Lojalnie uprzedzam, w wypadku „1670” mój dziennikarski obiektywizm ustępuje osobistej fascynacji. Piszę to w końcu jako fanka pierwszego sezonu. Osoba, która miała okazję (i przyjemność) odwiedzić aktorów na planie, ale też poznać ludzi, którzy go tworzą, zobaczyć zaangażowanie całej ekipy. Powiem tyle: nie ma innego tak brawurowego, inteligentnego, zabawnego i poruszającego portretu nas samych. Naszych zalet i wad, lęków i pragnień, wzlotów i upadków. Jak doszło do tego, że taki serial w ogóle powstał? Dlaczego skradł serca milionom widzów? Kto stoi za jego sukcesem? No i wreszcie: czego możemy spodziewać się po nowym sezonie?
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 10/2025.
Muzeum Kultury Ludowej w Kolbuszowej, zwane skansenem. Zagrało już w takich filmach, jak „Wołyń” czy „Kos”, ale odkąd zostało serialową Adamczychą (prawdziwa wieś o tej nazwie mieści się w powiecie ostrołęckim), czyli od grudnia 2023 roku, przeżywa lata świetności. Jest początek czerwca, a my z ekipą „Zwierciadła” przyjechaliśmy tu na sesję październikowej okładki. Za parę dni ruszają zdjęcia do trzeciego sezonu serialu „1670”, ale my chcemy porozmawiać o długo wyczekiwanym drugim (miał premierę 17 września w serwisie Netflix, przyp. red), a przy okazji zobaczyć na własne oczy karczmę U Żyda, dwór Adamczewskich czy słynny pomost nad rzeką Orzyc, na którym w pierwszym sezonie toczyła się na przykład dyskusja o topieniu Marzanny.
Pierwsza myśl? Po powrocie znów będę musiała odświeżyć sobie wszystkie dostępne odcinki, czyli obejrzeć serial po raz ósmy. Ciekawe, czy teraz spodoba mi się bardziej…
Kiedy miesiąc później podczas festiwalu Nowe Horyzonty mam okazję spotkać się z twórcami serialu przy okazji pierwszej prezentacji fragmentów nowego sezonu, dowiaduję się, że rekordziści oglądali go po kilkadziesiąt razy.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
Kiedy piszę „twórcy”, mam na myśli kilka osób. Przede wszystkim Jakuba Rużyłłę, scenarzystę filmowego i serialowego, zwanego Muflonem (ksywka z czasów, kiedy jako freestyle’owiec występował podczas bitew rapowych). To od niego zaczęło się to całe zamieszanie. A właściwie zaczęło się od książki Jana Sowy „Fantomowe ciało króla”. – Jej lektura była dla mnie nie tylko poruszająca, ale i intelektualnie pobudzająca. Wcześniej byłem ignorantem w tematyce przednowoczesnej historii Polski, zwłaszcza okres Rzeczpospolitej Obojga Narodów strasznie mnie nudził – wyznaje Kuba. – Tezy Sowy nie są może bardzo odkrywcze – w końcu stwierdzenie, że Polska szlachecka nie była najlepszym miejscem do życia ani dobrze zorganizowanym państwem, jest dziś pewnie wiedzą powszechną – ale sposób ich zaprezentowania i wnioskowanie były już genialne.
Tak narodziła się historia o szlachcicu Janie Pawle Adamczewskim, który marzy, by zostać najsławniejszym Janem Pawłem w historii Polski, jego żonie Zofii, dzieciach: Stanisławie, Jakubie i Anieli, znienawidzonym sąsiedzie Andrzeju, ale też o jego chłopach i wsi Adamczycha, w której wszyscy mieszkają i której Jan Paweł jest właścicielem w połowie (tej mniejszej).
Skąd jednak pomysł, by działo się to dokładnie w 1670 roku? Jak rozumiem, chodziło o to, by to był rok pewnej posuchy… – Spokojny rok w niespokojnych czasach – potwierdza Kuba. – Potrzebowałem takiego momentu w historii Polski, który będzie względnie nudny. Z drugiej strony wiedziałem, że to musi dziać się właśnie w tych dekadach, czyli być trochę sienkiewiczowskie, ale już po potopie. Wybierałem spośród pięciu roczników bez żadnej wojny, 1670 spodobał mi się, bo był zgrabną, okrągłą datą – tłumaczy. Nie miał jednak wizji stworzenia serialu stricte historycznego. – Staraliśmy się wiernie oddać ducha czasów, ale wydarzenia historyczne, o których zwykle uczymy się w szkole, nie były dla nas aż tak ważne. To jest jednak opowieść, która się dzieje w mikroświecie Adamczychy. Dopiero w drugim sezonie, wraz z rozszerzaniem się tego świata, pojawiają się prawdziwe historyczne postaci – dodaje.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
Ivo Krankowski, producent kreatywny serialu, opowiada, że Kuba napisał pierwszy draft scenariusza, pokazał go paru producentom, którzy – cytuję – „kompletnie go zlali”, po czym przyszła pandemia. Któregoś pięknego majowego dnia 2020 roku Ivo, który dawno do Kuby się nie odzywał, pomyślał: „Ciekawe, co Muflon kombinuje, co tam ma w szufladzie”. – Poprosiłem, by mi to wysłał, przeczytałem i z miejsca się w tym zakochałem – relacjonuje. Po czym zwraca się do Kuby: – Ktoś mi ostatnio uświadomił, że ja tak mocno zarezonowałem z twoim tekstem, bo byłem po czterech latach emigracji w Wielkiej Brytanii. Sprawiła to więc jakiegoś rodzaju głębsza refleksja czy tęsknota. Czasami jest tak, że czujemy swój dom bardziej, kiedy na chwilę go opuścimy. W każdym razie – wraca do opowieści – chwilę w tym podłubaliśmy i już doszlifowaną wersję pokazaliśmy producentowi Jankowi Kwiecińskiemu. Potem połączyliśmy siły z Maćkiem, o którym od razu pomyśleliśmy, że byłby świetny jako reżyser.
