1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura
  4. >
  5. Wigilijna opowieść Marzeny Rogalskiej – idealna lektura na święta

Wigilijna opowieść Marzeny Rogalskiej – idealna lektura na święta

Marzena Rogalska (Fot. materiały prasowe)
Marzena Rogalska (Fot. materiały prasowe)
„To, czy umiemy coś dać innym, stanowi o człowieczeństwie, o prawdziwej wartości ludzi. I nie chodzi tu o dawanie z tego, co nam zbywa. Aby ofiarować komuś radość i nadzieję, często trzeba zrezygnować z czegoś własnego, przezwyciężyć niechęć i lenistwo, wyjść z bańki, w której jest nam dobrze i bezpiecznie. Wszystko to w imię tego, co najważniejsze: w imię miłości” – pisze w przedmowie książki „Opowieści wigilijne” Marzena Rogalska. Oto ostatni z pięciu rozdziałów tej książki.

Fragment książki „Opowieści wigilijne” Marzeny Rogalskiej, wyd. Znak

Słyszymy często, że święta Bożego Narodzenia są czasem radości i nadziei. To zdanie, powtarzane po wielokroć, wbiło się nam w pamięć tak bardzo, że przestajemy zwracać uwagę na jego treść i właściwe przesłanie. Bo przecież co to znaczy: czas radości i nadziei? Czy tylko tyle, że mamy się cieszyć i oczekiwać zmian na lepsze? Nie. Przede wszystkim my sami mamy sprawić, że inni, bliżsi czy dalsi, będą się cieszyli wraz z nami. Jeżeli chcemy sami mieć nadzieję – musimy również umieć dawać ją innym. Radość i nadzieja nie biorą się przecież znikąd, nie rodzą się same z siebie.

Kraków, 23–24 grudnia 2004

Agata wypadła z uczelni zła jak osa. Było czwartkowe popołudnie, dzień przed Wigilią, a dziekan kategorycznie odmówił skrócenia zajęć, tłumacząc, że studenci powinni się cieszyć z dnia rektorskiego przypadającego na ten dzień, a nie lobbować o kolejne dwa dni wolne – poniedziałek i wtorek. Wściekła, przeliczała w myśli, ile czasu zmarnowali na ostatnią tego dnia pracownię prowadzoną przez dwójkę adiunktów wzburzonych z dokładnie tego samego powodu i równie znudzonych jak studenci, ale zdeterminowanych, by doprowadzić zajęcia do końca. Sfrustrowana dodawała w myślach do siebie wszystkie wolne dni, które mogliby mieć, gdyby nie kompletnie niezrozumiały upór dziekana, senatu i rektora. Studenci apelowali do wszystkich instancji, które mogłyby pomóc, w pierwszej kolejności do sekretariatu. Jeżeli to nie pomogło – pozostałe nadzieje były kompletnie iluzoryczne. Jak wiadomo, sekretariat to siła wyższa, ale tym razem pani Basia z panią Tereską rozkładały bezradnie ręce. Trudno, rozpamiętywanie nie miało sensu. Agata, owinąwszy się w gruby, wełniany szal, szybko ruszyła w stronę przejścia podziemnego koło dworca, gdzie stał najbliższy automat telefoniczny. Czas było dopełnić rytuału: corocznego nakłaniania Karli Linde, żeby zgodziła się na wspólną wigilijną kolację.

Rytuał powtarzał się, odkąd Agata poszła na studia – kiedy wychodziła z ostatnich zajęć, dzwoniła do Karli albo zaglądała do niej. Kończyło się to zawsze tak samo, czyli niczym.

Karla była dla Agaty osobnym, najjaśniejszym rozdziałem historii jej młodego życia. Przez lata, od tego pamiętnego dnia, gdy jako mała dziewczynka po raz pierwszy odwiedziła jej mieszkanko przy Karmelickiej, Karla była jej nauczycielką, mentorką i przyjaciółką. Kiedy starość upomniała się o swoje – to Agata troszczyła się o wiekową już panią, starała się przebywać z nią jak najczęściej, robiła jej zakupy, czasem pomagała przy kuchni. Jednakże przed świętami Bożego Narodzenia Karla zawsze uprzejmie, lecz stanowczo odmawiała propozycjom Agaty. Za każdym razem odmowa była nieco inna, ale konsekwentna. Z początku dziewczyna próbowała zapraszać Karlę na wigilię do swych najbliższych przyjaciół – sama nie miała przecież rodziny. Później starała się nakłonić ją do wigilijnej wieczerzy spędzanej tylko we dwie, czy to w mieszkaniu jednej, czy drugiej z nich, lecz równie bezskutecznie. Agata jednak była uparta. I choć w głębi duszy podejrzewała, że Karla ma swoje powody, dla których chce spędzać Wigilię samotnie, co roku uparcie ponawiała próby. W gruncie rzeczy Agata też była samotnikiem, choć ludzie do niej lgnęli w niezwykły, niewytłumaczalny sposób. Mimo licznych zaproszeń nie prowadziła zbyt bujnego życia towarzyskiego; owszem, pojawiała się na niektórych studenckich imprezach, ale nie bardzo odpowiadały jej hałas, szczeniackie wygłupy, wszechobecny alkohol i nieodzowna trawka popalana chyba przez większość jej rocznika, nie mówiąc już o mocniejszym towarze, który pojawiał się od czasu do czasu w klubach. Otaczała się bardzo nielicznym gronem przyjaciół, lubiła też być sama, jednak trudno jej było pogodzić się z myślą o tej samotności, która otaczała Karlę. Jej pokolenie odeszło, a ona nie miała chyba zbyt wielu przyjaciół; o jej dalszej rodzinie – jeżeli nawet istniała – Agata nie wiedziała nic. I choć wiele wskazywało na to, że samotność Karli jest samotnością z wyboru, to Agata nie chciała i nie mogła godzić się bez walki na to, by najważniejszy w jej dorosłym życiu człowiek spędzał Wigilię w samotności.

Przy automacie telefonicznym na szczęście było pusto. Nie było to takie oczywiste: od kiedy miał on przydzielony własny numer, wypisany koślawie białym lakierem na niebieskiej, metalowej obudowie, często zdarzało się, że jeden czy drugi student, nie mogąc znieść rozłąki z ukochaną, która akurat wyjechała do rodzinnego domu, podawał jej ten numer, umawiał się na określoną godzinę i czekał na telefon do automatu, po czym gadał bez ustanku, nie martwiąc się o impulsy, za które płacili w abonamencie rodzice wybranki. Problem był niebagatelny – koszty komórki pochłonęły już niejednemu lwią część stypendium, zwłaszcza gdy kochankowie, pechowo, mieli swoje telefony w różnych sieciach. Agata z kolei zbyt ceniła sobie swoją artystyczną niezależność, aby umożliwić dowolnej osobie dzwonienie do niej o każdej porze dnia i nocy. Stanęła przy automacie, z kieszeni wyjęła kartę telefoniczną, wepchnęła ją w czytnik i podniosła słuchawkę. Wystukała numer.

 – Dobry wieczór – powiedziała po krótkiej chwili oczekiwania swoim pięknym angielskim.

 – Dobry wieczór – odezwał się cichy, ale przyjazny i stale pogodny głos Karli. Agacie jak zawsze przemknęło przez głowę, że głos starszej przyjaciółki jest jakimś przedziwnym darem od losu. Nikt i przenigdy nie mógłby przypuszczać, że należy do ponadosiemdziesięcioletniej kobiety. Był jasny, miał w sobie dojrzałość i spokój, ale nie dało się w nim usłyszeć choćby cienia zniedołężnienia czy słabości przynależnych wiekowi.

 – Właśnie skończyłam zajęcia – stwierdziła Agata. – Mam chwilę czasu i pomyślałam sobie…

W słuchawce rozległ się beztroski śmiech. Agata westchnęła ciężko.

 – Wiesz, o co chciałam cię prosić, prawda?

 – Wiem.

 – I co mi powiesz? – spytała z rezygnacją.

W słuchawce przez chwilę trwała cisza.

 – A czego się spodziewasz? – usłyszała.

 – Spodziewam się tego, że znów mi odmówisz. Że znajdziesz jakąś wymówkę, powiesz mi, z kim ja powinnam spędzać ten wieczór…

 – A z kim się umówiłaś?

 – Nie umówiłam się jeszcze – obruszyła się Agata. – Póki nie rozwiejesz moich marzeń o wspólnej Wigilii, póty się nie umawiam. Jeśli to się stanie, wtedy zadzwonię,
że przyjmuję zaproszenie.

 – To powiedz chociaż, od kogo przyjmujesz to zaproszenie…

Agacie nawet nie przeszło przez myśl, aby ukrywać
cokolwiek przed Karlą.

 – Od Gośki i Maćka. Pobrali się nie tak dawno, Gośka
jest w ciąży.

 – Nie wyjeżdżają do swoich bliskich?

Agata zawahała się na moment.

 – Nie znam szczegółów – powiedziała wreszcie – ale oboje chyba mają nie najszczęśliwsze relacje z rodziną. Będzie na pewno Krzysztof, przyjaźni się z Maćkiem od liceum, jakiś czas temu stracił rodziców i mieszkał nawet z Gośką i Maćkiem…

 – Nie mieszkał w mieszkaniu po rodzicach?

 – Wynajmował je, żeby mieć z czego żyć – rzekła Agata bez ogródek.

 – A twoje mieszkanie stało prawie puste. – W głosie Karli zabrzmiała figlarna nuta. – Trzy piękne pokoje. Gdyby to była odpowiednia osoba, wystarczyłby nawet jeden, prawda?

 – Sama bym chciała – westchnęła Agata. – Ale to tak nie działa.

 – Nie mam zamiaru cię uczyć o takich sprawach. Rozumiesz je lepiej niż ja.

 – Być może – urwała, widząc, że jakiś metr od niej stoi chłopak i patrzy na nią błagalnie. Porzuciła myśl o zwierzaniu się przez telefon ze swoich sympatii.

 – Czyli znów mi odmówisz – powiedziała. – W takim razie: czy mogę zajrzeć do ciebie? Może tak cię przekonam. Poza tym miałam ci dzisiaj zrobić zakupy i osobiście złożyć życzenia.

