwalić się swoim związkiem?
– Widoczność związku w social media może pełnić różne funkcje. Niektóre badania pokazują, że publiczne deklarowanie relacji (status „in a relationship”, wspólne zdjęcia) może zwiększać poczucie bezpieczeństwa i działać jak „kotwica” zaangażowania. Ale częste publikowanie zdjęć bywa też związane z lękowym stylem przywiązania, czyli z potrzebą nieustannego potwierdzania własnej wartości i związku. Innymi słowy: to nie liczba zdjęć świadczy o jakości relacji, lecz motywacja, jaka za nimi stoi. Dla części par media społecznościowe to po prostu forma autoprezentacji, a nie odzwierciedlenie intymności – mówi terapeutka.
– To, co naprawdę świadczy o jakości związku, to codzienna uważność i responsywność partnera czyli to, jak reaguje na nasze potrzeby i emocje, a nie ilość zdjęć czy lajków w internecie.
Nasza koleżanka dostaje od męża na każdą okazję drogą biżuterię, perfumy, kosmetyki... a my nie możemy doprosić się choćby o kwiatka. Wydaje nam się, że jest bardziej kochana niż my. Ale Maria Kmieciak obala mit, jakoby drogie prezenty były dowodem wielkiej miłości.
– Prezenty mogą być miłym gestem, ale ich wartość materialna nie jest miarą miłości. Badania pokazują, że materializm i traktowanie drogich rzeczy jako dowodu uczuć częściej wiąże się z niższą satysfakcją w relacji – zwraca uwagę psycholożka.
Obdarowywanie drugiej osoby ma jednak sens, o ile podarunek daje nam coś więcej, niż krótkotrwałą radość – na przykład wspólne wspomnienia.
– Najbardziej pozytywne efekty mają prezenty doświadczeniowe (np. wspólna podróż, bilety na jakieś wydarzenie), które tworzą wspomnienia, oraz prezenty osobiste, które niosą symboliczne znaczenie („to przypomina mi ciebie”). To one wzmacniają poczucie bliskości – wskazuje Maria Kmieciak. – Warto natomiast pamiętać, że nawet najpiękniejsze prezenty nie zastąpią emocjonalnej dostępności i wsparcia. Kwiaty czy biżuteria bez rozmowy, zainteresowania i troski szybko tracą wartość. Natomiast w zdrowym związku prezent jest tylko dodatkiem do tego, co i tak widać w codziennym zachowaniu partnera.
Zawsze trzymają się za ręce, on tak często ją obejmuje, a ona nigdy złego słowa o nim nie powie. Wbrew pozorom, takie zachowania nie muszą wcale świadczyć o gorącym uczuciu.
– Nadmierne wystawianie swoich uczuć na pokaz bywa niekiedy kompensacją, czyli próbą przekonania otoczenia (i siebie), że w związku wszystko jest dobrze. Prawdziwa bliskość nie potrzebuje stałej widowni. To, co decyduje o jakości związku, dzieje się zwykle za zamkniętymi drzwiami, w zwykłej codzienności, a nie na oczach innych.
Liczy się więc to, co czujesz, gdy jesteś z partnerem sama. Warto zadać sobie wtedy pytanie: czy czuję się dla niego ważna? Czy wsłuchuje się w moje potrzeby? Druga strona może być bardzo powściągliwa w okazywaniu czułości publicznie, ale jeśli w domu jest prawdziwą opoką i wsparciem – możesz być spokojna o swój związek.
– Kluczem jest tzw. partner responsiveness czyli poczucie, że partner mnie widzi, rozumie i reaguje na moje potrzeby. Co więcej, to właśnie prywatne, codzienne mikrogesty, takie jak słuchanie, wsparcie, zainteresowanie, pamiętanie o drobiazgach mają większy wpływ na intymność niż widowiskowe gesty na zewnątrz i – mówi Maria Kmieciak. – Warto też dodać, że brak publicznego okazywania uczuć nie musi świadczyć o chłodzie czasem wynika z norm kulturowych, introwersji albo bezpieczeństwa (np. w parach LGBT).