Maciejowi Buchwaldowi, bo to o nim mowa, masa rzeczy się w scenariuszu spodobała, a najbardziej to, że był naprawdę śmieszny. Jedyny problem polegał na tym, że był napisany w konwencji mockumentu, czyli udawanego dokumentu z planu historycznego serialu. – Raz, że było to już wiele razy wykorzystane, i to z powodzeniem, choćby w takich serialach jak „The Office” czy „Co robimy w ukryciu”, dwa – skoro jest to oryginalny pomysł Kuby, to forma też powinna być oryginalna – przejmuje opowieść Maciek. – Szkoda mi było tego anturażu historyczno-szlacheckiego do konwencji, w którą jest wpisany pewien brud. Od początku myślałem o tym jako o czymś pięknym. Przy okazji chciałem zadać kłam dość powszechnemu myśleniu, że komedia musi być formalnie banalna. Natchnęło mnie: zróbmy z tego serial naprawdę dziejący się w tamtych czasach, zburzmy czwartą ścianę, ale wywalmy wszystkie rzeczy, które sugerowałyby, że jakaś ekipa kręci naszych bohaterów. Czyli zróbmy klasyczny fabularny serial ze stuprocentową dbałością o wiarygodność świata. To, że bohaterowie mówią albo robią rzeczy dziwne, surrealistyczne, nieprzystające do swoich czasów – to jedno, ale scenografia, kostiumy czy charakteryzacja niech będą z najwyższej półki. Chodziło o to, by widz jak najszybciej uwierzył w świat przedstawiony. – Bardzo pięknie zgrało nam się to łamanie czwartej ściany z malarstwem – dodaje Ivo.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
Maciek wyjaśnia, że sceny, w których aktorzy mówią do kamery, w mockumentach są kadrowane jak wywiady telewizyjne, a co było odpowiednikiem takich wywiadów w tamtych czasach? Pozowanie do portretów. – Dlatego mamy dużo scen z bohaterami pozującymi jak do obrazu. Ale też, jak mówi Ivo, czerpaliśmy inspirację z malarstwa: z Bruegla, wczesnego Caravaggia, a w sezonie drugim także z Chełmońskiego, bo tym razem więcej przestrzeni oddajemy chłopom. Kordian Kądziela, drugi reżyser, w ekipie pojawił się dokładnie wtedy, kiedy toczyły się dyskusje na temat tego, jak daleko odejść od mockumentu. – Powracał temat: komedia kontra piękno i pytanie, czy to właśnie musi być do siebie w kontrze. Szukaliśmy przykładów pięknych komedii i ciężko było nam coś takiego znaleźć – mówi, kiedy rozmawiam z nim przez telefon (podczas spotkania z fanami we Wrocławiu on był na planie w Kolbuszowej). Z Maćkiem są – jak to sam określa – dwugłowym stworem reżyserskim, znali się już wcześniej, kibicowali sobie podczas konkursów krótkich metraży. Obaj robili głównie filmy komediowe, Maciek na łódzkiej filmówce, on w Katowicach. Nie zawsze spotykało się to z uznaniem. – Słyszałem na przykład, że robię kabarety, nie filmy – wspomina Kordian. Na planie pierwszego sezonu musieli się zgrać, znaleźć sposób na stworzenie spójnego serialu tworzonego przez dwóch reżyserów. Często się o coś nawzajem podpytywali czy konsultowali, ale już od drugiego sezonu rozumieją się niemal bez słów.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
Od początku podzielili się tak, że Kordian reżyserował odcinki od piątego w górę, a Maciej od pierwszego do czwartego. – Co oznaczało, że w moich robiło się coraz intensywniej i grubiej, łącznie z egzorcyzmami czy weselem pełnym scen tańca – tłumaczy Kordian. Czyli kiedy widzowie już przyswoili ten i tak nietypowy fundament, on miał okazję dobudować do niego kolejne pięterka w postaci dołożenia konwencji typu horror czy kina sportowego z odcinka z pojedynkiem. – To była wielka frajda – przyznaje. – Na przykład w scenie, w której Bogdan i ksiądz Jakub płyną łódką, zainspirowałem się „Rejsem”, chciałem ją nakręcić w jednym ujęciu i wydobyć niezręczności wynikające z pauz. My w ogóle czerpiemy z różnych tradycji komediowych, są też wrzutki do wczesnego YouTube’a. Paweł Jumper, który skacze rowerem z murka, jest zacytowany w scenie, w której Jan Paweł próbuje biegać i mówi „Ała, kurwa, rzeczywiście”. To był jeden z nietypowych momentów w mojej karierze reżyserskiej, kiedy musiałem zasłużonemu aktorowi, jakim jest Bartłomiej Topa, wysłać filmik Pawła Jumpera jako referencję aktorską, jak ma te słowa powiedzieć.
No właśnie, obsada. Jak wyznaje Kuba, Jan Paweł i Zofia to role, do których zagrania nie było praktycznie żadnego castingu. – Ten casting bardziej przebiegał w drugą stronę, to my próbowaliśmy ich nakłonić do przyjęcia naszej propozycji. To my się bardziej stresowaliśmy – zapewnia. Kordian Kądziela: – Mam wrażenie, że Bartek Topa rolą Jana Pawła złapał wiatr w żagle i grywa teraz coraz bardziej nietypowe postaci. Podobnie jak Kasia Herman. Zabawne, jak człowiek pomyśli, ile musieliśmy ich do tego przekonywać. Kasia mówiła, że nie czuje się pewnie w komedii.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
Tylko że komedii nie gra się komediowo. My potrzebowaliśmy potężnych aktorów dramatycznych, bo to na nich stoi ten serial. – Bartek Topa jako Jan Paweł, Andrzej Kłak jako Andrzej, Dobromir Dymecki jako Bogdan, brat Zofii– to były nazwiska, które od początku umieszczaliśmy w naszych prezentacjach dla producentów. Kasię Herman zaproponowała nasza reżyserka castingu Kasia Krzywda, od razu uznałem, że to świetny pomysł, żeby była Zofią. Wszyscy oni zostali zaproszeni na zdjęcia próbne, ale praktycznie nie mieli kontrkandydatów – potwierdza Maciek.
Natomiast ksiądz Jakub, chłop Maciej i Aniela byli już postaciami castingowanymi. Najciekawsza historia dotyczy księdza Jakuba. Michał Sikorski (który pół roku temu też gościł na naszej okładce) był początkowo brany pod uwagę do roli Stanisława, drugiego syna Jana Pawła i Zofii. Dopiero podczas castingu usłyszał pytanie, czy nie zechciałby przeczytać jeszcze innej roli. – To nie była łatwa decyzja, bo on jest w niej bardzo specyficzny, nie wiedzieliśmy, czy to nie będzie za dużo, inaczej, zbyt odstająco od innych postaci. Jednak okazało się, że obronił swoją postać tak fenomenalnie, że stała się nieomal kultowa – mówi Maciek i dodaje: – Michał sam opowiadał, że kiedy wrócił do domu i zadzwoniła do niego agentka z informacją, że ma rolę księdza, początkowo był rozczarowany, bo nie dostał roli syna, a że nie znał scenariusza, pomyślał, że rola księdza jest drugo- czy trzecioplanowa.
Aniela została wybrana szybko, ale był to naprawdę wieloetapowy proces. Podobnie Kirył, który był castingowany do roli chłopa Macieja. – Ciągle do nas wracał, przechodził przez kolejne zdjęcia próbne – kontynuuje Maciek. – Wiedzieliśmy, że jego postać będzie kluczowa dla rozwoju fabuły, bo musi być kimś, w kim może zakochać się taka dziewczyna jak Aniela, ale też mieć poczucie humoru, nie być nudnym pięknisiem.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
Co uważniejsi widzowie w rolach epizodycznych dostrzegą też samych twórców. Maciej Buchwald jako chłop z Adamczychy w każdym sezonie ginie od ostrych narzędzi (w pierwszym to nóż w plecach, w drugim widły), Kordian Kądziela, również jako chłop, w pierwszym sezonie segreguje odpadki, w drugim podpowiada Janowi Pawłowi w pewnej ważnej kwestii. Ivo Krankowski zagrał Ivonne, członkinię objazdowego teatru (tę z wąsami), Jakub Rużyłło w pierwszym odcinku pierwszego sezonu był skrybą na sejmiku, a autor zdjęć Nils Croné – malarzem malującym portret Jana Pawła. Z kolei w rolach statystów można zobaczyć wielu mieszkańców Kolbuszowej, choćby jednego z właścicieli lokalnej restauracji Galicja czy lubianą nauczycielkę plastyki.
Zabawa zabawą, ale aż ciśnie się na usta pytanie, jak to możliwe, że sami faceci zrobili tak feministyczny serial? Mam tu na myśli choćby świetne pierwszoplanowe postaci Anieli czy Zofii. Ivo: – Myślę, że wszyscy mamy dobrą łączność z naszą kobiecą, żeńską stroną. Choć zdajemy sobie sprawę, że nasz skład nie jest może najfortunniejszy, jeśli chodzi o parytety.
Maciej: – Tu chyba nie jest ważna kwestia płciowa, ale światopoglądowa. W głębi ducha wszyscy jesteśmy równościowcami i wszyscy mamy mądrzejsze od siebie, wspaniałe i silne partnerki.Wyświechtane powiedzenie o nowej męskości, która nie jest w żaden sposób szowinistyczna, jest nam w jakiś sposób bliskie.
Kuba: – Nasz serial opowiada o współczesności, ale jest też siłą rzeczy zawieszony w XVII-wiecznym patriarchalnym i szowinistycznym kontekście, więc nie trzeba było się specjalnie gimnastykować, by wziąć te postawy na nasz komediowy cel. Ale nie da się ukryć, że postaci kobiece od początku były dla nas największym wyzwaniem.