 – Nie dzisiaj – stwierdziła stanowczo Karla. – Przyjdź, proszę, jutro. O szesnastej.

Agata na moment straciła głos.

 – Czy to znaczy, że… – wyjąkała, kiedy doszła jako tako do siebie.

 – To znaczy, że zapraszam na jutro. Na godzinę szesnastą – rzekła cierpliwie Karla.

Agata nie mogła opanować radości.

 – Przyniosę coś dobrego – powiedziała szybko.

 – Wystarczy, żebyś przyniosła opłatek. Tylko tego
nie mam.

 – Ale mimo wszystko bardzo bym chciała…

Karla pomilczała przez chwilę, Agata czekała z napięciem. Tymczasem chłopak o błagalnym spojrzeniu zrezygnował. Pomyślała okrutnie, że najbliższy automat jest na poczcie dworcowej. Najwyżej pięćdziesiąt metrów dalej.

 – No dobrze – odezwała się wreszcie Karla. – Jeśli chcesz, przygotuj coś drobnego. Jedną, najwyżej dwie potrawy.

Agata rozpromieniła się. Nie posiadała się z radości, ale próbowała zachować angielską równowagę.

 – Pozwól – rzekła uroczyście – że udowodnię moje umiejętności kulinarne w sposób, jakiego się zupełnie nie spodziewasz.

 – Brzmi groźnie. – W głosie Karli słychać było uśmiech. – Niemniej: zgoda. Oczywiście, masz zrobić to coś własnoręcznie. Do zobaczenia jutro.

Agata bardziej wyczuła, niż dostrzegła, że zajęty przez nią automat telefoniczny ma już kolejnego amatora. Zerknęła przez ramię – w odległości może półtora metra stał pryszczaty nastolatek.

 – Co za pinda angielska – mruczał chłopak. – Będzie gadać i gadać, akurat jak człowiek potrzebuje zadzwonić…

 – Do zobaczenia – powiedziała Agata do słuchawki i odwiesiła ją. Odwróciła się do młodego. – Pinda angielska – powiedziała najczystszą polszczyzną – będzie jeszcze
gadała przez chwilę, zrozumiałeś, kolego?

Nastolatek stropił się mocno.

 – Sorry – powiedział. – Dziewczyna ma do mnie zaraz dzwonić.

 – Jak kocha, to poczeka – stwierdziła bezlitośnie. – Gdyby nie ta „pinda”, zwolniłabym telefon od razu. Teraz potrzebuję jeszcze chwili.

Wystukała kolejny numer.

 – Halo – usłyszała w słuchawce.

Ucieszyła się – odebrał Maciek. Gdyby to była Gośka, rozmowa mogłaby się przedłużyć w nieskończoność.

 – Cześć, Maćku, tu Gaga.

 – Wiem, że to ty – dobiegło ze słuchawki. – Chcesz się dogadać, co przynosisz jutro na wigilię?

 – Jest taka delikatna sprawa – powiedziała nieśmiało. – Nie mogę przyjść.

 – Słyszę, że nie żartujesz – westchnął Maciek. – Szkoda. Będą Krzysztof i Rafał.

Agata jęknęła w duchu, ale szybko przywołała się do porządku. Okazji do spotkań towarzyskich nie zabraknie, a Wigilia jest jedna w roku.

 – Naprawdę nie mogę – powiedziała. – Wiesz, że co roku proszę panią Karlę, żeby spędziła ze mną ten czas. Teraz zgodziła się po raz pierwszy.

 – Zaproś ją do nas – rzekł Maciek beztrosko.

 – To ona zaprosiła mnie do siebie.

 – Czyli przepadło – skwitował. – Trudno. Zajrzyj chociaż w Boże Narodzenie na jakiś obiad, zgoda?

 – Zajrzę – obiecała Agata. – Przeproś wszystkich w moim imieniu. Może nie rozumiesz, ale pani Karla to siła wyższa.

 – Dobrej Wigilii – powiedział Maciek. – Trzymaj się.

 – Dzięki za wszystko.

Agata odwiesiła słuchawkę i w tym momencie aparat zadzwonił. Podniosła ją znów odruchowo.

 – Z kim gadasz, do jasnej cholery! – rozległ się w słuchawce dziewczęcy głos. – Dzwonię i dzwonię a ty pierdolisz w słuchawkę pewnie od godziny. Miałeś czekać na telefon! Co mnie podkusiło, żeby wtedy na imprezie wyciągnąć cię z chaty i migdalić się z tobą na przystanku, niedocofie jeden?

Agata uśmiechnęła się tylko i podała słuchawkę chłopakowi.

 – Pinda dzwoni – powiedziała lekko. – Pinda polska.

Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę Kleparza. Trzeba było zrobić jakieś zakupy – ostatnia szansa. Wiedziała, że na placu targowym będzie pandemonium, ale nie było innego wyjścia. W głowie układała sobie plan działania. Był jednak pewien problem.

Agata nie umiała gotować.

 – Jasna cholera – zaklęła wściekle po raz kolejny Agata. – To na nic.

Stała ubabrana po łokcie nad stolnicą, na której leżała niekształtna bryła czegoś, co w zamyśle miało być pierogowym ciastem, a co w żaden sposób nie mogło osiągnąć konsystencji takiej, jaką widywała tyle razy w życiu. Oczywiście nigdy w swoim wykonaniu. Zdawało się to proste: mąka, jajko, trochę gotowanych ziemniaków, odrobina wody, sól. Tylko co z tego, skoro mąka nie chciała się połączyć z jajkiem, a jajko z ziemniakami – gruzłowata struktura całości przypominała bardziej ciało amebowatego potwora z kosmosu w filmach klasy B niż coś, co po rozwałkowaniu dałoby się podzielić na wyciskane szklanką krążki. Farsz był w miarę niezły, ale głównie dlatego, że Agacie udało się nie przypalić cebuli, a pieprz i sól załatwiły problem niemal słodkiego sera. Jednak trudno było przecież podać sam farsz. Karla przyjęłaby to pewnie bez zmrużenia oka, ale są przecież granice autodestrukcji, a coś takiego mocno je przekraczało. Równocześnie – Agata była słowna i ani przez moment nie dopuszczała do siebie myśli, by pójść na łatwiznę i kupić coś gotowego w sklepie. W sumie wyglądało to jak pułapka, w którą sama
się wpędziła.

Zrezygnowana zgarnęła nieudane próby ze stolnicy wprost do kosza, doprowadziła trochę do porządku kuchnię, po czym usiadła bezradnie w fotelu. W głowie miała kompletną pustkę. Z katatonicznego bezruchu wyrwał ją dzwonek telefonu. Sięgnęła po aparat.

 – Słucham – rzuciła niechętnie w słuchawkę.

 – Cześć, Agato – usłyszała. Ciepły, męski głos niemal poderwał ją z fotela.

 – Marek – powiedziała już zupełnie innym tonem. – Dobry wieczór.

W słuchawce rozległ się cichy śmiech.

 – Chyba nie był taki dobry, sądząc z tego, że nie bardzo miałaś ochotę na podnoszenie słuchawki – stwierdził.

 – Poprawiłeś mi humor – stwierdziła Agata, po czym umościła się w fotelu i drugą ręką sięgnęła po koc.

Powiedziała to absolutnie szczerze. Marek był kimś, kto jak nikt potrafił wywołać uśmiech na jej twarzy. Niby nie robił nic specjalnego, nie starał się przyciągać jej uwagi, a jednak, gdy tylko pojawiał się w zasięgu wzroku i słuchu Agaty, wszystko inne stawało się mniej ważne. Znali się może od roku. Marek kończył architekturę, był pogodny, inteligentny bez zarozumialstwa, znał się na muzyce – zwłaszcza na jazzie, co Agata ceniła niezwyk­le. A co w tym wszystkim dość istotne – był naprawdę przystojny. Miał w sobie coś, co przykuwało spojrzenia dziewczyn, co sprawiało, że budził westchnienia, ale nikt nigdy nie słyszał, aby był w jakimś związku. I to nie tylko w związku w miarę stałym, ale również by nawiązał jakąkolwiek relację z którąkolwiek z wzdychających do niego kobiet. Wiedziano zresztą o nim niewiele. Był naprawdę zdolnym studentem, miał ciekawe projektowe portfolio. W jego głosie dało się wychwycić delikatny, francuski zaśpiew; podobno część jego rodziny pochodziła z Francji, co niedwuznacznie sugerowało francuskobrzmiące nazwisko, ale Marek zawsze zbywał pytania na ten temat, sprowadzał je zwykle do nic nieznaczącego żartu, czasami mówił, że wkłada w ten zaśpiew mnóstwo pracy, bo ma przez to większe powodzenie, czasami mówił, że w dzieciństwie słuchał za dużo francuskich bajek, a niekiedy bezwstydnie twierdził, że zmienił nazwisko, bo sama sugestia francuskiego pochodzenia sprawia, że łatwiej zaczyna się rozmowę z dziewczynami. Te spośród nich, które interesowały się Markiem i widziały go na basenie, a więc miały szczęście zobaczyć, jak pływa – i jak jest zbudowany – nie mogły spać po nocach. Niejedna próbowała go poderwać, licząc się nawet z tym, że będzie dziewczyną na jedną intensywną i pełną wrażeń noc – ostatecznie lepsza taka jednorazowa przyjemność niż nic. Jednak nie znały i nie spotkały jeszcze żadnej, której by się to udało. Niektóre z nich, zniechęcone delikatnymi, ale stanowczymi odmowami, rozpuściły o nim plotkę, że jest gejem. Jeżeli nawet ta plotka dotarła do uszu Marka – nikt nie słyszał, aby ją kiedykolwiek dementował.

