Podczas swoich podróży Sebastião Salgado niejednokrotnie widział piekło na ziemi. Poszukiwał także raju i znalazł go. Zrobił w życiu ponad pół miliona zdjęć. Jego fotografie są piękne niezależnie od tego, czy ukazują najbardziej zachwycające, czy przerażające miejsca na świecie.
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 8/2025.
Zmarł 23 maja 2025 roku, miał 81 lat. Z jego odejściem kończy się pewna epoka w historii fotografii i dokumentalnej. Po pierwsze tak utalentowany artysta trafia się raz na pokolenie. Po drugie fotografia nie jest już tym, czym była, gdy pół wieku temu Brazylijczyk po raz pierwszy wziął aparat do ręki. Salgado był fotografem wielkich tematów i jeszcze większych ambicji. Jego projekty miały monumentalny rozmach. Zaangażowany politycznie humanista w pierwszym etapie kariery kierował obiektyw na człowieka, a szerzej: na ludzkość. Gdy jednak w obliczu dokumentowanych zbrodni utracił wiarę w cywilizację, zwrócił się ku naturze, szukając pocieszenia i nadziei tam, gdzie nie padł jeszcze cień nowoczesności.
Nie uważał się za artystę. Chciał, by jego fotografie były głosem w publicznej debacie. By poruszały sumienia społeczeństw i polityków. I rzeczywiście: niejednokrotnie trafiał ze swoim przekazem do zbiorowej świadomości. Paradoks polega na tym, że odbiorcy zwracali uwagę na jego zdjęcia przede wszystkim ze względu na ich wizualną atrakcyjność. Kompozycyjny rozmach prac Salgada przywodzi na myśl malarstwo historyczne XIX wieku i złotą erę hollywoodzkiego kina. Wyczucie dramaturgii Brazylijczyka można porównać z instynktem wybitnych reżyserów teatralnych. Przez całe życie pozostał wierny czerni i bieli. I być może właśnie dlatego światło w jego fotografiach ma tak niepowtarzalną jakość: jakby nie zostało zarejestrowane, lecz zaklęte w obrazach, które tworzył.
By zarysować szkic portretu Salgada do końca, do jego talentów artystycznych trzeba dodać pasję podróżnika, zacięcie antropologiczne oraz wyraziste poglądy polityczne. I jeszcze jedno: odwagę. Bez niej nie dotarłby do połowy miejsc, które odwiedził w swojej karierze. Przez pierwsze trzy dekady życia nie podejrzewał nawet, że posiada talent, który uczyni go jednym z najsłynniejszych fotografów przełomu XX i XXI wieku.
Urodził się w 1944 roku w rodzinie hodowców bydła ze stanu Minas Gerais w w południowej Brazylii. Z domu wyniósł miłość do przyrody. Na studiach ekonomicznych, które rozpoczął w Victorii, a kontynuował w São Paulo, ukształtowało się jego wyraziste, marksistowskie spojrzenie na świat. W Brazylii końca lat 60. manifestowanie takich poglądów stawało się coraz bardziej niebezpieczne.
W 1964 roku władzę przejęła prawicowa junta wojskowa, nasilały się represje i prześladowania opozycji. Sebastião zdecydował się na emigrację. Na wygnaniu towarzyszyła mu świeżo poślubiona żona – Lélia Wanick. Poznali się jako studenci – ona miała 17 lat, on niespełna 20. Salgado miał później stwierdzić, że nie jest w stanie wskazać, gdzie kończy się on i zaczyna Lélia – także w sensie zawodowym, bo jako producentka projektów żona odegrała niemożliwą do przecenienia rolę w sukcesie Brazylijczyka.
Salgado i Lélia osiedlili się w Paryżu. Młody Brazylijczyk zrobił doktorat z ekonomii i rozpoczął karierę w Międzynarodowej Organizacji Kawy, na której zlecenie często podróżował służbowo do Afryki. Na początku lat 70. zaczął zabierać ze sobą aparat fotograficzny. Była to małoobrazkowa lustrzanka Pentax Spotmatic II, należąca do Lélii, wówczas początkującej architektki, która kupiła lustrzankę do dokumentowania swoich projektów. „Wciąż pamiętam zapach tego aparatu” – wspominał po latach Salgado. Tymczasem zbliżał się do trzydziestki.