Jak tłumaczy, Zofia jest postacią wybitnie komediową, jest więc wdzięczniejsza do pisania, natomiast Aniela, obok Macieja, jest typem straight mana, czyli postaci, która w komedii zwykle daje innym pole do zabłyszczenia, to jej oczami widzimy całą absurdalność tego świata. – Tacy bohaterowie są najtrudniejsi do zagrania i do napisania, często są też najmniej lubiani, bo nie są aż tak zabawni jak inni. Dlatego staramy się, by oboje mieli widzom coś więcej do zaproponowania niż tylko swoją „normalność”.
Bystrą, piękną i wrażliwą Anielę wyposażyliśmy w nadgorliwość w duchu woke, co nadaje jej komicznego rysu – mówi.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
W drugim sezonie jest zdecydowanie mniej skeczów, co nie znaczy, że będzie mniej zabawnie, ale na pewno bardziej fabularnie. – Czuliśmy, że tym razem same żarty nie wystarczą. Ludzie polubili naszych bohaterów, więc skoro dostaliśmy taki kredyt zaufania, to może w porównaniu z pierwszym sezonem, w którym tym, co emocjonalnie trzymało widzów, był wątek romansowy
Anieli i Macieja, postaralibyśmy się, by każdy bohater niósł jakiś emocjonalny ciężar, ale i zagadkę, dokąd go to zaprowadzi i jaką decyzję podejmie. Mam poczucie, że zwłaszcza to, co się wydarza w ósmym odcinku, urasta do megasymbolu, nie tylko żartu – mówi Maciek. – Wpuściliśmy trochę więcej powagi, a nawet wzruszających momentów. Pozwoliliśmy sobie naprawdę na dużo – potwierdza Kordian, który w tym sezonie wyjątkowo nie reżyserował ostatniego odcinka – w kalendarzu był on zaplanowany na czas, kiedy miała się rodzić jego córka, poprosił więc Maćka, by go zastąpił. Zresztą to niejedyne zastępstwo w serialu... Generalnie wszyscy w tym sezonie trochę się zmieniają, bo dorośleją. – Serial dojrzewa jako forma, my dojrzewamy jako twórcy, a nasi bohaterowie dojrzewają razem z nami – podsumowuje Maciek.
Jakub Rużyłło: – „1670” opowiada o uwięzieniu ludzi w pewnej formie. Tą formą jest XVII wiek, jego konwenanse i normy, które krępują wrażliwość bohaterów jak barokowy gorset. Pierwszy sezon osadzał – nie tylko ich, także samą opowieść, w drugim widzimy, jak próbują się wydostać – wierzgają, walczą i podejmują bardziej radykalne decyzje.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
Jak zauważa Maciek, każda z postaci tak naprawdę chciałby być kimś innym, każda zadaje sobie pytania o tożsamość. Aniela jest szlachcianką, a chciałaby być traktowana jak chłopka. Z kolei Jan Paweł chce być postrzegany jako wielki myśliciel i lider, którym nie jest. Serialowy Maciej nie akceptuje ograniczeń, które go hamują. Ksiądz Jakub ma większe ambicje niż możliwości, Stanisław zastanawia się, czy jest jak swój ojciec, a Zofia próbuje zrozumieć swoją kobiecość. – Myślę, że to ciekawie się przekłada na to, jakie pytanie zadaje sobie teraz Polska, co słusznie zauważyła jedna z uczestniczek spotkania z nami – mówi reżyser. – Czy jestem tą Polską, która jest wiecznie zanurzona w martyrologii, czy jakąś nową Polską? Nie przypuszczam, by Kuba siadał do pisania scenariusza z misją zostania wieszczem, ale sztuka ma to do siebie, że jak wychodzisz w niej od rzeczy bardzo ludzkich, to one rzeczywiście mogą urastać do diagnoz społecznych. Nie jest daleko od rozkminy nad tym, kim jestem i w jakim stopniu jestem kopią swojego rodzica, do tego, co jako obywatel biorę z przeszłości mojego kraju i co z tym robię.
Używanie przeszłości do opowiadania o teraźniejszości działa dlatego, że my się w niej przeglądamy pod kątem kierunku, w którym chcemy dalej zmierzać – tłumaczy dalej Maciek. I przyznaje, że czytając scenariusz drugiego sezonu, był zadziwiony tym, jak bardzo ich prośby o to, by Kuba „cisnął przebiegi emocjonalne bohaterów”, doprowadziły do zwiększenia stawki całej opowieści.
Ivo: – My tę emocjonalną glebę Muflona staraliśmy się wciąż podlewać i użyźniać.
Jakub: – To była taka pozytywna presja, dotycząca głównie tego, by serial nie przyjął formy sitcomu, tylko czegoś bardziej napiętego fabularnie i angażującego emocjonalnie.
Ivo: – Nie mówimy tego wprost Muflonowi, żeby jego ego zanadto nie urosło, ale po przeczytaniu scenariusza trzeciego sezonu, który właśnie kręcimy, naprawdę zacząłem się zastanawiać nad tym, jaka jest definicja wieszcza narodowego. I dochodzę do wniosku, że Muflon spełnia tę funkcję. Czyli w uniwersalny sposób dotyka pewnych cech narodowych, by jednoczyć, nie dzielić, przejrzeć się w tej historii niczym w lustrze.
Jak podkreśla, najbardziej jest dumny z tego, że robiąc „1670” nigdy nie próbowali definiować jego widza. – Jednocześnie świadomie używaliśmy różnych płaszczyzn humoru: i wizualnego, i slapstickowego, i literackiego – i po dwóch latach się okazuje, że dobrze bawią się przy tym widzowie o bardzo różnym guście i poczuciu humoru. Każdy znajduje tu coś dla siebie.
Maciek: – Dzieciaki rysują księdza Jakuba w stylu anime a 70-latkowie wychwytują odniesienia do kabaretów z lat 70.
Kuba: – Oglądają go ludzie z różnych środowisk, także politycznych.
Maciek: – Może jako ludzie nie jesteśmy wcale tak różni i opowiadając tak naprawdę o sobie, można sprawić, że inni pomyślą: „Też tak mam”. Na przykład mam starego, który zachowuje się przy stole tak jak Jan Paweł, robi wiochę i wcale tego nie widzi, co padło z publiczności podczas jednego ze spotkań z fanami.
Co więcej, może ja sam też się zachowuję jak Jan Paweł, czyli nie tylko „znam tych ludzi”, ale też „jestem tymi ludźmi”. Czasem jestem Anielą i próbuję na siłę kogoś uszczęśliwiać, a czasem jestem Zofią i wyrzekam się czegoś mocnego w sobie.
Jakub Rużyłło: – Na przykład Jan Paweł jest postacią, którą ja, jako jego pomysłodawca, bałbym się kiedykolwiek stać. Jest w nim jakiś rodzaj przestrogi, żeby nie zatopić się w swoim egotyzmie.
Rzeczy, do których mamy stosunek emocjonalny, najbardziej nas bawią i najbardziej denerwują. Stąd się bierze komedia. Docierają do nich oczywiście różne opinie, niektórzy doszukują się w ich serialu drapieżności i kontrowersyjności…
– Moim zdaniem on jest naprawdę bardzo życzliwy wobec swoich bohaterów i widzów – oponuje Maciek. – Może to wynika z tego, że widziałem tyle hardcorowych rzeczy… ale my w ogóle nie jedziemy po bandzie. My to nie „South Park”, który jest 700 razy bardziej kontrowersyjny. My to raczej ciepłe kluchy.
Moja teoria jest taka, że może po prostu nie jest łatwo uwierzyć i zrozumieć, jak coś niekoniunkturalnego może odnieść sukces.
