#OscarsSoWhite i #MeToo zmusiły Hollywood – a więc również Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej – do głębokiej refleksji. W dawniejszych rozdziałach oscarowej historii najważniejszą rolę odgrywały stosunki pracy lub komunizm, teraz jednak głównym tematem dyskusji stały się rasa i płeć.
Fragment książki „Oscarowe wojny. Historia Hollywood pisana złotem, potem i łzami”, Michael Schulman, wyd. Marginesy. Wybór, skrót i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Dzięki zwiększeniu liczby członków Akademii odsetek białych mężczyzn w gronie osób uczestniczących w oscarowych głosowaniach nieco się zmniejszył. Ważne okazało się też przyjmowanie członków z zagranicy: trzy lata po triumfie „Moonlight” pierwszy raz zdarzyło się, że główną nagrodę zgarnął film nieanglojęzyczny – „Parasite”. Inicjatywa A2020, mająca na celu dwukrotne zwiększenie liczby kobiet i przedstawicieli mniejszości w ciągu pięciu lat, wydawała się z początku nierealistycznym marzeniem, tymczasem w 2020 roku Akademia ogłosiła, że udało się przekroczyć pierwotnie zakładany cel.
Zarazem każdy przełom, każdy rekord i precedens przypominały, jak bardzo homogeniczne były dotąd Oscary. W 2018 roku Rachel Morrison została pierwszą w historii kobietą nominowaną za zdjęcia („Mudbound”). Rok później Gabriela Rodriguez, producentka „Romy”, została pierwszą Latynoską nominowaną za najlepszy film. Kobiety nominowane za reżyserię wciąż można policzyć na palcach dwóch rąk; Halle Berry pozostaje jedyną czarną laureatką Oscara dla najlepszej aktorki. W 2020 roku Akademia ogłosiła nowe kryteria, które muszą zostać spełnione przez filmy ubiegające się o główną nagrodę: konieczne jest, by w obsadzie lub w ekipie znajdowały się osoby należące do niedoreprezentowanych dawniej mniejszości. Oznacza to, że Akademia znów próbuje pełnić w Hollywood funkcję regulacyjną, tak samo jak w pierwszej dekadzie swojego istnienia, aczkolwiek tym razem cele są zupełnie inne. Jedni z entuzjazmem zareagowali na przyjęcie nowych zasad, drudzy zbyli je pogardliwym hasłem „polityczna poprawność”, jeszcze inni stwierdzili, że zmiany są za mało radykalne.
Halle Berry z Oscarem dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej za rolę w filmie „Czekając na wyrok”, 2002 rok (Fot. Frank Micelotta/GettyImages)
Akademia stała się też symbolem kolejnego kryzysu zagrażającego branży filmowej, porównywanego wręcz z pojawieniem się dźwięku i końcem epoki kina niemego. W 2017 roku wszyscy skupili się na rywalizacji „Moonlight” i „La La Land”, więc mało kto dostrzegł inne wydarzenie, zwiastujące ogromne zmiany: Netflix zdobył swojego pierwszego Oscara (za krótkometrażowy dokument „Białe hełmy”). Hollywood szybko zorientowało się, że powstanie platform streamingowych to rewolucja na miarę narodzin kina dźwiękowego lub telewizji. Nie było pewne, czym w ogóle jest film i jak go definiować. Stuletnie wytwórnie zakładane przez ludzi w rodzaju Louisa B. Mayera musiały stanąć do rywalizacji z nowymi graczami, takimi jak Apple i Amazon. Netflix, podobnie jak Miramax w latach 90., uchodził za zagrożenie dla istniejącego porządku, przez co utrudniano mu zdobycie Oscara za najlepszy film. W 2019 roku wydał mnóstwo pieniędzy na kampanię promocyjną „Romy”, ale nagrodę otrzymał film „Green Book”, budzący skojarzenia z przesłodzonym dramatem „Wożąc panią Daisy” (zwłaszcza że znowu spora część akcji działa się w samochodzie). Pandemia COVID-19 sprawiła, że ludzie przestali chodzić do kin. Stare studia filmowe zastosowały zasadę: „Jeśli nie możesz pokonać wroga, musisz się do niego przyłączyć”, i zaczęły zakładać własne platformy streamingowe.