Świetnie zarabiał, jeździł nowym sportowym samochodem, czekała na niego intratna posada w Banku Światowym. W 1973 roku postanowił porzucić to wszystko i zająć się zawodowo fotografią. Początkowo realizował reporterskie i dziennikarskie zlecenia. Okazało się, że jest w tym świetny.
Zdjęcie z cyklu „Genesis” (Fot. Sebastião Salgado/CORTESIA/East News)
W 1980 roku został przyjęty do Magnum – agencji fotograficznej założonej tuż po II wojnie światowej przez gigantów fotoreportażu: Roberta Capę, Henriego Cartiera-Bressona, George’a Rodgera i Davida „Chima” Seymoura. Dołączenie do elitarnej społeczności Magnum to marzenie tysięcy profesjonalistów. Salgado trafił do niej zaledwie siedem lat po tym, jak pierwszy raz wziął aparat do ręki.
Miał intuicję. I fotograficznego farta. 30 marca 1981 roku znalazł się pod hotelem Hilton w Waszyngtonie, gdzie niezrównoważony emocjonalnie John Hinckley Jr. otworzył ogień z rewolweru do świeżo zaprzysiężonego prezydenta USA Ronalda Reagana. Zdjęcia Salgada z tego zamachu obiegły świat i przyniosły mu małą fortunę. Ambicją Brazylijczyka nie było jednak robienie newsowych zdjęć na pierwsze strony gazet.
Kiedy fotografował atak na prezydenta, był już w połowie pracy nad pierwszym spośród swoich monumentalnych, autorskich cykli. Projekt nosił tytuł „Otras Américas – Inne Ameryki”. Po latach politycznej emigracji w Europie, Salgado powrócił na rodzinny kontynent, by stworzyć jego fotograficzną panoramę.
W 1977 roku rozpocząl cykl podróży po Ameryce Łacińskiej. Przez następne siedem lat odbywał wielomiesięczne wyprawy, pieszo przemierzał góry, przeprawiał się przez dżungle i docierał do odciętych od świata wiosek. Zdjęcie po zdjęciu tworzył społeczny portret kontynentu rozdzieranego przez polityczne konflikty, ubóstwo i nierówności ekonomiczne, cierpiącego pod jarzmem wojskowych dyktatur. Nie był neutralnym obserwatorem. Zgodnie ze swoimi marksistowskimi przekonaniami fotografował świat z perspektywy tych, którzy tworzą jego fundament – klasy pracującej, ubogich, wykorzystywanych, ludzi, którzy w oczach Salgada stanowią „sól ziemi”. Pracę nad „Innymi Amerykami” zakończył w 1984 roku. Dwa lata później projekt ukazał się w formie albumu fotograficznego, który szybko doczekał się również wersji wystawowych pokazywanych w muzeach na całym świecie. Ten sposób pracy z fotografią stał się znakiem firmowym Brazylijczyka, który powtarzał go w swoich kolejnych przedsięwzięciach.
Zdjęcie z cyklu „Genesis” (Fot. Sebastião Salgado/CORTESIA/East News)
W latach 80. fotografował katastrofalne klęski głodu nawiedzające kraje Afryki Subsaharyjskiej. Zdjęcia z tych wypraw trafiły do przejmującego albumu „Sahel”. Wielu za opus magnum Salgada uważa jednak „Robotników”, projekt rozpoczęty pod koniec lat 80. i opublikowany w kolejnej dekadzie. Fotograf przemierzał świat od dalekiej północy, przez rozpadający się Związek Radziecki, po Afrykę i Azję Południową, dokumentując wysiłek ludzi żyjących z pracy własnych rąk: pracowników wielkich fabryk, rybaków z arktycznych wybrzeży, pasterzy na pustyniach, rolników, rzemieślników.