Na przykład zdarza się, że nasi scenografowie budują ogromny przedmiot, który pojawia się na ekranie zaledwie przez trzy sekundy, na takiej samej zasadzie dodajemy jakiś absurdalny szczegół, jak ten, że w wykopanym dole jest szkielet dinozaura – nie było tego w scenariuszu, nie ma w tym większego sensu, ale jest pewien rodzaj energii, która sprawia, że ludzie nie wiedzą, co z tym zrobić. Z czymś, co ma wszelkie cechy niezależnego kina, ale jednocześnie duży budżet. A to połączenie jest dziwne.
Kordian Kądziela: – Dlatego tak się ucieszyłem, że to się ludziom jednak spodobało. Jednocześnie przy wymyślaniu kolejnego scenopisu nie narzucaliśmy sobie ciężaru milionu oczu, tylko chcieliśmy, by to wciąż nas bawiło i wciąż dawało frajdę poszerzania granic tego barokowego uniwersum. Czuję wdzięczność wobec Netfliksa za to, że dał nam taką wolność. Nikt nie dyszy nam tu w kark. Dzięki temu możemy sobie pozwolić na tę naszą cudownie szczeniacką brawurę.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
Kirył Pietruczuk gra w „1670” chłopa Macieja, który przyjeżdża do Adamczychy w ramach „wymiany” z Litwy (pamiętajmy, to czasy Rzeczpospolitej Obojga Narodów). Z miejsca zakochuje się w Anieli, córce Jana Pawła, ku swojemu zaskoczeniu – z wzajemnością. W pierwszym sezonie wątek Macieja skupia się głównie na jego relacji z Anielą. W drugim Maciej zaczyna więcej myśleć o przyszłości i coraz wyraźniej dostrzega ograniczenia
wynikające ze swojej pozycji. – Zdaje sobie sprawę, jak niewiele potrzeba, by kompletnie stracił grunt pod nogami, i to nie z własnej, ale z czyjejś woli, a właściwie kaprysu. To bardzo wpływa na decyzje, jakie podejmuje – tłumaczy Kirył. – Dużo zmieniło w nim spotkanie z rzekomym synem magnata w pierwszym sezonie, dominuje w nim frustracja, brakuje cierpliwości. Wie, że aby być z Anielą, musi jakoś poprawić swój status społeczny albo sobie odpuścić temat. Bo zawsze może się pojawić kolejny syn magnata, z którym nie będzie miał żadnych szans. Martyna Byczkowska, grająca Anielę, mówi, że jeśli chodzi o jej postać, to nie tylko relacja z Maciejem, ale i jej tożsamość zostają zachwiane. Staje przed wyborem: iść za głosem serca czy lojalnością wobec rodziny. – Ciężko to porównać do współczesności, bo podziały społeczne były wtedy o wiele bardziej wyraźne niż teraz, choć z drugiej strony może psychologicznie i emocjonalnie niewiele się zmieniło – zastanawia się. – Komuś z nizin społecznych nadal nie jest łatwo piąć się po tej drabinie, ale raczej nie grozi mu za to chłosta czy śmierć – dodaje Kirył. Zgadza się, że pierwszy sezon był bardziej komediowy – śmialiśmy się z bohaterów, ale tak naprawdę śmialiśmy się z samych siebie – swoich wad i przywar; w drugim jest większe skupienie na relacjach między bohaterami, co bardzo rozwija i wzbogaca konwencję serialu. – Bez sensu byłoby, gdyby serial stał w miejscu, podobnie jak postaci. Drugi sezon jest mniej o skali makro, czyli tak zwanej polskości, więcej uwagi poświęcono wewnętrznym rozterkom bohaterów: grać na siebie czy grać z rodziną? – tłumaczy. – Wiem, że wielu widzów oglądało pierwszy sezon kilkakrotnie właśnie dla ulubionych żartów czy scen i myślę, że w drugim też jest taki potencjał, ale tym razem można jeszcze lepiej przejrzeć się w bohaterach: Zofii, Stanisławie, Macieju, Anieli.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
Martyna Byczkowska: – Jest coś takiego i w Macieju, i w Anieli, co czyni ich do siebie podobnymi. On jest chłopem z Litwy na Erasmusie w Polsce, z inteligencją nieprzystającą do pomocnika kowala. Ona szlachcianką, świadomą społecznie, wykształconą i wszechstronnie utalentowaną, mającą poczucie przywileju i z tego powodu próbującą wtopić się w chłopski stan. Oboje właściwie nigdzie nie pasują, oboje za dużo myślą. A jeśli chodzi o ich związek, to trochę mi przypomina współczesną relację na odległość dwojga obcokrajowców – pierwsze miesiące ekscytacji i wyczekiwanych spotkań mijają i oboje muszą zdecydować, co dalej. Dziś taka decyzja byłaby łatwiejsza o tyle, że musieliby postanowić, kto do kogo się przeprowadza, zostawiając swoją rodzinę, przyjaciół i pracę, co nadal jest ogromną zmianą. A tu oboje widzą, że w tym systemie, w którym się znajdują, nie mogą porzucić tego, co znają, nie mogą zacząć wspólnego życia.
W pierwszym sezonie oboje czują się samotni i to poczucie wyobcowania ich do siebie zbliża, w drugim są samotni indywidualnie, nie komunikują się ze sobą na temat swoich problemów.
– Chcieliby się spotkać w pewnym punkcie, ale myślą, że każde do tego punktu musi dojść samodzielnie. Czyli Maciej musi się dorobić, a Aniela, nie wiem, wytrwać w swojej decyzji… Każde z nich coś sobie wyobraża na temat drugiej osoby i ich relacji, co w konsekwencji ich od siebie oddala – dodaje Kirył.Mimo to ze wszystkich związków pokazanych w „1670” ich wydaje się Martynie najbardziej partnerski, najmniej patriarchalny. – Może dlatego, że to Maciej czuje, że musi dorównać Anieli, by z nią być, nie na odwrót. Ale też mówi się, że nie wiesz, jak silny jest wasz związek, dopóki razem nie zamieszkacie, a tu oboje nie mają za bardzo okazji, by przetestować, jak by to ich partnerstwo przejawiało się w codziennym życiu.
Pytam, jak odnajdują się w roli jedynych „normalnych” w Adamczysze.
Martyna: – Nasze role wynikają z klasycznego podziału w komedii, muszą tu być też bohaterowie, z którymi widz się utożsamia i które są kontrastem dla rozgrywającego się wokół absurdu. Muflon napisał nasze postaci tak, że mają być łącznikami z widownią.
Kirył: – Jesteśmy ich łącznikami z tamtym światem, trochę uziemiamy tę historię. Z jednej strony w niej uczestniczymy, z drugiej patrzymy na nią z boku.
Martyna: – Myślę, że w postaci Macieja widać to bardziej. Ja, mając już w sobie nadwiedzę związaną ze znajomością sezonu, mogę z pełną świadomością powiedzieć, że w odróżnieniu od
Macieja Aniela jest i nie jest z tamtego świata. Jest w niej pewien rodzaj hipokryzji, który w pewnym momencie się uwidocznia: czyli z jednej strony jestem świadoma swojego przywileju, ale z drugiej – zdarza mi się z niego skorzystać. Może zamiast męczyć biednych chłopów, mających i tak wiele na głowie, kwestiami ekologii, mogłaby skupić się na uświadamianiu szlachty. Dziś jest podobnie – wielkie koncerny zatruwają środowisko, ale to nam, zwykłym ludziom, wmawia się, że uratujemy świat, jak zrezygnujemy z plastiku. A ty widzisz w Macieju jakieś fałszywe nuty?
Kirył: – Nie wiem, czy nazwałabym to fałszywą nutą, ale zapadł mi w pamięci jego monolog z pierwszego sezonu na temat tego, żeby nie mieć pragnień ani oczekiwań. Tak powtarzała Maciejowi przez całe życie mama, co w sytuacji, w jakiej się znajduje jako chłop pańszczyźniany, było bardzo dobrą radą. Tymczasem on, odkąd poznał Anielę, zaczął mieć pragnienia i oczekiwania.