Agata już dawno zwróciła na niego uwagę. Był ciekawym, niezwykłym wręcz zjawiskiem wśród niedojrzałych i przekonanych o swoim pięknie i geniuszu studentów – czy to akademii, czy to architektury na krakowskiej politechnice. Nigdy się nie narzucał, a i ona nigdy nie starała się wyjść poza ramy znajomości. Znajomości nieco dwuznacznej, bowiem ukrywanej skrzętnie przed innymi, ale jednak znajomości. Kiedyś wymienili się numerami telefonów i odtąd dość często dzwonili do siebie, rozmawiali o wszystkim i o niczym – i na tym koniec. Wyglądało to na początek przejścia do pięknej przyjaźni, choć będąc zupełnie szczerą, Agata musiałaby przyznać, że nie miałaby absolutnie nic przeciwko przeskoczeniu do jeszcze bliższych relacji. A nawet najbliższych, jak to tylko w przyrodzie możliwe.

 – Chcesz mi powiedzieć, dlaczego miałaś zły humor, czy raczej masz ochotę o tym zapomnieć? – spytał Marek, jeszcze ze śmiechem w głosie.

 – To prozaiczne – przyznała. – Ale tobie mogę powiedzieć, co tam. Nie umiem zrobić żadnej potrawy wigilijnej.

 – I to cię tak przytłacza? – zdziwił się. – Chyba że chodzi ci o to, że lubisz być w mniejszości. Skądinąd jestem przekonany, że większość Polaków tylko mówi, że umiałaby zrobić na przykład barszcz.

 – A ty umiesz? – spytała.

 – Barszczu nie robiłem – przyznał – ale gotuję nieźle. Chyba że to, co robię, smakuje tylko mnie.

 – Nie częstujesz nikogo?

 – Nie wydaję obiadów. – W głosie Marka było coś figlarnego, co w jakiś sposób podważało powagę rozmowy. – Utrzymuję się ze stypendium i z dorywczych prac, choć myślałem kiedyś, żeby zatrudnić się jako kucharz.

 – Podobno chcą cię zatrzymać na uczelni – rzuciła bez zastanowienia Agata. Plotka o tym kursowała już od pewnego czasu.

 – Podobno – zgodził się Marek. – Ale ja nie mam na to najmniejszej ochoty. To co z tym barszczem? I z wigilią?

 – Otóż… mam przyjaciółkę – powiedziała z wahaniem.

 – Nie znałem cię od tej strony – zauważył Marek. – To o mnie przecież mówią, że jestem gejem.

 – A jesteś? Zawsze chciałam mieć gay frienda.

 – W takim razie muszę cię rozczarować – powiedział łagodnie Marek.

„A może wręcz przeciwnie” – pomyślała Agata. Zrobiło się jej ciepło, i to wcale nie od narzuconego na siebie koca. Z trudem się opanowała.

 – Mam przyjaciółkę – powtórzyła. – Ma sporo po osiemdziesiątce. Jest piękną panią, prawdziwą damą, która znała dobrze mojego ojca, była przyjaciółką jego rodziny przez trzy pokolenia. Kiedy było mi najtrudniej, pomogła mi w sposób, za który nigdy nie przestanę być jej wdzięczna. Wychowała mnie, nauczyła wszystkiego. Mieszka sama i choć wiem, że jest jej już naprawdę trudno, nigdy na nic się nie skarży. Jest jeszcze dość samodzielna, ale często robię jej zakupy, pomagam tam, gdzie jest to możliwe, i od lat proszę, żeby została ze mną na wspólnej wigilii.

 – Ja też dzwonię w tej sprawie – zauważył Marek. – Chciałem ci złożyć życzenia świąteczne. Jutro rano wyjeżdżam, właśnie się pakuję. To co z tą przyjaciółką?

 – No właśnie. – Agata zakonotowała w pamięci, że będzie miała niepowtarzalną szansę, by dowiedzieć się, z kim właściwie Marek spędza święta, choć liczyła się z wymijającą odpowiedzią. – Tym razem po raz pierwszy się zgodziła.

 – A ty nieostrożnie powiedziałaś, że przyniesiesz coś, co sama ugotowałaś – uśmiechnął się Marek. – Co ci się nie udało?

 – Ciasto na pierogi – powiedziała ponuro Agata. – Zresztą jestem pewna: nie udałoby mi się nic, czegokolwiek bym spróbowała.

 – Ciasto jest proste – zaoponował Marek. – Trzeba tylko trochę serca.

 – Przecież ciasto wyrabiają maszyny, które jakoś obywają się bez serca – stwierdziła zaczepnie Agata.

 – Robią to z obojętnością, ale nie z niechęcią. Musisz zmienić nastawienie. Choćby na obojętne.

W głowie Agaty błysnął szalony pomysł.

 – Co teraz robisz? Jesteś spakowany?

W słuchawce rozległ się śmiech.

 – Pakowanie zajmuje mi tyle minut, na ile dni jadę – stwierdził. – Teraz zajmie mi to nie więcej niż kwadrans. Czytam książkę.

 – Czyli jedziesz na dwa tygodnie – uśmiechnęła się. – Powiesz dokąd?

 – Jutro rano lecę do Francji.

 – A więc nie mam prawa prosić o to, o co chciałam. – Żal w jej głosie był szczery.

 – A o co?

 – Chciałam cię poprosić, żebyś zajrzał do mnie i pomógł mi z tym nieszczęsnym ciastem. Pomyślałam, że to, że teraz dzwonisz, to jakiś dar od losu; sama spróbowałabym pewnie zadzwonić do ciebie jutro z życzeniami, ale już by cię nie było.

 – Jesteś pewna? – W głosie Marka słychać było wahanie.

 – Przepraszam. Naprawdę cię nie podpuszczam. Potrzebuję ratunku, ale nie za wszelką cenę.

 – Zgoda. Gdzie mieszkasz?

Agata z trudem powstrzymała się przed okrzykiem radości. Szybko podała adres.

 – Co masz w lodówce i w szafkach? – pytał rzeczowo.

 – Wszystko – powiedziała. – Byłam dzisiaj na dużych zakupach.

 – Będę za pół godziny – rzekł Marek i się rozłączył.

Agata odetchnęła z ulgą. Problem dania na wigilię
u Karli wydawał się rozwiązany. I nagle zdała sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy spotka się z Markiem sam na sam. W pierwszym odruchu wstała gwałtownie. Chciała ruszyć do szafy, poszukać czegoś odpowiedniejszego niż dżinsy i T-shirt, ale refleksja przyszła niemal natychmiast. To nie randka, ale pomoc koleżeńska. Co nie zmienia faktu, że nie można Marka przyjąć w bałaganie. Szybko zaczęła składać porozrzucane rzeczy, uporządkowała łazienkę, do szafki w przedpokoju wepchnęła buty. Przymknęła drzwi do sypialni i rozejrzała się krytycznie. „Ujdzie” – pomyślała. Uspokojona już miała usiąść w ulubionym fotelu i przerzucić jeszcze parę stron, zanim przyjdzie Marek, gdy rozległo się pukanie. Podbiegła do drzwi i otworzyła je. Stał w nich on.

 – Dobry wieczór – powiedział.

Spojrzała na niego – i na chwilę straciła mowę. Już prawie zapomniała, jak znakomicie wygląda. Wysoki, szczupły, w dżinsach i w długiej kurtce koloru pustynnego piasku. W dłoni trzymał niewielki, płócienny plecaczek.

 – Mogę wejść? – upewnił się. Agata otrząsnęła się z pierwszego wrażenia.

 – Przepraszam – powiedziała. – Chodź. Dziękuję, że przyszedłeś. Naprawdę jestem wdzięczna.

Marek wszedł do środka, zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku. Zaczął rozsznurowywać swoje wysokie buty.

 – Nie zdejmuj – zaoponowała Agata.

 – Przyszedłem gotować – uśmiechnął się Marek. – Mam buty na zmianę. Nie będę przecież chodził boso po tym, co może nam spaść na podłogę.

Wyjął z plecaczka lekkie, granatowe trampki i założył je. Agata nie mogła nie dostrzec, jak znakomicie wyglądał: ciemnogranatowa, wypuszczona na spodnie, rozpięta bawełniana koszula i o ton jaśniejszy T-shirt pasowały do siebie, znakomicie harmonizując z dżinsami. Szara bandana zwinięta i zawiązana na szyi łamała monochromatyczność ubrania, komponując się idealnie z szarymi sznurówkami trampek. Oczywiście na mężczyźnie takim jak Marek wszystko pewnie leżało świetnie, ale wrażliwość na barwy i ich harmonię to inna sprawa. Agata, która akurat tę zdolność miała rozwiniętą w stopniu najwyższym, zachodziła przez chwilę w głowę, czy to przypadek, czy też Marek świadomie dobrał idealnie wszystkie odcienie swojego ubrania. Jeszcze nie widziała faceta, który ubierałby się tak niezobowiązująco, ale zarazem tak – w jej
pojęciu – nienagannie.

 – Chodź dalej – zaprosiła go.

 – Przede wszystkim pokaż mi kuchnię – poprosił. – I to, co masz w lodówce. Chyba że już wiesz, co chcesz ugotować.

 – Myślałam o pierogach – przyznała Agata, wskazując mu drogę – ale to chyba nie najlepszy pomysł.

 – Pomysł jak każdy. Masz jakąś surową rybę?

 – Kupiłam kawałek łososia.

 – A coś zielonego?

 – Szpinak – wyznała. – Myślałam, że zrobię z niego sałatkę.

 – Skąd wzięłaś szpinak w grudniu? – zdziwił się.

 – Chyba z Hiszpanii – zastanowiła się Agata. – Albo skądinąd, nie mam pojęcia. Coraz łatwiej o takie
rzeczy.

 – No dobrze – skwitował. – Mąka pszenna? Jajka?

 – Mam wszystko. Mąka tortowa.

 – A masło?

Agata zaśmiała się.

 – Nie wyobrażam sobie życia bez masła – przyznała. – Mam go sporo. Pewnie utyję od tego, ale trudno.

Marek uśmiechnął się nieznacznie.

 – A ile masz czasu? – spytał.

 – Tyle ile ty – powiedziała szczerze.

 – Zgoda – stwierdził. – Zrobimy coś trochę trudniejszego. Domowe ciasto francuskie. Potem pokażę ci, jakie cuda można z tego szybko przyrządzić. Zgoda?

 – Nie pytaj nawet – stwierdziła Agata. – Nie masz pojęcia, jak jestem ci wdzięczna.