Ludzie lubią myśleć, że istnieje jakaś liczba stosunków na tydzień czy miesiąc, która może wskazywać, że związek jest szczęśliwy albo dzieje się w nim źle. Ogółem w tej sferze panuje przekonanie: „im więcej, tym lepiej”. Nasza rozmówczyni całkowicie obala taką teorię.
– Popularny jest mit, że kochające się pary współżyją np. co najmniej trzy razy w tygodniu, a każda inna częstotliwość oznacza problemy. Tymczasem duże badania prowadzone przez Amy Muise i współpracowników z 2016 roku pokazały coś innego. Analizowano dane zebrane od tysięcy par zarówno z ogólnokrajowego sondażu w USA (National Survey of Families and Households), jak i z mniejszych prób online. Wyniki były spójne: największą satysfakcję z życia i związku deklarowały osoby współżyjące średnio raz w tygodniu.
Wniosek? Nie ma jednej, odgórnej normy dotyczącej częstotliwości współżycia, która jest optymalna dla związku. W każdej relacji ustalamy ją sami i najważniejsze jest to, czy dla obojga z nas jest satysfakcjonująca.
– Dla części par naturalnym rytmem może być rzadziej niż raz w tygodniu i to również nie musi oznaczać kryzysu, jeśli oboje partnerzy czują się spełnieni i zadowoleni ze swojej bliskości – przekonuje terapeutka.
– I ciekawostka: częstsze kontakty seksualne (np. kilka razy w tygodniu czy codziennie) nie dawały już dodatkowych korzyści dla dobrostanu. Ważniejsze okazały się bliskość, intymność i dopasowanie potrzeb partnerów niż sama liczba zbliżeń. Innymi słowy, „więcej” nie zawsze znaczy „lepiej” – dodaje Maria Kmieciak.
Zbyt rzadkie wyznania miłości to zarzut numer jeden stawiany w związkach – zazwyczaj przez kobiety w stosunku do mężczyzn. Tylko czy mówienie z automatu „kocham cię”, bo druga strona wywiera na nas presję, cokolwiek zmienia?
– Badania pokazują, że codzienna satysfakcja i stabilność bardziej zależą od małych aktów troski i wdzięczności niż od częstotliwości werbalnych wyznań – mówi terapeutka. – Interesujące jest też, że to często mężczyźni jako pierwsi wypowiadają „kocham cię”, wbrew stereotypowi, że to kobiety są bardziej romantyczne.
Ekspertka podkreśla jednak, że najważniejsze jest, by deklaracje były autentyczne i spójne z zachowaniem.
– Codzienne „kocham cię” wypowiadane automatycznie, bez wsparcia i uważności, może stopniowo tracić na wartości. Co więcej, jeśli partner często mówi te słowa, ale w sytuacjach konfliktowych lub trudnych nie zmienia swojego zachowania, to takie wyznania mogą wręcz budzić frustrację i poczucie niespójności – przestrzega Maria Kmieciak. – To codzienne, pozornie błahe sygnały troski budują trwałą więź i sprawiają, że słowa „kocham cię” mają realne znaczenie. Bez nich stają się pustą formułką, a z nimi stają się naturalnym potwierdzeniem uczuć, które i tak są widoczne w codziennych gestach troski i zaangażowania partnera.
Czytaj też: 6 gestów, które mówią „kocham cię” wyraźniej niż słowa. To dowody prawdziwej miłości
Choć narodziny dziecka wiążą się z większą liczbą obowiązków, zmęczeniem, brakiem czasu dla siebie – niektórym wydaje się, że potomstwo pomoże „skleić” pęknięcia w związku i zacieśni miłosną więź. Nasza ekspertka nie ma wątpliwości, że to mit.
– Jeśli związek już wcześniej był stabilny i partnerski, partnerzy zwykle potrafią się do tej zmiany dostosować i po pewnym czasie satysfakcja wraca do wcześniejszego poziomu. Ale jeśli relacja była trudna, pojawienie się dziecka nie działa jak „klej”, lecz raczej uwydatnia istniejące problemy – zwłaszcza takie jak brak komunikacji, nierówny podział obowiązków czy niskie poczucie wsparcia – wylicza psycholożka.
– Psychologowie mówią wprost: to nie dziecko naprawia związek, tylko umiejętność rozmowy, dzielenia się obowiązkami i wzajemnego wsparcia. Rodzicielstwo może zbliżyć, ale tylko wtedy, gdy już wcześniej była zdrowa podstawa.
Dla niektórych z nas miłe gesty ze strony partnera mają znaczenie tylko wtedy, gdy sam na nie wpadnie. Upominanie się o nie uważamy za poniżające – w końcu gdy ktoś nas kocha, powinien odgadywać nasze potrzeby.
– To jeden z najbardziej szkodliwych mitów – zauważa Maria Kmieciak. – Psychologia pokazuje, że nasza „trafność empatyczna” jest ograniczona, bo partnerzy po prostu nie czytają w myślach. Dodatkowo działa „iluzja przezroczystości”: mamy wrażenie, że nasze emocje i potrzeby są dla innych oczywiste, choć wcale tak nie jest.
Terapeutka zachęca do tego, by otwarcie mówić o swoich potrzebach – wbrew pozorom, to nie zabija romantyzmu, tylko umacnia związek.
– Najlepszym predyktorem jakości relacji jest otwarta komunikacja i samoujawnianie czyli mówienie o swoich potrzebach, granicach, pragnieniach. Metaanalizy mówią o tym, że szczere dzielenie się tym, co dla nas ważne, wzmacnia zaufanie i poczucie bliskości. Co więcej, badania pokazują, że kiedy partnerzy jasno komunikują swoje potrzeby, druga strona częściej je spełnia i relacja staje się stabilniejsza. Milczenie i oczekiwanie, że „prawdziwa miłość sama się domyśli”, zwykle prowadzi do frustracji: jedna strona czuje się zaniedbana, a druga obciążona pretensjami, których źródła nawet nie rozumie.
Istnieją osoby, które są gotowe specjalnie wzbudzić zazdrość partnera, aby “wzmocnić” związek. U podstaw takiej teorii leży fałszywe przekonanie, że jeśli komuś na nas zależy, to na pewno będzie zaborczy. W rzeczywistości taka postawa może być przykrywką dla poważniejszych problemów w związku.
– Zazdrość nie jest oznaką miłości, tylko niepewności i braku zaufania. Badania nad stylami przywiązania pokazują, że osoby z lękowym przywiązaniem częściej przeżywają intensywną zazdrość. To może prowadzić do chęci sprawowania kontroli, ograniczania wolności partnera, a nawet przemocy – uczula terapeutka.
Ważne jest, abyśmy uświadomili sobie, że prawdziwa miłość rodzi się tam, gdzie spotyka się dwoje wolnych ludzi, którymi nie kieruje strach przed samotnością czy utratą kontroli.
– Prawdziwa bliskość rodzi się nie z lęku, ale z wyboru. Partnerzy są ze sobą, bo chcą, a nie dlatego, że boją się zdrady czy porzucenia. Zaufanie pozwala na swobodę i poczucie, że druga osoba wróci, nawet jeśli spędza czas z kimś innym czy realizuje własne pasje – tłumaczy terapeutka.
– Paradoksalnie więc, im więcej zaufania i przestrzeni damy partnerowi, tym większe szanse, że relacja będzie trwała i satysfakcjonująca. Zazdrość jako dowód miłości to mit, prawdziwym dowodem jest poczucie bezpieczeństwa, jakie sobie nawzajem dajemy.
Maria Kmieciak jest psycholożką, seksuolożką, trenerką umiejętności wychowawczych oraz terapeutką par metodą Gottmana (w trakcie certyfikacji). Od ponad 13 lat wspiera pary w budowaniu bliskości, zaufania i rozwijaniu skutecznej komunikacji. W swojej pracy łączy empatię z podejściem opartym na badaniach naukowych – korzystając z jednej z najlepiej przebadanych metod terapii par na świecie, jaką jest metoda Gottmanów. W ostatnim czasie szczególnym obszarem jej pracy i zainteresowań stał się mental load – niewidzialne obciążenie związane z zarządzaniem codziennością, które często bywa źródłem frustracji i napięć w związku. Terapeutka pomaga wydobyć ten temat na powierzchnię i wspólnie szukać rozwiązań, które realnie odciążają obie strony relacji.