Martyna: – Proszę cię, to wcale nie jest wada, to jest urocze. I jeszcze bardziej przyciąga do ciebie widza. Podobnie jak brak wiary w siebie. Chodzi mi o to, czy można Macieja za coś nie lubić.
Kirył: – Największą wadą tej postaci jest chyba to, że ona od początku miała wzbudzać sympatię.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
Pytam, czy czasem nie zastanawiają się nad tym, że Muflon, tworząc ich postaci, może czerpać też z nich samych.
– Oj, mam nadzieję, że nie – szybko odpowiada Kirył. – Ja też, tym bardziej że im dalej w las, tym Aniela ukazuje mniej pozytywne cechy – wtóruje mu Martyna. – Poza tym dużo łatwiej jest grać postaci, które mniej przypominają ciebie. Mam poczucie, że im więcej tych różnic dostrzegam, na więcej sobie pozwalam w grze, podchodzę mniej szablonowo – dodaje Kirył.
– Kiedy postać przypomina ciebie, masz chęć jej bronić, oddać jej sprawiedliwość, natomiast kiedy nie przypomina cię w ogóle, mniej ci zależy na tym, by przedstawić ją w dobrym świetle, wytłumaczyć, a bardziej na tym, by po prostu była wiarygodna.
Możesz skupić się na tym, że jej przebieg bardziej opowiada o regresie niż o rozwoju. W przypadku Macieja, niestety, tych podobieństw jest wiele. Jestem wiejskim słodziakiem [śmiech].
Martyna: – Aniela jest na pewno dużo mądrzejsza ode mnie. Ale to działa trochę jak horoskop. Grasz jakąś rolę, bo reżyser jednak zobaczył tę postać w tobie. Czasem opiera się to tylko na cechach zewnętrznych, a czasem jest to combo zewnętrznych i wewnętrznych. Dlatego trudno się od tego oddzielić. Czekam na to, aż jakiś aktor czy aktorka na pytanie o cechy wspólne odpowiedzą: zero. Chyba że mówimy o bardzo złej postaci, wtedy trochę głupio byłoby przyznać: tak, mamy wiele wspólnego [śmiech].
Kirył: – Taki jestem na co dzień i bardzo mi miło, że w końcu ktoś to dostrzegł [śmiech]. Myślę, że dla higieny psychicznej w naszym zawodzie zdrowsze jest, kiedy widzisz różnice między własną osobowością a osobowością postaci. Łatwiej ci wtedy postawić granicę. W pierwszym sezonie było to dla mnie bardzo ważne, bo widziałem, jak wiele wspólnego mam z Maciejem.
Zależało mi na tym, by wyznaczyć sobie punkt, w którym kończę się ja, a zaczyna on. Po zdjęciach nie miałem kryzysu tożsamościowego, po prostu z czasem się to wyrównało, wzburzone morze się uspokoiło. Dlatego też oglądanie pierwszego sezonu mogło mi sprawić przyjemność, bo mogłem robić to prywatnie, nie zawodowo – dodaje.
To ważny wątek, bo po emisji serialu ich życie wywróciło się do góry nogami. Zwłaszcza Kiryła, dla którego była to pierwsza tak duża rola, właściwie debiut. Dziś nie można już sobie wyobrazić „1670” bez nich. – Ja jednak myślę, że jestem zastępowalna, oczywiście bardzo bym tego nie chciała, ale myślę, że Anielę mogłaby zagrać inna aktorka – protestuje Martyna. – Nie ma osób niezastąpionych, ale tu chyba bym się z tobą nie zgodził… – włącza się Kirył. – Jeśli chodzi o mnie, to sukces serialu ogromnie zmienił moje życie. Usłyszałem wiele miłych rzeczy na temat mojej pracy, co było tym ważniejsze, że dopiero co skończyłem szkołę aktorską i widziałem, co przeżywali moi koledzy z roku, którzy do tej pory nie dostali takiej szansy. Wiem, że ze strony producentów był to ogromny kredyt zaufania, to duża i ważna rola, nic dziwnego, że castingi długo trwały, o czym na szczęście dowiedziałem się dość późno – nie miałem pojęcia, że tyle osób było branych pod uwagę, myślałem, że po prostu mam farta. Co też jest prawdą. Czasem mijam na ulicy ludzi i widzę, że skądś mnie rozpoznają, ale jeszcze nie wiedzą skąd…
– Wydaje ci się, że jakaś dziewczyna patrzy na ciebie, bo jej się podobasz, a ona patrzy, bo nie może sobie przypomnieć, skąd cię zna – śmieje się Martyna. – Czasem gadamy o tym z koleżankami, że rozpoznawalność niesie za sobą coś takiego, że jak ktoś ci się uważnie przygląda, to wiesz na pewno, że nie dlatego, iż go zaintrygowałaś.
Kirył: – Nie powiem, że się do tego już przyzwyczaiłem, ale na pewno staram się nie zatracić w tym wszystkim. Wywiady, zaproszenia do programów, bywanie na eventach – to wszystko jest bardzo miłe i jestem za to bardzo wdzięczny, ale nie przywiązuję do tego aż takiej wagi. Nie po to chciałem zostać aktorem, żeby być rozpoznawalnym, tylko po to, by robić to, co kocham.
Martyna: – Serio?
Kirył: – No dobra, chodziło mi o kasę, seks i rozpoznawalność.
Martyna: – Czyli w tym się różnicie z Maciejem: on nie ma żadnych wad, a ty…
Kirył: – …a ja jestem przebrzydłym materialistą i atencjuszem.
Martyna: – Tak chyba zatytułujemy tę rozmowę.
Po chwili jednak poważnieją i przyznają, że to niesamowite, ilu ludziom ten serial dał radość. Fajnie, że mogli być tego częścią.
Natomiast co do samej rozpoznawalności, Martyna ma dość ambiwalentne odczucia. Było to miłe, ale też przytłaczające.
– Pojawił się we mnie strach, że to mnie jakoś przyblokuje, bo tak jak Kirył, nigdy nie chciałam być popularna, nie kierowały mną te kryteria. Marzę o tym, by po prostu pracować w swoim zawodzie, robić wartościowe projekty. Nie chciałabym wpaść w szufladkę, w jaką wpadli choćby młodzi aktorzy z „Harry’ego Pottera” – mówi. – Nikt z nas nie podejrzewał, że to się tak rozrośnie. Oczywiście wiedziałam, że to jest świetnie napisane, czułam unoszący się w powietrzu eteryczny zapach oznaczający, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym, ale nie przypuszczałam, że będzie miało aż tak dużą widownię. To mnie pozytywnie zdziwiło.
– Mając doświadczenie dwóch sezonów, nadwiedzę, jak ujęła to Martyna, powiedzielibyście, że o czym właściwie opowiada „1670”? – pytam. – Co chcielibyście, by widz z niego wyniósł?Martyna: – Chyba jedyne, czego bym chciała, to jakiejś otwartości na to, o czym opowiadamy. Żeby to nie tylko rozbawiło, ale może i kogoś poruszyło. Widzę zwłaszcza w drugim sezonie sporo uniwersalnych tematów, które mogą trafić do wielu, a z drugiej strony często się śmiałam. Moim zdaniem opowiadamy o wyborach, o tym, na co mamy wpływ w naszym życiu, a na co nie.
Kirył: – Ciężko o tym mówić, jak się w tym uczestniczy, ale ja widzę to tak: w pierwszym sezonie w wypadku Macieja to była historia konfliktu między sercem a głową, w drugim już totalnie idzie za sercem i to go trochę gubi, sprawia, że traci kontrolę nad swoim życiem, jeśli w ogóle jakąkolwiek miał. Ale zgodziłbym się z Martyną, że to jest przede wszystkim opowieść o wyborach i ich konsekwencjach.