 – W takim razie do pracy. Potrzeba nam jeszcze miejsca w lodówce. Dobrze chłodzi?

 – Aż za dobrze.

 – A dasz mi jakiś fartuch? – Jednym szybkim ruchem zrzucił koszulę. Agata pomyślała, że właściwie nie miałaby nic przeciw temu, by zdjął również swój T-shirt, ale powściągnęła wyobraźnię. Wydostała z szuflady złożony starannie fartuch i podała Markowi.

 – Teraz mogę sobie wyobrazić – zarzucił na siebie fartuch i sprawnie go zawiązał – że jestem szefem kuchni. Muszę tylko umyć ręce. Pokażesz mi łazienkę?

Po chwili byli znów w kuchni.

 – Co zrobisz? – zapytała.

 – Zrobimy – poprawił ją. – Najpierw ciasto francuskie, a potem nauczę cię, jak się zapieka w takim cieście łososia. Będziesz miała wspaniałe, postne i zupełnie niepolskie danie.

Szybko przygotował stolnicę.

 – Trochę teorii – powiedział. Jego głos nie brzmiał mentorsko, raczej jakby dzielił się ciekawą historią z udanych wakacji. – Ciasto francuskie to właściwie dwa rodzaje ciast, które wałkuje się i składa wiele razy. Bazowe jest czasem z jajkami, czasem tylko z mąki z solą i wodą, ale zawsze z odrobiną octu lub cytryny. To właściwe to niemal samo masło z niewielką ilością mąki. Kiedy je tak wiele razy zwałkujesz ze sobą, zrobi się z tego sporo warstewek; po upieczeniu będziesz miała mnóstwo cieniutkich listków.

 – Wydaje się proste – zauważyła Agata. – Kwadrans i gotowe.

 – Niezupełnie – uśmiechnął się Marek. – Najpierw musisz zrobić jedno ciasto i je schłodzić. Po każdych dwóch złożeniach trzeba zrobić to samo, żeby tłuszcz się zestalił. I potem znowu. Inaczej nic z tego nie będzie. Dlatego pytałem, czy masz ze trzy–cztery godziny.

 – No dobrze, mam, a co potem?

 – Potem rozwałkujemy je, przełożymy pergaminem, zwiniemy i włożymy do zamrażalnika, a gdy będziesz przyrządzała właściwe jedzenie, wyjmiesz ciasto chwilę wcześniej, żeby delikatnie odtajało, ale było nadal zimne, zawiniesz w nie przyprawionego łososia i zblanszowany szpinak, może z dodatkiem mascarpone, i zapieczesz. Możesz posmarować jajkiem wierzch, ładniej się zrumieni.

 – A praktyka? – zapytała nieśmiało Agata.

 – Zaraz do tego dojdziemy.

Sprawnie przygotował składniki.

 – A teraz nauczę cię rozrabiać ciasto – powiedział. – Stań przy stolnicy. Popatrz, jak to robię.

Zaczął łączyć ze sobą składniki. Agata przyglądała się z podziwem jego sprawności, pewności każdego ruchu, każdego gestu.

 – Kto cię tego nauczył? – nie wytrzymała.

 – Mówiłem ci chyba. Mam rodzinę we Francji. Nauczyli mnie trochę gotować, trochę znać się na winach, trochę…

 – Skończ z tym trochę. – Podziw w głosie Agaty był całkiem szczery. – Przecież robisz to jak zawodowy
kucharz.

Marek roześmiał się szczerze. Przestał zagniatać ciasto i drewnianą szpatułką obrał z dłoni jego resztki.

 – Twoja kolej – powiedział. – Stań tutaj. – Odsunął się, ustępując jej miejsca. – Zagniataj stopniowo. Od zewnątrz do środka. Jeśli będzie za suche, dodaj odrobinę wody.

Agata posłusznie zaczęła zagniatać ciasto. Nie szło jej to najlepiej.

 – Nigdy się tego nie nauczę – mruknęła.

Marek dosłyszał.

 – Nauczysz się, jeśli będziesz to robiła – powiedział. – Poczekaj, pomogę trochę. Pozwolisz?

Stanął za nią i przykrył jej dłonie swoimi.

 – Popatrz, o tak. – Kierował jej dłońmi. Agacie zaschło w gardle. Bliskość Marka, nieświadomie zmysłowy dotyk jego rąk sprawił, że zapragnęła odwrócić się, objąć go i pocałować, tulić go, kochać się z nim, zapomnieć o wszystkim, o Wigilii, o Karli, o studiach, trwać bez przerwy w stanie cudownego zauroczenia i zakochania. Nagle zrozumiała, że w gruncie rzeczy przez całe miesiące tego pragnęła, choć sama przed sobą bała się do tego przyznać. Teraz machinalnie poddawała się dotykowi Marka. I kiedy już miała się odwrócić, Marek odsunął się nagle.

 – Spójrz – powiedział.

Agata zobaczyła, że pod jej dłońmi leży perfekcyjna, piękna kula ciasta. Aż westchnęła z zaskoczenia. Nawet nie wiedziała, kiedy to się stało.

 – Czy masz folię? – spytał. – Taką plastikową, spożywczą. Trzeba trochę schłodzić ciasto. Później zaczniemy drugi etap.

Posłusznie wyjęła z szuflady przezroczystą rolkę. Marek wytarł tymczasem dłonie w papierowy ręcznik. Sprawnie oderwał kawałek folii, zawinął w nią ciasto i włożył do lodówki.

 – Nawet nie zaproponowałam ci niczego do picia – powiedziała Agata.

 – Mamy chwilę czasu. Napiłbym się dobrej kawy.

Agata wyjęła włoską kawiarkę i zaczęła przygotowywać napój. Czuła na sobie spojrzenie mężczyzny, ale wytrzymywała je dzielnie. Po chwili kawa była gotowa. Rozlała ją do małych filiżanek.

 – Wprawdzie nie umiem gotować – powiedziała – ale przynajmniej nikt jeszcze u mnie nie narzekał na kawę.

Marek roześmiał się, chłonąc mocny i czysty zapach arabiki. Spróbował, skinął głową i odłożył filiżankę
na stół.

 – Ja też bym nie narzekał, choćby była niedobra – powiedział, patrząc na Agatę. – A jest znakomita.

Agacie przeszło przez myśl, że sprawa nie jest do końca stracona. Nabrała głębiej powietrza, jak przed skokiem na głęboką wodę.

 – Powiedz, dlaczego właściwie się nie spotykamy? – spytała. – Rozmawiamy często przez telefon, widujemy się przy jakichś towarzyskich okazjach, ale właściwie pierwszy raz jesteś u mnie, ja nigdy też nie byłam
u ciebie…

Marek zawahał się. Agata wstrzymała oddech.

 – Myślałem – powiedział wreszcie – myślałem, że tego nie chcesz. Od miesięcy zastanawiałem się nad tym…

Agata czuła jego napięcie i nagle zrozumiała, że myślą w tej samej chwili dokładnie to samo. Wszystko stało się jasne. Wszystko.

 – Tyle straconego czasu – powiedziała cicho.

Marek delikatnie wyjął z dłoni Agaty jej filiżankę i odstawił obok swojej.

 – Nie traćmy go więcej – szepnął. Objął ją łagodnie i pochylił głowę do jej ust. Całowali się długo, miękko i delikatnie, smakując każdą chwilę. Obojgu mocno biły serca. Po chwili Agata oderwała swoje usta od
jego.

 – Czy myślisz, że możemy… – zaczęła.

 – Nie robimy tego pewnie na pierwszych randkach, ale to przecież nie randka, prawda? – szepnął jej do ucha Marek.

 – A co? – zaśmiała się cichutko.

 – Początek – powiedział cicho. Agata nagle poczuła, że jest szczęśliwa.

 – A co z ciastem? – spytała z przekory.

Marek zerknął na zegarek.

 – Mamy co najmniej półtorej godziny. Potem chwilka pracy i jeszcze godzina, i tak jeszcze ze dwa razy…

Agata oderwała się od niego i wzięła go za rękę. Spojrzała mu w oczy.

 – To wygląda na niezły plan – powiedziała cicho. – Chodź. Nie widziałeś jeszcze reszty mojego mieszkania.

* * *

Gdy przebudziła się rano, wciąż czuła jego dotyk, rozkosz, jaką jej dawał, miłość, którą się dzielili. Sięgnęła dłonią na drugą stronę łóżka – ale Marka tam nie było. Przez ułamek chwili wydało jej się, że to wszystko było snem, że budzi się znów samotna w swoim mieszkaniu, jak co dzień. Poderwała się gwałtownie. Było już jasno. Zerknęła na drugą stronę łóżka. Na poduszce leżała kartka papieru. Zobaczyła ładne, staranne pismo Marka. Podniosła ją do oczu.

Nie chciałem cię budzić, musiałem wyjść przed trzecią, samolot mam o siódmej rano. Będę liczył dni do powrotu. Na odwrocie masz ciąg dalszy. Radosnych Świąt. Bardzo Cię kocham. Marek

Odwróciła kartkę z uśmiechem i roześmiała się, widząc nagłówek. Ale czegóż mogłaby się innego spodziewać?

„Łosoś w cieście francuskim ze szpinakiem. Wersja dla początkujących”.

Przeciągnęła się. Czuła delikatny, ledwo uchwytny zapach dobrej wody po goleniu na pościeli, tak dyskretny i delikatny jak sam Marek. Przytuliła się do poduszki, mocno wdychając ten zapach. Coś jej mówiło, że to początek czegoś wielkiego, czego jeszcze nie jest w stanie nawet przeczuć. Po krótkiej chwili znowu zasnęła.

Zbudziła się przed południem ze straszną myślą, że przespała cały dzień i za moment musi wyjść do Karli.
W panice zerknęła na budzik – była jedenasta. Odetchnęła z ulgą. Było jej dobrze i radośnie, w całym ciele czuła odprężenie i przyjemne zmęczenie. Pomyślała o ciep­le i rozkoszy, które dawali sobie nawzajem przez całą noc, i z trudem zdusiła w sobie chęć, by zostać w łóżku jeszcze trochę, aby marzyć i starać się znaleźć jakiś magiczny sposób, żeby przenieść się o dwa tygodnie w przyszłość. Musiała wstać. Była przecież Wigilia i to, co w żaden sposób nie straciło blasku ani wartości. Jej pierwsza wigilia z Karlą Linde.