To z tego albumu pochodzą należące do najsłynniejszych prac Salgada fotografie z gorączki złota w brazylijskiej kopalni Serra Pelada. Zdjęcia ukazują gigantyczną, wydrążoną w skale dziurę, przypominającą lej po upadku meteorytu, wypełniony tysiącami półnagich poszukiwaczy kruszcu. „Kiedy stanąłem na brzegu tej kopalni, ujrzałem historię ludzkości, budowę Wieży Babel, wznoszenie piramid” – wspominał Salgado. Jego zdjęcia często mają w sobie moc biblijnej przypowieści, mitologicznej metafory. A jednocześnie są głęboko zakorzenione w ekonomicznej i politycznej świadomości autora. Celem naciskającego spust migawki Salgada było obnażanie mechanizmów rządzących światem, ukazywanie, jak pejzaż współczesności modelowany jest przez kapitał, przemoc i chciwość, desperację i nadzieję, wyzysk i opór wobec niesprawiedliwości. W obiektywie Salgada globalne procesy społeczne zaklęte są w czarno-białe obrazy o ogromnej sile wyrazu: dramatyczne kompozycje naznaczone patosem, osnute niesamowitym światłem, nasycone alegorycznymi znaczeniami. W jego pracach nawet tak przerażające sceny jak umierające z głodu dzieci ukazane są w kadrach, które poruszają treścią, a jednocześnie, na przekór grozie, zachwycają formą.
Ta strategia przyniosła mu nie tylko sukces, ale i krytykę. W 1991 roku amerykańska eseistka Ingrid Sischy opublikowała na łamach „New Yorkera” głośny tekst, w którym oskarżyła Salgada o estetyzowanie globalnych tragedii. Pisała, że ubieranie horrorów i niesprawiedliwości świata w formę pięknych obrazów to „najszybsza droga do znieczulenia tych, którzy je oglądają. Piękno jest wezwaniem do podziwiania, a nie do działania”.
Salgado bronił się: „Powiadają, że jestem »estetą niedoli«. Że próbuję upiększać świat biedy i nieszczęść. Dlaczego jednak świat nędzy miałby być przedstawiany na zdjęciach brzydszych od tych, które ukazują świat bogaty i szczęśliwy? W obu światach jest to samo światło. Taka sama jest w nich ludzka godność”.
Odpierał zarzuty krytyków, którzy oskarżali go o przekształcanie obrazu globalnych problemów społecznych w efektowny fotograficzny spektakl, ale sam w latach 90. przeżył głęboki kryzys, który doprowadził go do zwątpienia w fotografię jako narzędzie zmiany. Ostatnim wielkim społecznym projektem Salgada był „Exodus” – cykl zdjęć dokumentujących wielkie migracje współczesności. W swoich wcześniejszych podróżach widział już wiele, ale to, czego doświadczył, fotografując następstwa ludobójstwa w Rwandzie, przekroczyło jego granice wytrzymałości. Stracił wiarę nie tylko w robienie zdjęć, ale także w sam rodzaj ludzki, któremu jako fotograf humanista poświęcał dotąd cały swój talent.
Załamanie, którego Salgado doświadczył w Afryce, zbiegło się w czasie z koniecznością przejęcia rodzinnej farmy w Brazylii; sędziwy ojciec fotografa nie był już w stanie samodzielnie prowadzić gospodarstwa. Twórca „Innych Ameryk” zastał rodzinną ziemię, która w niczym nie przypominała arkadii jego dzieciństwa – krainę zdewastowaną przez wycinki lasów i rabunkową gospodarkę rolną, balansującą na krawędzi katastrofy ekologicznej. To wtedy w jego karierze i filozofii nastąpił radykalny zwrot. Już wcześniej, w latach 80., Salgado odszedł z agencji Magnum. Jego żona Lélia założyła wówczas agencję Amazonas, stając się menedżerką, producentką i wydawczynią ogromnego przedsięwzięcia, jakim stała się twórczość cieszącego się światową sławą fotografa. Po powrocie do ojczyzny oboje założyli Instituto Terra (Instytut Ziemi) – fundację zajmującą się zalesianiem i odbudową bioróżnorodności w ich rodzinnych stronach. Dochody z działalności fotograficznej Salgada przekierowali na sadzenie milionów drzew i rewitalizację źródeł wody na wschodnim wybrzeżu Brazylii.