Fot. Aleksandra Modrzejewska-Mitan/Tk Mgmt
A jakie spostrzeżenia na temat rozwoju swojej postaci i w ogóle serialu ma Katarzyna Herman, serialowa Zofia Adamczewska? – Podoba mi się to, że drugi sezon zaczyna się z rozmachem, wręcz bizantyjskim. Pierwszy skończyliśmy, bogacąc się, a tu już mamy nową karocę i jedziemy na wczasy do Turcji…
– Twoja szafa też znacznie powiększyła rozmiary… – nie omieszka zauważyć Bartłomiej Topa, czyli Jan Paweł, mąż Zofii.
Katarzyna Herman: – Tak, Zofia ma mnóstwo nowych sukni, praktycznie w każdej scenie inną, zaczyna się więc na bogato, a kończy czymś, co bardzo mnie ujęło i było jakoś osobiste. Pamiętam, że jak zajechaliśmy z Bartkiem na plan, zdziwiło nas, że to słynne błoto, które nas zjadało i pochłaniało w pierwszym sezonie, zmieniło się nagle w westernowy pył. Przy tej drugiej części, kręconej latem, bawiłam się właściwie tak, jakbym grała w westernie.
Bartłomiej Topa: – Słońca było rzeczywiście dużo, co służyło wszystkim scenom. Ten sezon jest jasny, przepojony kolorami – i w kostiumach, i w naszych energiach. Adamczycha się rozrasta…
Katarzyna: – …ale są też pojedynki, jest scena, w której samotny jeździec odjeżdża w kierunku zachodzącego słońca…
Bartłomiej: – To, co mnie najbardziej uderzyło w drugim sezonie, to pogłębione relacje rodzinne. Wątki, które zawiązaliśmyw pierwszym, są tu kontynuowane i rozwijane. Rola Bogdana, mojego szwagra, rola Macieja, ukochanego mojej córki, którego ja przecież ciągle nie znam i nie rozpoznaję, role służek, ale i Andrzeja, mojego adwersarza, i jego córek, które wreszcie mają coś do powiedzenia – to wszystko tworzy wielobarwną tęczę, która się rozrasta i naprawdę może zachwycić. Liczę na to bardzo.
Katarzyna: – Mieliśmy poczucie, że w kolejnej części trzeba iść dalej, dać coś więcej. Oprócz tego, że jest pełniejsza i jakaś taka pstrokata, to jest też bogatsza w emocje. No i jest w niej obecne też to, na co się ostatnio otworzyliśmy jako społeczeństwo za sprawą takich książek, jak choćby „Chłopki”, czyli nasze chłopskie dziedzictwo. Mam nadzieję, że nie opowiadamy błahej historyjki, że tam w tle widać, że wszyscy jesteśmy ze wsi, choć lubimy myśleć, że raczej z dworu. Bo „1670” opowiada o naszych korzeniach.
Bartłomiej: – Najpiękniejsze jest to, że nas nadal łączą emocje i wartości, którymi próbujemy się kierować. Udaje się w tej naszej Adamczysze dotykać człowieczeństwa, i przez to jest to tak wciągające, także dla nas, aktorów. Lubię poważne traktowanie dowcipu – sposób, w jaki Kuba pisze tę historię, a Maciej i Kordian ją reżyserują.
Nie wiem, czy zauważyliście, ale Kasia i Bartek są jedynymi aktorami, którzy mówią o swoich postaciach „ ja”, „my”. Z jednej strony odnajdują je w sobie, internalizują, z drugiej mam wrażenie, że bawią się nimi, z takim zdrowym dystansem i przekonaniem, że niczego nikomu już nie muszą udowadniać.
Katarzyna: – Nie wiem, czy zdarza się, żeby aktor, nawet doświadczony, wchodził w jakąś rolę bez poczucia ryzyka. A tutaj to ryzyko było bardzo duże. Kiedy po raz pierwszy dostałam scenariusz i kręciliśmy wstępny materiał, żeby zobaczyć, jak to wszystko ze sobą zagra – postaci, kostiumy, konwencja – to pamiętam, że staliśmy w krzakach w kostiumach i patrzyliśmy na siebie: jak to zagrać? „Myślisz, że mogę zrobić z niego takiego głupka?” – spytał Bartek. „No chyba tak, to jest super. A myślisz, że ja mogę być taka sztywniutka?” – odpowiedziałam. „Pewnie, bądź sztywniutka”. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, jakich narzędzi tu użyć i myślę, że to w tej robocie jest najlepsze – jeśli oczywiście jesteś otwarty i ciekawy – że każde zadanie przynosi nowe pytania. Mam nadzieję, że nigdy nie powiem sobie: „Już niczego nie muszę udowadniać, tylko się bawię”, choć bawimy się świetnie. I to już od pierwszego momentu, kiedy pojawiamy się na planie.
Wspomina, że kiedy przyjechali do Kolbuszowej w czerwcu, tuż przed trzecim sezonem, i zobaczyli porozstawiane domy, budki z cateringiem, ale przede wszystkim znajome twarze – wzruszenie było ogromne. – To jest bezcenne i zawsze dobrze się pracuje przy produkcji, kiedy ekipa jest dobrana tak, że się lubi i rozumie w pół słowa. A tu skład ludzki jest naprawdę przedni i wybitny – podkreśla. – Do tego jeszcze ten tekst, w którym – i wiedzieliśmy to od początku – nie należy poprawiać ani przecinka, bo tak dobrze rytmicznie jest napisany. Często jesteśmy pytani, czy coś od siebie dodajemy, improwizujemy i się wygłupiamy. Oczywiście trochę się śmiejemy i czasami gotujemy, Bartek na przykład strasznie się śmieje za każdym razem, jak widzi Andrzeja albo Bogdana, nie wiem, na czym to polega, bo mnie aż tak nie śmieszą jak jego.
Bartłomiej: – Wracając do tego, co powiedziała Kasia, tak, za każdym razem, jak wchodzimy na plan, jest trema i niepewność. Przed drugim i trzecim sezonem było jej pewnie mniej niż przed pierwszym. Pozwalamy sobie czasem podkreślić bardziej grymas czy zrobić jakiś wygibas, ale wiemy też, że czuwają nad nami Maciek i Kordian. Na przykład ja mam coś takiego w sobie, że za każdym razem chciałbym rozśmieszać, to jest kuszące, ale i ryzykowne, bo prowokuje pytanie: „Dlaczego oni się nie śmieją? Przecież mówię to pierwszy raz”. Aktorzy potrzebują pogłaskania, braw, takiego „Ale wspaniale!” – wtedy możemy nasze piórka jeszcze bardziej stroszyć i jeszcze bardziej rozwijać skrzydła.
Zdaniem Kasi na planie „1670” jest trochę jak w dobrym związku, czyli wszyscy na tyle sobie ufają, że mogą sobie pozwalać na trochę odważniejsze, czasem nawet brawurowe, gesty czy zachowania. Więc korzystają z tego. – Ale zawsze w określonych ramach, w jakiejś konwencji – dodaje Bartek. – Choć ona też jest łamana, właśnie jakimś dramatem, wzruszeniem. Mamy pełną paletę człowieka: i głupotę, o którą się potykamy, i jasność, która czasem się przez nią przebija Katarzyna: – To jest nawet coś trudniejszego niż trema, to odpowiedzialność. Bardzo nas zaskoczyła popularność serialu, oczywiście nie każdemu się podoba, mój sąsiad spod piątki do tej pory nie przebrnął przez drugi odcinek i pewnie już nie przebrnie. No ale jednak znaczna większość widzów odnalazła w tym serialu ogromną frajdę. Pojawiła się więc chęć doskoczenia, a nawet może przeskoczenia tamtego sukcesu. Jednocześnie wiemy, że nie można o tym za dużo myśleć.