Poczuła się nagle jej nieodrodną uczennicą. Wstała bez ociągania i już po chwili była pod prysznicem. Chłodna woda wypędziła z ciała Agaty senność i zmęczenie i pozwoliła ochłonąć. Niedługo później dziewczyna znów wpatrywała się w kartkę z przepisem. „Musi się udać” – pomyślała. Przyjrzała się dokładniej i dopiero teraz zobaczyła maleńki dopisek: „Poproś panią Karlę, żeby wcześniej rozgrzała piekarnik do 200 stopni”.

Roześmiała się pogodnie. Podeszła do fotela, przy którym na małym stoliczku stał telefon, i wykręciła numer. Karla odebrała prawie natychmiast.

 – Słucham – usłyszała Agata.

 – Dzień dobry – powiedziała z uśmiechem. Nigdy w życiu nie zdobyłaby się na zwykłe „cześć”. Pominąwszy szacunek dla wieku, niezłomna osobowość Karli Linde wręcz wymuszała odpowiednie formy, a angielski, w którym często rozmawiały, sprzyjał temu dodatkowo.

 – Dzień dobry, moja droga – usłyszała. – Miło cię
słyszeć.

Agata wiedziała doskonale, że póki sama nie powie, z czym dzwoni, Karla o to nie zapyta. Nie starała się przeciągać sprawy.

 – Mam prośbę – powiedziała. – Danie, które przygotowałam, musi być świeże, dlatego bardzo proszę, wygrzej przed moim przyjściem piekarnik do dwustu stopni. Będę bardzo wdzięczna.

 – Oczywiście – usłyszała uśmiech w głosie Karli. – Rozumiem, że nie zdradzisz mi, co to za danie?

 – Nie zdradzę – stwierdziła stanowczo.

 – Ale sporządziłaś je własnoręcznie?

Agata nawet się nie zawahała. Pamiętała, że dłonie Marka były na jej dłoniach. Nie na odwrót.

 – Tak – stwierdziła z całą stanowczością. – Własnoręcznie.

 – To dobrze. Czekam na ciebie o czwartej po południu. Do zobaczenia.

 – Do zobaczenia – powiedziała Agata i odłożyła słuchawkę.

Przeciągnęła się, znów przez moment w jej myślach zamigotały nocne sprawy. Szybko otrząsnęła się i wstała. Postanowiła dobrać odpowiednie ubranie – na oficjalną wizytę u Karli nie można było założyć byle czego. A co dopiero na wigilię.

Nie zabrało to Agacie wiele czasu. Czarna sukienka z drobnym, ledwie widocznym granatowym rzucikiem, czarne, skórzane czółenka na niskim obcasie, do tego srebrny łańcuszek i cieniuteńka, jedwabna apaszka. Rozłożyła wybrane rzeczy. Będzie wyglądała bardzo
dobrze.

I wtedy zamarła. Do jej świadomości dotarło nagle, że nie ma dla Karli absolutnie nic pod choinkę. Żadnego prezentu, bodaj najmniejszego drobiazgu. W pierwszej chwili wpadła w kompletną panikę, gorączkowo zaczęła się zastanawiać, co i gdzie mogłaby kupić Karli,
jaka rzecz ucieszyłaby ją naprawdę. Każdą możliwość, która pojawiała się w jej głowie, natychmiast jednak odrzucała. Żadnego sensownego pomysłu, żadnej koncepcji. Nic. Usiadła ciężko na skraju łóżka. Wtem jej wzrok padł na ścianę, na której wisiała jedna z jej wcześniejszych prac – niewielki, ale udany pejzaż, trochę w stylu widoków na rozlewiska Wisły tak pięknie malowanych przez Malczewskiego w jego pracowni przy Księcia Józefa. Już wiedziała. Zerwała się i pobiegła do szuflady, gdzie trzymała niektóre spośród drobiazgów kupowanych od czasu do czasu na targu staroci. Wyjęła niewielką, srebrną, secesyjną ramkę na fotografię, wygrzebaną w jakimś stosie starzyzny i kupioną za grosze. Była ładna i choć czas odcisnął na niej swoje piętno, to jednak zestarzała się w sposób szlachetny. „Tak jak Karla” – pomyślała. Wyjęła swoje przybory rysunkowe, sięgnęła po szkicowniki, dobrała papier i zamknęła na moment oczy. Po krótkiej chwili otwarła je i zaczęła rysować: szybko, nieomylnie, zupełnie jakby pewnymi ruchami ołówka zapełniała już istniejące, lecz niewidoczne dla nikogo innego kształty drzemiące w ukryciu
na papierze.

Nie trwało to długo, zaledwie kilka minut. Przyjrzała się z satysfakcją – efekt był dokładnie taki, jakiego oczekiwała. Wyjęła delikatnie z ramki szybkę, umyła ją starannie i wysuszyła. Niedługo później oprawiony rysunek spoczywał już w ślicznym, przewiązanym wstążką pakuneczku. Położyła na nim opłatki; miała je wcześniej, gdy jeszcze była przekonana, że Wigilię spędzi u Gośki i Maćka. A teraz trzeba było się zabrać do rzeczy trudniejszej.

Ta trudniejsza rzecz nieoczekiwanie nie sprawiła Agacie jakichkolwiek kłopotów. Zgodnie z przepisem, prostym i zabawnie sformułowanym, błyskawicznie przyrządziła łososia i szpinak, zawinęła w rozwałkowane francuskie ciasto i wstawiła do lodówki. Miała nieodparte wrażenie, że ktoś jej pomaga, sprawia, że jej ruchy stają się mniej chaotyczne, a bardziej celowe, zupełnie jakby Marek nadal stał za nią i z czułą delikatnością powodował jej dłońmi. Skończyła pracę w kuchni i usiadła na chwilę. Myślała o nowym etapie w jej życiu, który właśnie się otwierał. I po raz pierwszy chyba zaczęła myśleć nie o „tu i teraz”, ale o przyszłości. Pierwszy raz znalazła się
w sytuacji, w której miała głębokie przeczucie, że ich związek – jeśli się o to postarają – będzie trwał długo. Tyle że nie wiedziała, co to znaczy. I nie wiedziała, jak o tę trwałość związku walczyć. Postanowiła, że jeśli jej nie zabraknie odwagi, spyta o to Karlę. Nie zamierzała się przyznawać do wydarzeń ostatniego wieczoru i nocy, dyskusja powinna być czysto teoretyczna, ale czy jest lepszy moment na takie tematy niż wigilia?

Przed trzecią zaczęła przygotowywać się do wyjścia. Zapas czasu był bezpieczny; do Karli spóźniła się raz w życiu, kiedy jako mała dziewczynka przyszła do niej na pierwsze spotkanie. To, co się stało później – wstrząsnęło nią tak mocno, że nie spóźniała się nigdy. Owszem, często zdążała w ostatniej chwili, ale nigdy nie przekroczyła umówionej godziny.

Teraz też nie mogło być inaczej. Punktualnie o czwartej po południu dzwoniła do drzwi mieszkania przy Karmelickiej.

Starsza pani otwarła jej sama. Jak zawsze starannie ubrana i uczesana, szczupła i wiotka, jakby czas, zamiast zabrać ją na dobre, zlitował się i ujmował co roku trochę z jej cielesności, tak by w ostatniej chwili jej życia nie zostało z niej zupełnie nic.

 – Dobrze cię widzieć, moja droga – powiedziała Karla. – Zapraszam.

Agata weszła do środka i przyjaźnie objęła Karlę, całując ją delikatnie w policzek.

 – Jak się czujesz? – spytała.

 – Powiedziałabym, że lepiej, niż wyglądam. – Spojrzała na czarną siatkę, w której Agata trzymała przygotowane do upieczenia danie. – Czy trzeba coś schować do lodówki?

 – Byłabym zapomniała! – Agata błyskawicznie pozbyła się płaszcza, zrzuciła buty i założyła swoje skórzane czółenka. Z siatki wydobyła zawiniątko z łososiem i włożyła je do lodówki. – Za małą chwilę włożę to do piekarnika. Mam wrażenie, że panoszę się u ciebie niemożliwie – powiedziała. – Ilekroć o tym myślę, zastanawiam się, czy od kiedy wymusiłaś na mnie przejście na „ty”, nie zaczęłam buńczucznie wyobrażać sobie, że jesteś moją zwykłą koleżanką, a nie najbliższym człowiekiem na świecie, godnym szacunku i podziwu…

Karla roześmiała się cicho.

 – Najbliższym człowiekiem na świecie, powiadasz – stwierdziła, kiwając głową. – To miłe. Wejdź dalej, bardzo cię proszę. Usiądź.

Agata szybko wyjęła z siatki zapakowany troskliwie prezent i wsunęła go dyskretnie pod wiszący na ścianie stroik z jodłowych gałęzi. Zauważyła, że jest tam już coś, jakieś pudełko owinięte w kolorowy papier. Stół był nakryty na trzy osoby, płonęła na nim świeca. Agata
położyła na małym talerzyku paczkę opłatków.

 – Skromnie, ale godnie – zażartowała Karla. Podpierając się laseczką, podeszła do stołu.

Agata szybko odsunęła jej krzesło.

 – Zawsze chciałam, żebyś opowiedziała mi, jak wyglądały dawne wigilie – westchnęła. – Przygotowania, dwanaście dań, wróżby, rozmowy…

 – Wigilie były takie, jakie były czasy – stwierdziła Karla, nadal stojąc. – Jedno się nie zmieniało. Rozmawialiśmy zawsze o tych, których już z nami nie było; w tonie lekkim, pamiętając im dobre rzeczy, a wybaczając te gorsze. Na wigilii nie mogło być miejsca na żale i pretensje. To był święty czas zgody.

Spojrzała na Agatę z uśmiechem.