Opatrywanie ran zadanych Ziemi przez człowieka okazało się działaniem terapeutycznym – również dla duszy fotografa. Salgado znów wziął aparat do ręki, by zrealizować nowy, wielki projekt – „Genesis”. Tym razem tematem nie było już społeczeństwo, lecz przyroda. Straciwszy wiarę w cywilizację, fotograf zaczął pokładać nadzieję w naturze. Po raz kolejny wyruszył w epicką podróż, odwiedzając te miejsca na Ziemi, które nie zostały jeszcze przekształcone przez nowoczesność. Musiał na nowo nauczyć się fotografii – kierował bowiem obiektyw już nie na przejawy zjawisk społecznych, lecz przede wszystkim na pejzaż, zwierzęta i rośliny. Jeśli w kadrze pojawiali się ludzie, to tylko tacy, którzy żyją blisko natury – przedstawiciele ostatnich rdzennych społeczności. Idee, które legły u podstaw „Genesis”, Salgado kontynuował w swoim ostatnim zamierzeniu – „Amazonii”, fotograficznym portrecie brazylijskich lasów równikowych i zamieszkujących je tradycyjnych wspólnot indiańskich. Ten projekt, mający w zamyśle fotografa ukazać raj utracony ludzkości, miał być jego testamentem. „Genesis”, a zwłaszcza „Amazonia” nie tylko raz jeszcze zachwyciły światową publiczność, ale wywołały także dyskusje, wśród których znów nie brakowało głosów krytycznych. Fotografowi zarzucono kolonialne, anachroniczne spojrzenie, które egzotyzuje przedstawicieli rdzennych społeczności — ukazując ich jako szczęśliwych, nieskażonych nowoczesnością „szlachetnych dzikusów”, będących raczej częścią natury niż cywilizacji. Perspektywa przyjęta przez Salgada w ostatnich projektach rzeczywiście nie jest pozbawiona naiwności. Jednocześnie trudno wyobrazić sobie naprawdę wielkiego twórcę, którego postawa byłaby wolna od pęknięć i sprzeczności.
Zdjęcie z cyklu „Genesis” (Fot. Sebastião Salgado/CORTESIA/East News)
Był niezłomnym idealistą. Dla zrobienia zdjęcia gotów był dosłownie na wszystko. Podróżował w najbardziej niegościnne zakątki planety, narażał zdrowie i życie. W Rwandzie auto, którym jechał, wyleciało w powietrze na minie; w Kuwejcie, po wojnie w Zatoce, eksplozje płonących szybów naftowych uszkodziły mu słuch; w Azji nabawił się ciężkiej malarii.
We wspaniałym dokumencie Wima Wendersa „Sól ziemi” widzimy go jako ponad 70-letniego mężczyznę, który przez wiele dni przedziera się przez dżunglę i przemierza arktyczne wybrzeża, by zrobić dobre zdjęcie. Dobre, czyli piękne?
Salgado, mistrz fotograficznej formy, całe życie powtarzał, że nie uważa się za artystę i fotografuje nie po to, żeby tworzyć sztukę, lecz by prowokować dyskusje, inspirować ludzi do walki o lepszy świat. Czy odniósł sukces? Jako artysta — którym wbrew własnym deklaracjom bez wątpienia był — tak.
Jednocześnie byłoby niesprawiedliwością twierdzić, że jako idealista poniósł porażkę tylko dlatego, że mimo jego zdjęć globalne problemy społeczne i ekologiczne wciąż pozostają nierozwiązane. Fotografia – poddana dziś presji sztucznej inteligencji i cyfrowego przetwarzania – nie jest już tym, czym była, gdy na początku lat 70. Sebastião Salgado po raz pierwszy pożyczył aparat od swojej żony. Romantyczna figura fotografa podróżnika, który jedzie na koniec świata, by zrobić zdjęcie, które wstrząśnie opinią publiczną, być może zaczyna należeć do przeszłości. I wraz ze śmiercią Salgada przesuwa się z teraźniejszości ku historii. Jego idealizm, zaangażowanie i moralny kręgosłup pozostają jednak równie uniwersalne i ponadczasowe, jak piękno fotografii, które po sobie zostawił.