Bartłomiej: – Nie wiem, po co tu jestem, Kasia to wszystko tak idealnie ujmuje, że już nie mam nic do dodania. Kasia jest w ogóle wspaniałą, bardzo utalentowaną aktorką. Ma niesamowitą wrażliwość. Spotkanie i rozmowa z nią, a gramy też teraz razem w spektaklu „Dwoje na zakręcie”, są dla mnie za każdym razem ożywcze. Nawet jak gramy kilka spektakli z rzędu, każdy z nich jest skrzynią przeróżnych frajd i radości.
Katarzyna: – Wracając jeszcze do poprzedniej kwestii, moimi absolutnymi guru w tym zawodzie są Maja Komorowska i Jan Peszek – oboje mają w sobie coś takiego, i ja też próbuję się tego trzymać, że na planie czy scenie są jak dziecko. Łapią i zbierają to, co się dzieje tu i teraz, reagują na bieżąco, nie wymyślają sobie zbyt dużo. Kiedy jesteś jak dziecko, to jesteś otwarty i zaciekawiony, śmiały, czasami bezczelny, nie boisz się wygłupu. Tylko z takim podejściem da się to nasze żartowanie w „1670” czy na scenie prowadzić. To jest dosyć trudne, bo wiadomo, włos siwy, zęby żeśmy już na tym naszym graniu zjedli, ostatnio podliczyłam, że zagrałam już 60 ról – a tu trzeba znaleźć w sobie świeżość. Ale sto razy bardziej wolę to niż osiąść na „ja już wiem, jak”.
W najnowszym sezonie na pierwszy plan w ich postaciach wysuwa się to, jakimi są rodzicami dla swoich dzieci. – W relacjach rodziców i dzieci dochodzi do pewnej wywrotki: każde dziecko odkrywa swoje ambicje, każde dąży do własnego celu, ale jednocześnie z naszej strony jest rodzicielskie przyzwolenie na ich wygibasy i przeróżne ryzykowne działania – precyzuje Bartek. – A ja mam wrażenie, że to się nam jako rodzicom zupełnie wymyka spod kontroli – poprawia Kasia i dodaje: – Uwielbiam to zdanie Jana Pawła, które Bartek często cytuje: „Nie ma większego bólu, niż zobaczyć rozczarowanie sobą w oczach córki”. – A ja jednak myślę, że rolą rodziców jest być przy swoich dzieciach i wspierać je w działaniach, o ile nie zagrażają ich życiu czy życiu innych ludzi. Jeśli nie, to proszę bardzo, próbujcie, popełniajcie błędy i wiedzcie, że zawsze możecie wrócić, bo macie jeden dom i jednych rodziców – dopowiada Bartek. – Czy nie? Zośka…Katarzyna: – Ja powiem o czymś trochę innym… Pamiętam, jak miałam ciarki, kiedy w pierwszym sezonie kręciliśmy scenę, która była oczywiście śmieszna, ty bałeś się wtedy dżumy i snułeś smutne rozważania o życiu. Mówisz, że kostucha nie oszczędziła i naszej rodziny, zmarła nam trójka dzieci, a wtedy ja rzucam: „No jak trójka? Czwórka, a Gabryś?”. Mówimy o czasach, w których kobiety rodziły po kilkanaścioro dzieci, z czego połowa umierała. Kiedyś nam Muflon wyliczył, że ja w serialu mam 33 lata, a Bartek – 36, to byli przecież, z dzisiejszej perspektywy, stosunkowo młodzi ludzie, Zośka pewnie rodziła pierwsze dziecko w wieku 15 lat. Ci ludzie nie zastanawiali się, jak wychowywać ani jak kochać, wszystko było wtedy jakieś twardsze – pewnie kochali, ale czasu na to nie było zbyt dużo. Dzieciaki, kiedy oni mieli te trzydzieści parę lat, dorastały, wyjeżdżały do innego miasta lub wsi, córka pewnie byłaby wydana już dawno za mąż i też nie byłaby już „nasza”, tylko przynależała do innej rodziny. No, matką w tamtych czasach to ja bym nie chciała być. Nie dałoby się chyba o tym opowiadać bez współczesnego filtra.
A o związku? W pierwszym sezonie jest jasno powiedziane, że Zofię i Jana Pawła łączy jedno: nienawiść do sąsiada. Na przestrzeni trzech sezonów oni się do siebie zbliżają czy jednak od siebie oddalają?
Katarzyna: – Niechęć do sąsiada jest bardzo silnym uczuciem [śmiech]. W pierwszym sezonie nie zdążyliśmy tego za dużo pokazać, w drugim Zośka i Jan Paweł się do siebie, myślę, zbliżają.
Bartłomiej: – W drugim sezonie jest dużo miłości, a czy między nami, to się okaże…
Pytam, czy nie mają wrażenia, że drugi sezon opowiada o tym, na ile jesteśmy sobą, a na ile naszymi rodzicami i przodkami.
– Na pewno w jakimś sensie jesteśmy naszymi przodkami – mówi Bartek – bo materiał genetyczny jest przecież przekazywany i na tym polega rozwój, że więcej wiemy na swój temat – swoich emocji, potrzeb i w ogóle celu życia – właśnie dzięki naszym dziadkom i pradziadkom, albo przynajmniej do tego się zbliżamy. Mam wrażenie, że żyjemy w czasach, w których odpowiedzi na wszystkie pytania praktycznie już padły, a jednocześnie o wiele trudniej nam się odnaleźć w gąszczu informacji, po części fake’owych. Kiedy budzę się rano i patrzę w oczy moim dzieciom, wiem, że na tym polega sens życia. Uśmiech, powiedzenie: „Zobacz, jakie piękne słońce, jak cudnie szumią drzewa, jak szybko rośnie grzyb”. Oczywiście łatwo mi to mówić dziś, kiedy mam 58 lat i przez różne etapy w życiu przechodziłem. Stać mnie na to, by to mówić, bo żyję w komforcie. Mimo to staram się najlepiej, jak potrafię. Moja perspektywa jest taka – wiem, że to może absurdalnie zabrzmi – ale ja naprawdę niczego już nie muszę. To jest moja decyzja, czy wstanę z łóżka, zjem śniadanie, pójdę na trening, do kawiarni. Oczywiście są jakieś obowiązki, bo mamy dzieci i pracę, ale gdyby to odciąć, to mam poczucie, że przyglądam się sobie wyłącznie od wewnątrz.
Katarzyna: – Ale ta codzienna rutyna, powtarzalność pewnych rzeczy, te właśnie jakieś obowiązki, są strasznie ważne. Chyba zwariowałabym, gdybym budziła się rano i mówiła sobie, że nic nie muszę. Nie dopuszczam takiego myślenia, trzymam się mojej rutyny, żeby właśnie nie leżeć. Oczywiście wszyscy chcemy być lepsi niż nasi rodzice, jesteśmy też w większości po terapiach, mamy większą świadomość niż oni i chyba trochę więcej narzędzi i wiedzy, jak postępować lepiej, choć w dalszym ciągu średnio nam to wychodzi. Uwalniające było dla mnie, kiedy uświadomiłam sobie, jaką jestem matką, i że jeśli będę o oczko, o stopień w czymś lepsza od mojej mamy – i tu przepraszam wszystkie nasze matki, bo one starały się najlepiej, jak umiały – a moja córka będzie o stopień, oczko lepsza w czymś od swojej – to ma to sens. Przecież nikt nas tego nie uczy, uczymy się sami, właśnie obserwując naszych rodziców.
Dla niej u Zofii bardzo współczesne jest to, że ona wie, na jakim etapie życia się znajduje – choć zaraz dodaje, że może mówi to dlatego, że sama już jest na podobnym, czyli nie jest już białą madonną, dorastającą dziewczyną, nie jest też czerwoną madonną, która kocha i rodzi dzieci, jest czarną madonną, trochę wiedźmą, trochę matroną. Czarne suknie zresztą w tym bardzo pomagają. Zofia wie, że to, czego szuka, nie jest na zewnątrz, tylko w środku. Poszukuje swojej jaźni, swojego właściwego bytu.