 – Mam nadzieję, że tak będzie również dzisiaj – powiedziała. – Masz dobry czas, widzę, że jesteś szczęśliwa. Coś się zmieniło, ale nie będę o to pytać.

Agata zarumieniła się lekko. Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, Karla zmieniła temat.

 – Bardzo proszę – powiedziała, wskazując na małą Biblię – przeczytaj z niej fragment, dobrze? Nigdy nie pytałam cię, czy wierzysz, ale przecież ten dzień istnieje niezależnie od tego, czy tak jest. Kiedy przestaniemy pamiętać, z czym się wiąże, straci znaczenie i będzie tylko kolejnym dniem wolnym od pracy, niczym
więcej.

Agata posłusznie otwarła oprawną w skórę księgę na zaznaczonym fragmencie. Przeczytała go spokojnie, głośno i wyraźnie i przez moment wydało się jej, że na jedną krótką chwilę czas przestał istnieć; świadomość tego, gdzie jest, teraz zatarła się na moment. Poczuła, jakby na tę krótką chwilę mogła przenieść się dokądkolwiek: do pałacu czy chaty, do dworku lub czynszowego mieszkania – wszędzie tam, gdzie ktoś akurat czytał te kilkanaście zdań o narodzeniu Dzieciątka. To dziwaczne wrażenie było jak mgnienie, jak sen, z którego pamiętamy coraz mniej – tym mniej, im bardziej dochodzimy do świadomości tuż po przebudzeniu.

Skończyła czytać. Karla sięgnęła po talerzyk. Podsunęła go Agacie i po chwili sama wzięła w dłoń jeden biały jak śnieg opłatek.

 – Nie mogę ci życzyć czegoś innego niż to, czego życzyłam ci zawsze – powiedziała. – Żebyś była silna, dumna, samodzielna. I żebyś pamiętała, że cokolwiek się o tym mówi, człowiek nie jest stworzony, aby żył sam i dla siebie.

 – Moje życzenia są egoistyczne – powiedziała wzruszona Agata. – Mam dla ciebie miłość, szacunek i nieskończoną wdzięczność. Dlatego chciałabym móc jak najdłużej tę wdzięczność, szacunek i miłość ci okazywać.

 – Rzeczywiście, egoizm pierwszej wody – zaśmiała się Karla, obejmując Agatę. – Siadajmy do jedzenia. Włóż może to cudo do piekarnika. Na kuchence jest przygotowane wszystko, tylko podgrzać. Proszę, czyń honory; jeśli ja będę to robić, potrwa to wiek. Nie jestem tak sprawna jak dawniej.

Agata pomogła Karli usiąść. Szybko podgrzała przygotowane dania. Nie mogła się oprzeć myśli, że Karla strawiła pewnie cały wczorajszy wieczór i pół Wigilii na przygotowanie tego wszystkiego.

Próbowały potrawa po potrawie – po odrobinie. Karla przygotowała niewiele jedzenia, dążąc raczej do rozmaitości niż do ilości. Wszystkie potrawy były znakomite, cieszyły duszę i nie pozwalały zapomnieć, że jest właśnie Wigilia – zupełnie jakby Karla próbowała swoimi staraniami przywołać samą ideę świątecznego jedzenia, jakiś wzorzec, idealny i budzący podziw. Z piekarnika zaczął dobiegać kolejny, oszałamiający zapach.

 – Czuję, że to, co przygotowałaś, przyćmi wszystkie tradycyjne dania – zauważyła Karla. – Co to będzie?

 – Zobaczysz za chwilę – powiedziała Agata i wstała.

Sprawdziła – ciasto upiekło się cudownie, wyglądało jak ze zdjęcia z ekskluzywnej książki kucharskiej, ale w przeciwieństwie do tego, co było fotografowane, jej danie na pewno musiało być świetne. Wyjęła je z piekarnika i ostrym nożem pokroiła, dzieląc przepięknie zapieczonego w cieście łososia na niewielkie kawałki. Przyniosła go na stół. Karla popatrzyła na danie i zerknęła na Agatę z niedowierzaniem.

 – Czy chcesz mi powiedzieć – rzekła – że umiesz robić prawdziwe ciasto francuskie?

 – Tak – rzekła stanowczo Agata, nakładając na talerz ukrojony kawałek. – Nie jest to trudne, ale nieco czasochłonne.

Karla przyjrzała się dokładnie kusząco rozwarstwiającym się płatkom upieczonego ciasta.

 – Łosoś w cieście francuskim ze szpinakiem i serem – powiedziała. – Najgorsze w cieście francuskim są te przerwy. Ochłodzić, złożyć i rozwałkować, znów ochłodzić…

Agata z trudem ukryła rumieniec, który wystąpił na jej twarzy, gdy przypomniała sobie, że akurat przerwy, kiedy ciasto się chłodziło, były najprzyjemniejszą częścią pracy. Jeżeli można było to nazwać pracą. Tymczasem Karla spróbowała. Westchnęła z zadowoleniem, długo upajała się smakiem.

 – Teraz powiem coś jak stara babcia. Ostatni raz tak dobrą pâte feuilletée jadłam w trzydziestym szóstym roku w Paryżu. Miałam siedemnaście lat, pstro w głowie,
a z moim ojcem, jego przyjacielem i niewiele ode mnie starszą córką tegoż zwiedzaliśmy miasto, nie pomijając najlepszych restauracji. To było prawie siedemdziesiąt lat temu, a jednak pamiętam wszystko… To, co zrobiłaś, godne jest najlepszych restauracji. Zawsze czuję, kiedy gotuje się z miłością.

Rumieńca Agaty nie dało się już ukryć.

 – Jest tu ciepło – powiedziała Karla, bacznie obserwując dziewczynę. – Czy możesz na chwilę uchylić okno?

Dziewczyna skwapliwie skorzystała z szansy.

 – Dlaczego mówiłaś, że miałaś pstro w głowie? – zapytała.

 – A która siedemnastolatka nie ma? – roześmiała się Karla. – Ja i tak byłam dość rozsądna. Popatrz, ty byłaś niewiele młodsza, kiedy znalazłaś się w Ascot i zaprzyjaźniłaś z Anią. Bardzo mądra dziewczyna, ale wiem, ile razy nielegalnie uciekałyście z internatu na upojne wieczory w Londynie.

Agata aż westchnęła. Myślała, że o ich wyczynach nie wiedział zupełnie nikt.

 – Jak powiesz mi, że wiesz, co tam robiłyśmy – oznajmiła – to albo uwierzę w twoją wszechwiedzę, albo zacz­nę podejrzewać, że kazałaś mnie śledzić.

Karla popatrzyła z politowaniem.

 – Ile razy mi pisałaś z upodobaniem o koncertach jazzowych? – zapytała z uśmiechem. – Ile razy wzdychałaś do jam sessions u Ronniego Scotta? Chcesz, abym uwierzyła, że przez te lata w Ascot ani razu nie spróbowałyście? Gdyby było inaczej, to, co wpajałam ci przez lata, poszłoby na marne. Zresztą w Ascot nie ma grzecznych dziewczynek.

 – To prawda – zgodziła się Agata. – Pewnie wiesz, jak to wyglądało w większości przypadków. Panienki z bardzo dobrych domów, które nagle znalazły się wśród rówieśniczek z tej samej sfery i marzyły o nieskrępowanym prawie do robienia wszystkiego, co się im podoba. My byłyśmy z Anką trochę inne.

 – Ale te dziewczyny nie dawały wam odczuć swojej wyższości?

Agata uśmiechnęła się.

 – Dałaś mi tyle pewności siebie i godności – powiedziała – że nie miały na to szans. Anka miała trudniej, ale trzymałyśmy się przecież bardzo blisko, a ona była, i jest nadal, wielkim umysłem. Robi właśnie doktorat z fizyki w Stanach. A te dziewczyny – zastanowiła się – chyba od pewnego momentu brały mnie za wydziedziczoną, bo nie miałam pieniędzy, ale zastanawiały się, jak to możliwe, żebym była Polką.

 – One też nie miały pieniędzy – przerwała jej Karla. – One miały kredyt. Ponadto pamiętaj, co ci mówiłam. Pieniądze owszem, ułatwiają życie, ale nie rozwiązują żadnych problemów. Bo problem, który można rozwiązać za pomocą pieniędzy, to nie jest problem.

 – A co takiego?

 – Koszt.

Agata zaśmiała się pogodnie. Karla uśmiechnęła się nieznacznie, ale mówiła dalej, z powagą w głosie.

 – Widzisz, właściwie to proste. Nigdy nie miałam zamiaru urobić cię na modłę czasów, które mnie wychowały. Bądźmy szczere: okaleczyłabym cię w taki sposób. Bardzo chciałam, abyś przejęła ode mnie te rzeczy, które nigdy się nie zestarzeją, a jeśli nawet umrą, to piękną śmiercią, żałowaną przez wielu. Dlatego nie nastawałam, abyś uczyła się greki i łaciny więcej, niż wynikało to z programu szkolnego. Podstawy form towarzyskich, które ci wpoiłam, nie wzbudzą wątpliwości w żadnym środowisku, w którym się pojawisz, bo dopełniają je twoja naturalność i inteligencja. A empatia to coś, co odziedziczyłaś po swoim ojcu. Ja tylko pozwoliłam się jej rozwinąć. Pamiętasz, wiele razy przyglądałaś się temu, jak rozmawiam z ludźmi, jak mówię do nich. I jak ich słucham. Wyciągnęłaś właściwe wnioski. Wiesz, że godność i duma nie mają nic wspólnego z poczuciem wyższości i pychą. Jeżeli rozumiesz to, rozumiesz
wszystko.

Agata zastanowiła się chwilę.

 – Teraz to rozumiem – powiedziała – wtedy raczej przeczuwałam. Patrzyłam na to od drugiej strony, myślałam, jak zachowałabyś się ty w sytuacjach, które mnie spotykały. I, jak to się mówi, budowałam swój wizerunek. I nigdy się nie zawiodłam. A pstro w głowie… – urwała. – Co ty robiłaś, kiedy miałaś siedemnaście czy osiemnaście lat? Zdradzisz jakiś przykład?