Coraz częściej padały też pytania, czy Akademia nadąża za współczesnym światem. Odkąd Hollywood postawiło na megafranczyzy w rodzaju „Gwiezdnych wojen” czy uniwersum Marvela, gust publiczności zaczął rozmijać się z gustem Akademii. Oglądalność ceremonii nieubłaganie spadała. W rekordowym roku, gdy triumfował „Titanic” – globalny hit, nagrodzony Oscarem za najlepszy film – galę obejrzało 55,25 miliona ludzi. Od tamtego czasu minęły jednak całe eony. W 2009 roku, gdy „Mroczny Rycerz” nie dostał nominacji za najlepszy film, Akademia postanowiła zmienić zasady i po raz pierwszy od 1944 roku dopuściła, by o główną nagrodę zamiast pięciu mogło się ubiegać maksymalnie dziesięć tytułów. Jeśli liczyła, że w ten sposób znajdzie się więcej miejsca dla Batmana i jego kumpli, srodze się zawiodła: w kolejnym roku zatriumfował „The Hurt Locker”. W pułapce wojny, najmniej kasowy film, jaki kiedykolwiek zdobył Oscara. Co prawda później kilka razy zdarzyło się, że dzięki powiększeniu kategorii o nagrodę ubiegały się komiksowe hity w rodzaju „Czarnej Pantery”, ale najważniejszymi beneficjentami zmian byli twórcy skromnych, ambitnych filmów, niedocenianych przez masową widownię. Spróbowano więc innego rozwiązania: w 2018 roku Akademia ustanowiła nową kategorię: „najlepszy film popularny”, ale pomysł wzbudził tak powszechne niezadowolenie, że natychmiast musiała się z niego wycofać. „Pandemiczne Oscary” w roku 2021, odbywające się w specjalnie zbudowanym klubie na terenie dworca w Los Angeles, zakończyły się triumfem niskobudżetowego „Nomadland”, a oglądalność spadła do rekordowo niskiego poziomu – transmisję obejrzało zaledwie 10,4 miliona ludzi. Akademia nie po raz pierwszy zrozumiała, że potrzebuje zmian, bo inaczej nie przetrwa.
Frances McDormand i Chloé Zhao z Oscarem za „Nomadland”, 2021 rok (Fot. Chris Pizzello-Pool/Getty Images)
Historia Oscarów lubi się powtarzać. Postacie, o których była mowa w tej książce, liczyły, że dzięki Akademii lub jej nagrodom osiągną swoje cele. Louis B. Mayer chciał skonsolidować władzę w Hollywood, Mary Pickford pragnęła poprawić swój wizerunek. Bette Davis chciała wykarczować sobie własną ścieżkę, Olivia de Havilland chciała prześcignąć Joan Fontaine, Joan Fontaine chciała prześcignąć Olivię de Havilland. Dalton Trumbo chciał odzyskać dawne życie. Gregory Peck chciał uratować organizację, na której mu zależało. Allan Carr chciał być gwiazdą. Steven Spielberg chciał uhonorować swojego ojca, a Harvey Weinstein chciał wszystkiego. Halle Berry liczyła, że jej zwycięstwo utoruje drogę innym. Cheryl Boone Isaacs chciała zmniejszyć nierówności. Wszyscy jednak byli tylko częścią wielkiej historii show-biznesu, w której rozmaite procesy toczą się poza czyjąkolwiek kontrolą. Czasami zdarza się, że sztuka zatriumfuje nad komercją, potem jednak komercja znów dominuje. Gusta, polityka i władza nieustannie się do siebie dopasowują. Reformy przeprowadzano zazwyczaj dopiero wówczas, gdy Akademia godziła się z faktem, że nie może dłużej opierać się zmianom. Z przyszłością nikt nie wygra.