Katarzyna: – Dałam Zofii wszystko to, za czym nie przepadam w matkach, babciach i siostrach. Coś, od czego chciałabym być jak najdalej. Zofia ma w sobie sztywność, a ja lubię, jak jestem szczodra, niemałostkowa, elastyczna. Ona wydaje się nie mieć kompletnie poczucia humoru, ja przeciwnie – bardzo lubię się śmiać. Zofia ma też w sobie zaciętość, którą jakoś w sobie odnajduję, choć jej u siebie nie lubię.
Na początku odcinka o dżumie Zofia mówi: „Memento mori – to mój ulubiony cytat motywacyjny”, bardzo śmieszne zdanie. – Kiedy je wypowiedziałam, zrozumiałam, jak ono jest prawdziwe i że ja też się nim kieruję, a właściwie uczę się nim kierować – wspomina Kasia. – Do tego momentu wydawało mi się, że wszystko jeszcze przede mną i przyświecało mi raczej „carpe diem” niż „memento mori”, ale od jakiegoś czasu uważam, że powinniśmy oswajać się z myślą, że umrzemy. Ona jest bardzo stoicka i coraz mi bliższa. Całe nasze życie jest przygotowaniem do śmierci – im szlachetniej i piękniej w tę stronę idziesz, tym lepiej. Bardzo to we mnie rezonuje. Może to kwestia wieku, a może zasługa ponuraczki Zofii, która coś mi jednak dała.
– A ja mam wrażenie, że jestem Janem Pawłem. W jego słabościach, świrach i naiwnościach, w absurdzie jego działań, ale też w spojrzeniu na innych ludzi, w refleksji nad życiem, w chorej ambicji, której, myślę, kompletnie nie posiadam, ale może jej sobie nie uświadamiam – mówi Bartek Topa. – Wydaje mi się, że nie jestem ambitnym człowiekiem, nie cierpię się ścigać z innymi. Chociaż czasem włącza mi się to na scenie, zwłaszcza kiedy dialoguję z Kasią i ona rzuca jakiś tekst, a ja chciałbym tak odpowiedzieć, żeby albo ją to rozbawiło do łez, albo widownię. Ale to nie jest chorobliwe, to raczej taka twórcza wymiana, inspiracja, zawodowy ping-pong. Widzę Janka Pawełka w sobie i chyba to lubię. Co zabawne, żeby go poczuć przed sceną, bardzo pomaga mi przyklejenie wąsów i założenie jego butów.
Katarzyna: – Tak, Bartek wielokrotnie to powtarza, że zaczyna wchodzenie w rolę od butów. Z kolei dla mnie niezwykle ważny jest czepiec Zofii i bardzo dziwnie się czuję, kiedy są sceny, w których czepca nie ma, a w dodatku na jej głowie pojawiają się czerwone, ufryzowane loki. Kostiumy pomagają nam wejść w nasze role, co więcej, idealnie określają nasze postaci. Gdyby pomyśleć, że każda moja suknia, oprócz tego, że jest mocno ściągana sznurkami, to jeszcze waży kilkanaście kilogramów – w pierwszym sezonie jeszcze nasiąkała błotem, co dodawało ciężaru – to łatwo zrozumieć, że nie mogę nie być usztywniona.
Słyszałam, że aktorki przychodzą teraz do charakteryzatorów i mówią: „Zrób mnie tak na brzydko, jak Herman w »1670«”.
Wróćmy jeszcze na chwilę do naszych twórców. Każdemu z nich zadałam bowiem na zakończenie pytanie: Jaka postać z „1670” jest wam najbliższa? Która najbardziej z wami rezonuje?
Maciej Buchwald: – Z racji imienia chyba najbardziej Maciej, na pewno bliska jest mi jego filozofia życiowa „Niczego nie oczekuj i nie miej żadnych pragnień”. Ma poczucie humoru, jest też zdystansowany. Czuję dużo sympatii do Stanisława z drugiego sezonu, może dlatego, że jest trochę zbyt autokrytyczny i musi w siebie uwierzyć. Myślę, że jestem takim miksem Macieja i Stanisława.
Jakub Rużyłło: – Chyba uniknę odpowiedzi na to pytanie. Staram się w każdą z tych postaci włożyć pierwiastek ludzki, czyli coś z siebie. Nie tyle muszę się z nimi utożsamić, ale z pewnością muszę trochę z nimi pobyć. W naturalny sposób najbliższy jest mi Jan Paweł, bo jednak to z nim spędzam najwięcej czasu, cały świat przedstawiony jest zbudowany wokół niego, co jednak nie znaczy, że się nim czuję.
Ivo Krankowski: – Ja sympatyzuję z wieloma postaciami…
Kuba: – Ivo jest największym stronnikiem postaci kobiecych w serialu, zawsze o nie mocno walczy.
Ivo: – Na potrzeby tej rozmowy powiem, że najbardziej rezonuje ze mną postać Marianny, czyli służki i przyjaciółki Anieli. Bardzo chcielibyśmy ją bardziej rozwinąć. W ogóle moim marzeniem jest, żeby zrobić cały odcinek wyłącznie z perspektywy chłopskiej!
Kordian Kądziela: – Mnie także najbliżej do Macieja, który jest trochę obok tego całego szaleństwa i lubi być w pozycji obserwatora. Zawsze byłem outsiderem, w swoich filmach też opowiadam o outsiderach. A Maciej jest największym outsiderem w Adamczysze. Natomiast gdybym miał powiedzieć, jaka jest moja ulubiona postać, także ze względu na to, co się z nią dzieje w serialu, to byłby zdecydowanie Bogdan. W drugim sezonie ma wspaniałe momenty i trochę kradnie innym show.
A teraz już naprawdę na zakończenie… Dlaczego „1670” okazał się takim hitem? A pisząc „hitem”, mam na myśli choćby to, że tuż po premierze pierwszego sezonu przez 11 tygodni nie schodził z Top 10 serwisu Netflix, nagrodzono go też Orłami.
Odpowiedzi jest kilka. Na przykład taka: okazało się, że można nakręcić inteligentną komedię, z pełnokrwistymi bohaterami, pięknymi kostiumami i scenografią, wiarygodnym światem przedstawionym, ale też z metaforą zawartą w opowiadaniu o współczesności przez przeszłość. Albo taka: ten serial robią prawdziwi pasjonaci, co podkreśla choćby Kirył Pietruczuk.
– To jest naprawdę ewenement, nigdy czegoś takiego nie przeżyłem – wyznaje. – Wszyscy czują wyjątkowość „1670” i chcą to jak najlepiej oddać. To naprawdę superuczucie chcieć być na planie, czuć się tam jak w domu. Wyjątkowe jest też to, że statyści na planie nie są zawodowymi statystami, dla większości z nich to pierwsze doświadczenia z planem filmowym, w dodatku praca statysty nie jest łatwa, trzeba znosić i mrozy, i upały, czekanie na ujęcie czy częste duble – a ich zaangażowanie nie słabnie. Nie mówiąc już o tym, że przynoszą nam na plan upominki: jagody, grzyby czy wypieki. Tu naprawdę wszystkim zależy.
Potwierdza to Kordian Kądziela: – Wiemy o sobie bardzo dużo, jesteśmy cały czas w kontakcie. Na planie świętujemy urodziny każdego członka ekipy, co przy tak licznej grupie oznacza często kilka urodzin w tygodniu. Biuro produkcji wygląda jak sklep z akcesoriami na kinderbale, całe zawalone jest balonami, napisami Happy Birthday! i serpentynami pozostałymi po kolejnym skonsumowanym torcie. My naprawdę staliśmy się jedną wielką filmową rodziną.