 – W okolicach moich osiemnastych urodzin straciłam cnotę – rzekła figlarnie Karla. Zerknęła zza okularów na Agatę. – Jeżeli wiesz, o czym mówię.

Agata niemal nie wierzyła własnym uszom. Jej zaskoczenie było aż nadto widoczne, bo Karla zachichotała jak nastolatka.

 – Czy naprawdę wszyscy młodzi ludzie w dzisiejszych czasach uważają, że to oni wymyślili seks? – zapytała.

 – Nie, nie o to chodzi – wycofała się Agata. – Nigdy mi nie opowiadałaś o swojej przeszłości, a już zwłaszcza o podobnych, pikantnych i, nie ukrywam, intrygujących szczegółach. W gruncie rzeczy wiem o tobie tak niewiele…

 – Przyznaj się, myślałaś o mnie w kategoriach, w jakich postrzegano Elżbietę I Tudor, prawda? Królowa Dziewica. Wierz mi, nic bardziej odległego od prawdy. Poza tym byłam mężatką…

 – Elżbieta znała ponoć sześć języków obcych – uśmiechnęła się Agata. – W tym jesteście podobne.

 – To prawda – zgodziła się Karla. – Ale chyba tylko w tym.

Agata zawahała się.

 – Chciałabym zapytać o tak wiele rzeczy – powiedziała szczerze – ale boję się, czy nie będzie to wścibstwem i czymś, przed czym zawsze mnie przestrzegałaś: skłanianiem innych do mówienia o sprawach, o których tak naprawdę nie chcą mówić.

 – Masz do tego dar – przytaknęła Karla – podobnie jak do znajdowania wspólnego języka z wszystkimi, których spotykasz. Dzisiaj jednak jest specjalny dzień. Możesz pytać o wszystko, o co zechcesz; odpowiem i nie skłamię. Tylko pamiętaj: zadawanie pytań jest odpowiedzialnością.

 – Dlatego że może sprawić przykrość pytanemu?

 – Również dlatego że czasami możesz nie być gotowa na odpowiedź.

Agata zastanowiła się.

 – Nie wyobrażam sobie – powiedziała po chwili
z uśmiechem – żeby sprawki twojej pięknej młodości mog­ły mnie w jakikolwiek sposób zadziwić.

 – Zawsze podziwiałam pewność siebie ludzi młodych – westchnęła Karla. – Jak również brak ich wyobraźni.

 – Bądźmy poważne – zaśmiała się Agata. – W jaki sposób na przykład twoje pierwsze miłosne uniesienia mogą na mnie wpłynąć? Jakie znaczenie może mieć to, dajmy na to, kim była twoja pierwsza miłość?

Karla przyjrzała się jej uważnie.

 – Naprawdę chcesz wiedzieć?

Agata wyczuła w głosie starszej pani delikatne ostrzeżenie, ale tym razem nie posłuchała swojej intuicji.

 – Naprawdę – potwierdziła wciąż z uśmiechem.

 – Więc dobrze. – Karla poprawiła się na swoim krześle. – Moją pierwszą wielką i wspaniałą miłością był Jan Donimirski.

Agata popatrzyła na Karlę zdumiona i zmieszana. Otworzyła usta, ale nie była w stanie wydobyć z nich słowa. Karla kiwnęła głową, zadowolona z efektu.

 – Jan Donimirski. Inaczej mówiąc, wnuk Hieronima, syn Winicjusza, ojciec Piotra, dziadek Agaty.

 – Ale jak…. – zaczęła Agata nadal z osłupieniem i nie dokończyła. Patrzyła na Karlę, która uśmiechała się łagodnie do swoich wspomnień. Wydawała się teraz o półwiecze młodsza.

 – Janek Donimirski – westchnęła. – Tylko wojna sprawiła, że się nie pobraliśmy. Wydawało się nam obojgu, że jesteśmy sobie przeznaczeni, ale los, który dla śmiertelników jest obojętny i nieubłagany, sprawił, że stało się inaczej. Nie opowiem ci w tej chwili historii twojej rodziny, choć cieszę się, że zaczynasz myśleć, iż warto ją poznać. Los sprawił, że i mnie, i jego uznano za zmarłych. Jego jeszcze we wrześniu trzydziestego dziewiątego; dowiedziałam się o tym z niezależnych źródeł. Moja żałoba trwała cztery lata; wreszcie związałam się z przyjacielem ze studiów.

Jej twarz stężała nagle, ale mówiła dalej, jednak trochę wolniej i z większym rozmysłem.

 – I stało się tak, że omal nie zginęłam w bombardowaniu Londynu, jednym z ostatnich. Zginął wtedy mój mąż, prawdopodobnie ratując mi życie. Ofiar było znacznie więcej, a identyfikować zwłoki nie było łatwo… – przerwała.

Agata zacisnęła powieki. Nietrudno było sobie wyobrazić, co znaczyły te słowa. I ile mogło kosztować Karlę ich wypowiadanie.

 – Zidentyfikowano mnie błędnie – powiedziała po krótkiej przerwie. – Przez fatalny zbieg okoliczności wzięto za mnie moją przyjaciółkę, nekrologi w brytyjskich gazetach podały więc moje imię i nazwisko wraz z imieniem i nazwiskiem mojego zmarłego męża. Ta wiadomość trafiła do Janka, który we wrześniu cudem przeżył. Pewny mojej śmierci, po wojnie ożenił się i miał syna. Nie dziw się – Karla spojrzała na Agatę – życie musi trwać dalej. Później zaprzyjaźniłam się z wami, poznałam twojego ojca, gdy był jeszcze dzieckiem. Przypadliśmy sobie do gustu – znów urwała, tak jakby ważyła słowa. – Lata później poznałam ciebie. I cóż – dodała innym tonem – czyż nie miałam racji? Czy byłaś gotowa na to, co właśnie usłyszałaś?

 – Przepraszam – rzekła drżącym głosem Agata. Jeszcze nie całkiem doszła do siebie. – Miałaś rację. Nie byłam gotowa na odpowiedź. To straszne, co mówisz. Nie wiem tylko, jakim cudem można było cię pomylić z kimkolwiek.

 – To pytanie?

 – Tak – przytaknęła Agata. Nie spodziewała się tego, co usłyszy.

 – Przyjaciółka prosiła, żebym pozwoliła jej przymierzyć pierścionek, który dostałam chwilę wcześniej od męża. Na pierścionku był grawerunek z dedykacją. Kiedy wyszłam na chwilę do toalety, rakieta uderzyła w budynek.

 – Ale przecież… – zaczęła i umilkła pod spojrzeniem Karli.

 – Z jej twarzy nie zostało nic – powiedziała ze wstrząsającym spokojem. – Jej ciało przewieziono do tej samej kostnicy, do której przewieziono mojego męża. Obie miałyśmy jasne włosy. I obie byłyśmy w siódmym miesiącu ciąży.

Agata zmartwiała. Nie była w stanie nawet podnieść ręki, by otrzeć łzy, które zaczęły spływać jej po policzkach. Karla wzięła serwetkę i przechylając się przez stół, delikatnie je osuszyła.

 – Nie płacz – powiedziała. – To było sześćdziesiąt lat temu. Przez ten czas urodziły się i doszły do dorosłości trzy pokolenia ludzi. To jest historia. Szczerze mówiąc, czasami zastanawiam się, czy wszystko to wydarzyło się naprawdę.

Agata powoli budziła się z bezruchu. Trzęsącą się dłonią przyjęła serwetkę od Karli.

 – Miałaś rację – wyjąkała. – O nic już nie zapytam.

 – Przepraszam. – Karla westchnęła cicho. – Wigilia miała być od rozmów o rzeczach pogodnych, o ludziach, ich śmiesznostkach i słabostkach, miała służyć wymienieniu smakowitych anegdot o tych, których nie ma już z nami. Zbyt pochopnie zgodziłam się odpowiadać. Koniec z tym. Teraz mówię już tylko ja. A jeżeli o coś będziesz pytała, sama zdecyduję, czy odpowiedzieć.

Agata osuszyła oczy.

 – W takim razie zgoda – powiedziała. – Chciałam wiedzieć dwie rzeczy. Pierwsza frapuje mnie, od kiedy pamiętam; przeczuwam, że odpowiedziałaś już na to pytanie, ale nie do końca. Jak to się stało, że się spotkałyśmy? Wiem, chciał tego mój tata. Ale dlaczego ty się zgodziłaś?

Karla pomilczała przez chwilę.

 – Zgodziłam się – rzekła – bo miałam dług wdzięczności.

 – Wobec mojego ojca?

 – Nie – zaprzeczyła Karla. – Wobec lady Dorothy Hamilton-Smythe. Tak jak ja wprowadziłam cię w życie, nauczyłam wszystkiego i dałam ci miejsce do tego, żebyś rosła, tak samo mnie wprowadziła w życie właśnie ona. Dorothy. Spłacam swoje długi. A twój ojciec… twój ojciec lubił mnie bardzo i wierzył, że dam ci to, co najlepsze.

 – Dałaś mi – powiedziała Agata, wstając. Obeszła stół i położyła swoje dłonie na drobnych ramionach staruszki. – Bez ciebie byłabym nikim. Ot, dzieckiem, które szuka sposobu na przetrwanie i nie ma nikogo, kto mógłby pokazać mu lepszy świat i lepsze wybory.

Nachyliła się nad nią i pocałowała ją w głowę. Nie mog­ła widzieć, jak Karli zaszkliły się oczy.

 – Chyba pora na prezenty – powiedziała do Agaty. – Możesz zobaczyć, czy gwiazdka spisała się jak trzeba?

Agata obeszła stół i wyjęła spod stroika dwa pakunki.

 – Dla Karli – przeczytała na dołączonym karneciku i podała jej paczuszkę.

Sama przyjrzała się swojej i zaczęła delikatnie rozpakowywać papier. Po chwili westchnęła z zachwytu – w pudełku zobaczyła przepiękną, wzorzystą apaszkę w pastelowych barwach. Nie było wątpliwości – apaszka od Hermèsa. Wszystko w tym kawałku jedwabiu tchnęło idealną harmonią. Mogła mieć wiele lat albo zaledwie kilka miesięcy – jej wygląd był ponadczasowy, zawsze szlachetny i zawsze piękny. Abstrakcyjna plątanina linii była zrównoważona w każdym calu, dobór barw
idealny.