Pandemia spowodowała dodatkowe opóźnienia w otwarciu szykowanego od dawna Muzeum Sztuki Filmowej. Rozpoczęło ono działalność dopiero we wrześniu 2021 roku. Mieści się w budynku o powierzchni niemal 28 tysięcy metrów kwadratowych, zaprojektowanym przez Renzo Piano. Dołożono wszelkich starań, żeby docenić historyczny wkład kobiet i osób z grup mniejszościowych – przez co od razu pojawiły się głosy niezadowolenia, twórcy muzeum pominęli bowiem żydowskich magnatów, którym branża filmowa zawdzięczała swoje istnienie. Louis B. Mayer założył Akademię, teraz Akademia najwyraźniej go zignorowała. Pod wpływem krytyki ogłosiła, że szefowie wielkich wytwórni zostaną uwzględnieni na wystawie stałej. Wśród prezentowanych eksponatów znajdują się saneczki z „Obywatela Kane’a” i jeden z mechanicznych rekinów ze „Szczęk”, a więc z filmów, którym Akademia nie przyznała głównej nagrody. W miarę jak zbliżają się jej setne urodziny, coraz trudniej uniknąć pytania, czy Oscary mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
27 marca 2022 roku uczestniczyłem w ceremonii rozdania nagród Akademii. Poprzedzał ją sezon wyjątkowo intensywnych kampanii i głośnych kontrowersji. Po latach bezowocnych starań Netfllix doczekał się wreszcie faworyta do Oscara za najlepszy film w postaci „Psich pazurów” Jane Campion. Dorobił się pozycji głównego gracza, tak samo jak Miramax w 1999 roku, i liczył, że jego armia sforsuje wreszcie bramy Złotego Miasta. Tyle że „Psie pazury”, podobnie jak „Szeregowiec Ryan” i „La La Land”, zbyt długo znajdowały się na czele peletonu. Tydzień przed Oscarami krzepiący dramat „CODA”, opowiadający o dziewczynie wychowywanej przez głuchych rodziców, zgarnął nagrodę Gildii Producentów Filmowych i wszyscy zaczęli się zastanawiać, czy to zapowiedź ostrego finiszu.
Eugenio Derbez, Troy Kotsur, Marlee Matlin, Sian Heder, Amy Forsyth i Daniel Durant („CODA”) na gali rozdania Oscarów w 2022 roku (Fot. David Livingston/Getty Images)
Nie zabrakło też oczywiście gaf, stanowiących stały element oscarowych sezonów. Na czerwonym dywanie przed ceremonią rozdania nagród Gildii Reżyserów Filmowych Campion została zapytana, co sądzi o wypowiedzi Sama Elliotta, który nazwał jej gejowski western „gównianym filmem”. „Szkoda, że zachował się jak mała S-U-C-Z – odparła reżyserka i z cudownie krzywym uśmiechem dodała: – Chyba zapomniał, że nie jest kowbojem, tylko aktorem”. Następnego dnia zdobyła Critics Choice Award. Odbierając nagrodę, niespodziewanie zwróciła się do Venus i Sereny Williams, które reprezentowały twórców filmu „King Richard. Zwycięska rodzina”, opowiadającego ich historię. „Venus i Serena, jesteście fantastyczne. Aczkolwiek w odróżnieniu ode mnie nie musicie rywalizować z facetami”. Campion chciała zażartować z nierówności genderowych, ale nie zauważyła, że dotknęła też niebezpiecznego tematu rasy, czego na tak późnym etapie kampanii oscarowej zdecydowanie należy unikać. W mediach społecznościowych od razu zawrzało, reżyserka musiała szybko opublikować przeprosiny.
Największa awantura, do jakiej doszło w sezonie oscarowym 2021/2022, nie dotyczyła jednak nagród, lecz decyzji, że transmisja z ceremonii zostanie okrojona o osiem kategorii. Akademia uległa naciskom stacji ABC, zaniepokojonej spadkiem oglądalności, przez co spotkała się z powszechnym potępieniem. Skrytykował ją Spielberg, skrytykowało ją też wiecznie przewrażliwione grono użytkowników Twittera, komentujących wszystko, co dotyczy kina. Był to typowy hollywoodzki sequel: trzy lata wcześniej Akademia wymyśliła, że część nagród zostanie rozdanych podczas przerw na reklamę, ale pomysł wywołał oburzenie, więc się z niego wycofała. Tym razem postawiła na swoim. Pierwsze osiem Oscarów rozdano przed rozpoczęciem transmisji na żywo; pokazano tylko krótkie fragmenty przemówień laureatów (jak na ironię, jedną z ośmiu kategorii był najlepszy montaż).
Statuetki (Fot. Al Seib/Getty Images)
Awantura stanowiła tak naprawdę objaw kryzysu branży filmowej. Ceremonia Akademii od dawna ma pełnić dwie funkcje naraz: jest okazją do uhonorowania twórców, ale też telewizyjnym show przeznaczonym dla masowej widowni. W ostatnich latach jedno i drugie wydawało się nie do pogodzenia. Coraz mniej ludzi ogląda telewizję, poza tym zmieniły się preferencje widzów. Średniobudżetowe filmy, które dawniej przyciągały ogromną publiczność i zdobywały Oscary – na przykład nakręcony przez Spielberga remake „West Side Story” – zaliczyły klapy, zwłaszcza że po pandemii Amerykanie nie wrócili do kin. Hollywood musiało teraz oscylować między dwiema skrajnościami. Z jednej strony były hity, takie jak „Spider-Man”. Bez drogi do domu, który zarobił na całym świecie 1,8 miliarda dolarów, z drugiej strony „Psie pazury” z dwunastoma nominacjami do Oscara, obejrzane przez nie wiadomo ilu netflixowych widzów.
Oscary powinny trafiać do najlepszych, a nie do najbardziej kasowych filmów. Powinny wspierać filmy małe, ale wartościowe. Akademia jednak próbowała najrozmaitszych sztuk, by stać się czymś, czym nie jest. Postanowiono, że podczas ceremonii „ulubiony film oscarowych fanów”, wyłoniony w głosowaniu online i na Twitterze, zostanie uhonorowany specjalną wzmianką. Wśród prezenterów z jakiegoś niezrozumiałego powodu znaleźli się sportowcy Shaun White, Tony Hawk i Kelly Slater. Miłośnicy kina zarzucali Akademii „kompleksy” i „nienawiść do samej siebie”. Próby łaszenia się do masowej widowni brzydziły prawdziwych fanów Oscara. Niektórzy powtarzali, że pora zerwać współpracę z telewizją i przyłączyć się do streamingowej rewolucji – zniknęłyby wówczas wszelkie ograniczenia dotyczące czasu trwania ceremonii, Akademia zaś nie musiałaby na siłę szukać widzów. Wkroczyła już w swoją dziesiątą dekadę i wyglądało na to, że jej przyszłość jest niepewna. Padały pytania, czy Oscary przetrwają – i dla kogo w ogóle są.
Zastanawiałem się nad tym, siedząc w rzędzie F na półpiętrze 3 w Dolby Theatre, gdy nagle coś wyrwało mnie z zadumy. Ceremonia trwała już od kilku godzin, Will Smith właśnie wszedł na scenę i uderzył Chrisa Rocka, który miał wręczyć Oscara za najlepszy film dokumentalny. Z daleka nie widziałem, co dokładnie się dzieje – Rock i Smith byli zaledwie małymi, aczkolwiek sławnymi kropeczkami. Sądziłem, że to ukartowana scenka. „Wow – powiedział Rock. – Will Smith właśnie mi przyjebał”. Zdziwiłem się: w telewizji nie można chyba używać takich słów, pomyślałem. Otrzeźwiło mnie dopiero słowo „kurwa”. „Nie wycieraj sobie, kurwa, gęby nazwiskiem mojej żony!”, krzyczał Smith, bez mikrofonu, ewidentnie wściekły.
Pamiętny moment gali oscarowej w 2022 roku: Will Smith policzkuje Chrisa Rocka, który wręczał nagrodę za film dokumentalny. (Fot. Myung Chun/Getty Images)
„Co się dzieje?”, spytała kobieta siedząca obok mnie. Przez salę przeszedł pomruk, ludzie zaczęli się niespokojnie wiercić. Show trwał dalej. „Szok – powiedziała moja sąsiadka, wpatrzona teraz w telefon. – W telewizji wszystko wyciszyli”. Podczas przerwy reklamowej popędziłem do holu na parterze. Zagadnąłem obcego faceta w smokingu. „Na początku wyglądało to jak jakiś kawał”, opowiadał. Podszedł do nas jeden z pracowników odpowiedzialnych za obsługę techniczną ceremonii. „Za kulisami mówią, że to było naprawdę”, powiedział.
Publiczność w Dolby Theatre i cały świat szybko odtworzyli przebieg wydarzeń. Rock w swoim krótkim monologu porównał Jadę Pinkett Smith, żonę Willa, do bohaterki filmu „G.I. Jane” granej przez Demi Moore, bo obie miały ogoloną głowę. (W przypadku Pinkett Smith przyczyną było łysienie plackowate). Smithowi nie spodobał się ten żart, więc wszedł na scenę i spoliczkował Rocka . W mediach społecznościowych natychmiast zaczęło się szczegółowe analizowanie tego, co zarejestrowały kamery, nie zabrakło wynurzeń na temat rasy, toksycznej męskości i traumy. Jedni brali stronę Rocka, drudzy stronę Smitha. Tymczasem w Dolby Theatre wszyscy byli po prostu wstrząśnięci, niczym świadkowie niespodziewanej bójki w barze. Wydarzyło się coś szokującego, zupełnie niespodziewanego, niepokojącego. A potem zdaliśmy sobie sprawę, że Smith najprawdopodobniej dostanie za chwilę Oscara za rolę główną, wyjdzie na scenę i wygłosi przemówienie.
Nagrodę wręczał tercet gwiazd „Pulp Fiction”. W barze zebrał się ciekawski tłum. Zrobił się zgiełk i ktoś krzyknął: „Zamknijcie się, chcemy usłyszeć, co powie!”. Zapadła więc cisza, na ekranie za barem pojawiła się twarz Smitha. Widać było, że próbuje pogodzić sprzeczne emocje. Że czuje euforię, wściekłość, wstyd i dumę. Że myśli: „Kurwa, co ja narobiłem?”. Raz po raz używał słowa „bronić”; próbował w ten sposób połączyć swój zdumiewający uczynek z postacią Richarda Williamsa, ojca Venus i Sereny, którego zagrał w swoim oscarowym filmie. Łzy napłynęły mu do oczu i powiedział: „Z miłości robi się czasami szalone rzeczy”. Ale czy to usprawiedliwia przemoc?
Na koniec „CODA” zdobyła Oscara za najlepszy film, co od razu uznano za kompletną porażkę Netflixa. Dystrybutorem zwycięskiego filmu było Apple Studios, które kupiło prawa do dystrybucji „CODA” za rekordowo wysoką kwotę zaraz po premierze na festiwalu w Sundance. Tym samym dokonał się przełom: pierwszy raz główną nagrodę Akademii zgarnął film dystrybuowany przez firmę streamingową. W innych okolicznościach byłby to temat numer jeden, ale nikt nie miał głowy, żeby o tym myśleć.
Na Balu Gubernatorów, gdy z głośników popłynął kawałek Queen „Another One Bites the Dust”, usłyszałem, jak jeden z pracowników zastanawia się, czy incydent z udziałem Smitha i Rocka zostanie uznany za najbardziej szalony moment w historii Oscarów i przyćmi aferę kopertową. Wyszedłem na zewnątrz, idąc za Campion, która trzymała w dłoni Oscara za reżyserię. Czerwony dywan został już niemal całkowicie zwinięty; udałem się na imprezę „Vanity Fair”. Przez chwilę przysłuchiwałem się dwóm równolegle prowadzonym rozmowom, których uczestnicy próbowali zrozumieć, co się stało. Potem słynny komik powiedział mi, że spoliczkowanie Rocka to kolejny przykład tego, jak bardzo przewrażliwieni są obecnie celebryci. „Ludziom w tym mieście kompletnie odpierdala – dodał. – Los Angeles zmieniło się w Gotham City”.
Około pierwszej w nocy zacząłem zbierać się do wyjścia, ale postanowiłem po raz ostatni rzucić okiem na parkiet. DJ puścił akurat „He’s the Greatest Dancer” zespołu Sister Sledge. Nagle poczułem za plecami jakiś ruch. Will Kurwa Smith, uśmiechnięty od ucha do ucha, tańczył i kręcił się jak fryga. Pinkett Smith stała obok i śpiewała na całe gardło. Ludzie natychmiast powyciągali telefony i zaczęli ich nagrywać, a DJ wyczuł moment i puścił „Gettin’ Jiggy wit It”. Nowo ukoronowany laureat Oscara od razu zaczął rapować w duecie ze swoim młodszym ja: rozległo się znajome: „Na-na, na, na, na-na-na!”.
Will Smith z Oscarem dla najlepszego aktora pierwszoplanowego za rolę w filmie „King Richard: Zwycięska rodzina”, 2022 rok (Fot. Neilson Barnard/Getty Images)
Zobaczyłem, że trzyma w ręku złotą statuetkę. Kilka godzin temu uderzył człowieka przed kamerami telewizyjnymi, potem otrzymał nagrodę Akademii i obnażył duszę przed milionami ludzi na całym świecie. Napisał nowy, dziwaczny rozdział oscarowych dziejów. Co to było? Załamanie psychiczne? Chęć stanięcia w obronie żony? Czy Smith był zwykłym gnojkiem? Ofiarą? Potworem? Teraz wyglądało na to, że jest szczęśliwy jak nigdy. Tak niewiarygodnie mroczne i surrealistyczne zakończenia zdarzają się tylko w Hollywood.
„Oscarowe wojny. Historia Hollywood pisana złotem, potem i łzami”, Michael Schulman, wyd. Marginesy