 – Jaka piękna – westchnęła. – Dziękuję.

Patrzyła chwilę na apaszkę, po czym podniosła oczy na Karlę. Stara kobieta, dama w każdym calu, wpatrzona w ramkę, nie potrafiła opanować łez. Ciekły jej z oczu, a ona, tak jak chwilę wcześniej Agata, nie mogła zdobyć się na to, by je osuszyć.

 – Karla… – szepnęła Agata. Podeszła do niej, przykucnęła obok i popatrzyła na swój własny, oprawny w piękną ramkę rysunek. Na scenę narysowaną nieomylną kreską, gdzie Karla w przedpokoju mieszkania stała przed małą dziewczynką, która podawała jej bukiecik polnych kwiatków.

 – To było tak niedawno – westchnęła Karla. – Tak niedawno przyszłaś do mnie po raz pierwszy…

 – Wiele lat temu – uśmiechnęła się Agata.

 – Prawie całe twoje życie to ledwie mała część mojego. – Karla wpatrywała się w rysunek. Na jej twarzy były wzruszenie i radość. – Pamiętam, tak dobrze pamiętam nasze drugie spotkanie, kiedy przyszłaś przeprosić mnie za spóźnienie z poprzedniego dnia. Wtedy gdy cię odprawiłam. Musiałam, powtarzam: musiałam wiedzieć, czy jesteś nieodrodną córką swojego ojca, czy ty, wtedy jeszcze dziecko, będziesz czuła, co należy zrobić. Przecież nie miał ci kto tego podpowiedzieć. Wiesz, jak się bałam, że nie przyjdziesz, że zrobisz coś, co sprawi, że wszystko, co opowiadał mi o tobie Piotr, w jednej chwili zostanie zniweczone? Że jego żarliwość i miłość, które miał wtedy w oczach, będą dla mnie zaledwie rodzicielską dumą ojca, widzącego swoją córkę w lepszym świetle tylko dlatego, że to on ją spłodził i że znajduje właśnie w niej to, co uznaje za ważne, choćby tego wszystkiego w niej nie było?

 – Ale przyszłam – powiedziała z uśmiechem Agata. – I zostałam.

 – Dziękuję ci – rzekła Karla, nadal wpatrując się w rysunek. – Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne. A przy okazji po raz kolejny powiem ci, że przewyższyłaś swojego ojca. Nigdy nie widziałam, aby ktoś rysował tak doskonale.

Postawiła ramkę na stole i objęła Agatę, która położyła jej głowę na ramieniu.

 – Chciałaś jeszcze o coś zapytać – powiedziała Karla.

 – Tak – potwierdziła dziewczyna. – Nawet nie wiesz, jak ucieszyłam się z tej wigilii. Kiedy wczoraj po raz pierwszy nie odmówiłaś wspólnego jej spędzenia, mało tego: zaprosiłaś mnie do siebie, byłam naprawdę szczęśliwa. I wprawdzie wpadłam w panikę z powodu dania, które miałam przyrządzić…

 – Ten łosoś był znakomity – przerwała Karla z figlarnym uśmiechem. – A ciasto godne najlepszych szefów. Miałaś szczęśliwy wieczór również z innego powodu, prawda?

Agata zarumieniła się.

 – Nie mówmy o tym – powiedziała szybko.

 – Wiem, wiem, ja nigdy nie pytałam, ty nigdy nie mówiłaś – pokiwała głową Karla. – Niech tak zostanie.

Agata odetchnęła z ulgą.

 – Tak więc – podjęła – powiedz mi, dlaczego przez lata odmawiałaś? Dlaczego skazywałaś się na samotne spędzanie tego jedynego dnia w roku? I jak to się stało, że wreszcie się przekonałaś?

 – To proste. Ty, która prawie nie masz rodziny, potrzebowałaś przyjaciół. Chciałam, żeby ci, których zaliczysz do tego grona, którzy są w twoim wieku, którzy nie mają gdzie się podziać i gotowi są zapomnieć o tym, że Wigilia istnieje, żeby ci dobrzy i nieszczęśliwi ludzie mogli ogrzać się w twoim cieple. Wiem, jak starannie dobierasz prawdziwe przyjaźnie, i wiem również, że będą na całe życie. Oczywiście musiałam powściągnąć mój egoizm, który wiele razy szeptał mi: to ja, a nie kto inny, będę cieszyć się każdą chwilą z tą młodą dziewczyną, którą znam od dziec­ka i która tak bardzo przypomina mnie samą sprzed lat.

Agata słuchała wzruszona.

 – Cieszę się – powiedziała – że ten egoizm jednak zwyciężył w tobie na chwilę.

 – Chyba mnie nie znasz – ofuknęła ją Karla z uśmiechem. – Nie mogłam przepuścić tej okazji. Wiem, że następnej Wigilii dla mnie już nie będzie. Myślę, że umrę w przyszłym roku.

 – Ależ… – Agata popatrzyła z niedowierzaniem, ale zorientowała się, że Karla mówi poważnie.

Chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła znaleźć odpowiednich słów.

 – Młodzi, młodzi – westchnęła z udawaną pobłażliwością Karla. – Myślicie, że ludzie są nieśmiertelni…

 – Będziesz żyła wiecznie – oświadczyła Agata. – Następną Wigilię znów spędzimy razem.

Karla zamyśliła się.

 – Wiecznie – powiedziała z westchnieniem. – Może w twoich wspomnieniach, póki sama nie umrzesz. A później… pamięć o mnie będzie zacierała się coraz bardziej i bardziej. Zostanie tylko nazwisko, które wreszcie zniknie, zatrze się na kamiennym nagrobku. Popatrz, co wiesz o Hieronimie Donimirskim? Nic, a był przecież twoim pradziadkiem.

 – Skąd miałam wiedzieć? – powiedziała z cieniem pretensji w głosie Agata. – Kto mi miał o nim opowiedzieć? Tata umarł, matka… – zawahała się – nie mam przecież matki. Tylko ty. Dlaczego?

 – Dlatego, że dopiero teraz jesteś na to gotowa.

Dziewczyna już-już chciała oponować, ale nagle uświadomiła sobie, że Karla jak zwykle ma rację. Cóż znaczyły dla kilkunastoletniej Agaty historie sprzed wojny? Ludzie, którzy od dziesięcioleci spoczywali w grobach, byli dla niej nikim, nieistotną częścią historii. A przecież oni trwali nadal w niej, dziedziczyła po nich, choćby nie wiedziała o tym. Chwila, w której uświadomiła sobie, że jest ich częścią, stanowiła chwilę, gdy była gotowa wrócić do przeszłości, do swoich korzeni – aby zrozumieć siebie.

 – Opowiesz mi o tym? – zapytała.

 – Tak. Nie licz tylko, że opowiem ci o twoich rodzicach – rzekła stanowczo. – Do tego musisz dojść sama. Nie podam ci na tacy życia kogoś, kto był dla ciebie najważniejszy.

 – Oprócz ciebie – powiedziała cicho Agata.

 – Oprócz mnie – jeszcze ciszej wyszeptała Karla.

Spojrzała na Agatę. W tym spojrzeniu było wszystko. Dojrzałość, miłość, opiekuńczość… i spełnienie. Patrzyły sobie w oczy i trwały tak długą, długą chwilę – dwie kobiety, które dzieliło sześćdziesiąt lat życia. Była między nimi przepaść czasu, doświadczenia, mądrości i wiedzy o świecie, a jednak były jak jeden człowiek. Starość i młodość. Doświadczenie i świeżość. Brak złudzeń i wiara.

Karla zebrała się w sobie. Nie stać jej było na jeszcze jedną chwilę słabości.

 – Kiedy widzę przed sobą ciebie, śliczną, młodą i mądrą kobietę – powiedziała – taką, jaką ja byłam przed laty, nie czuję zazdrości ani żalu. Chcę, żebyś przeżyła swoje życie mądrze i pięknie. Żeby nie przerwała go wojna, żebyś pochłonięta coraz szybszym życiem nie zatraciła z oczu spraw najważniejszych: miłości i przyjaźni. Nie myśl, że los cię będzie oszczędzał; jest obojętny i nie oszczędza nikogo. Ale jeśli zaczniesz myśleć tylko o sobie, wystawisz się na jego ciosy, i cokolwiek się wydarzy, wydarzy się źle.

Zaśmiała się krótko.

 – Czy teraz trochę żałujesz, że przyjęłaś moje zaproszenie na wigilię? – zapytała. – Staruszka prawi ci morały, zamiast po prostu spokojnie sobie umrzeć.

 – Muszę to powiedzieć. – Agata popatrzyła z uśmiechem. – Chyba oszalałaś.

 – Możliwe – zgodziła się Karla. – Czy możesz podgrzać jeszcze trochę tego ciasta francuskiego z łososiem? Bardzo mi smakowało.

 – Już idę. – Agata podniosła się z krzesła. Karla zatrzymała ją jednym gestem. Jej niebieskie oczy błyszczały jakimś figlem. Agata popatrzyła pytająco.

 – Przyjmij dobrą radę – rzekła starsza pani – której i tak nie posłuchasz. Kiedy będziesz chciała związać się z kimś na dłużej, weź mężczyznę, który będzie cię nie tylko kochał, ale i przyjaźnił się z tobą. Który będzie zabawny, z którym będzie ci dobrze w łóżku, ale nade wszystko takiego, który potrafi gotować. A przynajmniej nauczy tego ciebie.

Agata cudem wytrzymała spojrzenie, choć chyba po raz trzeci tego wieczoru zarumieniła się jak pensjonarka.

 – Czyli już się stało – pokiwała głową Karla.

Dziewczynie wydawało się, że spojrzenie starszej pani prześwietla ją na wskroś, że żadna jej myśl nie pozostaje w ukryciu. Karla nie przestała się figlarnie uśmiechać.

 – Pozdrów go ode mnie. I powiedz, że ciasto francuskie było mistrzowskie. Naprawdę.

(Fot. materiały prasowe) (Fot. materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze