Czwórka rodzeństwa – Benek, Franek, Nastka i Jana – i jedno warszawskie mieszkanie. O emocjach i wspomnieniach, które kłębią się w jego wnętrzach opowiada film Emi Buchwald „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”, którzy bierze udział w Konkursie Głównym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Rozmawiamy z reżyserką o jej pełnometrażowym debiucie.
Ida Marszałek: Wierzysz w duchy?
Emi Buchwald: Oczywiście. Jedna z moich bohaterek, Jana, w pewnym momencie wspomina, że w dzieciństwie widziała książkę, która sama z siebie spadła z półki. To jest moje doświadczenie. Świat duchowy istnieje obok nas, niewytłumaczalny i jego poszukiwanie stanowi ważną część naszego życia. Wydaje mi się, że to mega ciekawe w kontekście młodych ludzi. Często zapominamy, że oni to życie duchowe też mają i teraz zmagają się z kryzysem. Żyjemy w świecie, w którym wszystko, co braliśmy za pewnik w związku z wiarą się zaburzyło. Nagle musimy na nowo zrozumieć, czym jest nasza duchowość.
W Twoim pełnometrażowym debiucie wiele dzieje się w przestrzeni metafizycznej, ale sfera duchowa ma też swoją materialną reprezentację pod postacią Dusiołka. Od razu przypomniał mi się diabeł z „Post Tenebras Lux” Carlosa Reygadasa.
To jest dobre skojarzenie. Faktycznie ten diabeł, który pojawia się na początku filmu Reygadasa, żeby zostawić walizeczkę i na końcu, żeby ją zabrać, został ze mną. Mogło to być nieświadome nawiązanie. Bardzo chciałam, żeby to, co nadprzyrodzone funkcjonowało w moim filmie w organiczny sposób, żeby ten Dusiołek po prostu tam był. Bez konieczności dopowiadania, czy to się dzieje naprawdę, czy jest wyobrażeniem Benka, jednego z bohaterów. Moją ulubioną współczesną reżyserką jest Alice Rohrwacher, która sferę duchową, magiczną osadza w zwyklackiej codzienności. Na początku pracy nad filmem planowaliśmy, że bohaterowie będą tylko rozmawiać o Dusiołku, ale później kiedy scenariusz przeczytał Kasper Bajon, podpowiedział mi, że on powinien urzeczywistnić się na ekranie.
Dlaczego wybrałaś akurat tego upiora?
Powodów jest kilka. Zależało mi na tym, żeby opowiedzieć o czymś lokalnym, osadzonym w kulturze słowiańskiej. Obraz, który mam w pamięci od czasów nastoletniości to „Nocna mara” Johanna Heinricha Füssliego. Upiór, który się tam pojawia, występuje też w wierszu Leśmiana „Dusiołek”. Ten leśmianosko-słowiański demon bardzo pasował mi do problemów moich bohaterów. Zmora, która przychodzi do ciebie w środku nocy i nie pozwala ci oddychać. To też jest coś, co jest mi bardzo bliskie, ponieważ sama przechodziłam przez okres zadyszek.
Dokładnie tak, jak Benek. Czyli zawarłaś w filmie dużo swoich osobistych doświadczeń.
To tak naprawdę jest historia moja i pięciorga mojego rodzeństwa. Zainspirowana naszymi przeżyciami sprzed paru lat, kiedy opuszczaliśmy rodzinny dom. Mamy bardzo silną więź. Wychowaliśmy się w domu na wsi, który był odseparowany od reszty świata, więc stworzyliśmy sobie swój własny świat. Słuchaliśmy tej samej muzyki, kształtowaliśmy nawzajem swoje gusta. Później, w dorosłym życiu, większość z nas zajęła się sztukami wizualnymi. Więc mamy bardzo dużo wspólnego, ale to też powoduje, że czasami chcemy wzajemnie wpływać na swoje życie. A nadchodzi moment, kiedy rodzeństwo musi się nauczyć, że te relacje, które mieli w dzieciństwie, już się skończyły i teraz trzeba stworzyć nowe, dorosłe. Widać to doskonale na przykładzie Benka. Wychował się blisko swojego rodzeństwa, które ustawiało mu życie. Zawsze był kierowany przez kogoś, ale w pewnym momencie każdy skupia się na własnych sprawach i Benek zostaje kompletnie sam. To wymusza na nim, żeby zbudował siebie jako człowieka, zastanowił się, co dokładnie go przygniata. Dlaczego właściwie czuje ucisk na sercu. Myślę, że to jest film o samostanowieniu. Niestety funkcjonujemy w czasach, w których media społecznościowe, różne trendy dyktują nam, kim powinniśmy być.
„Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” (Fot. materiały prasowe)
A jednak media społecznościowe nie są w Twoim filmie obecne.
Zależało mi, żeby był to film o młodych ludziach, którzy nie siedzą w telefonach, bez komiksowych „dymków” pojawiających się nad ich głowami. Chciałam osadzić ich we współczesności, w przestrzeni Warszawy, ale bez tej całej otoczki: oho, to jest film o młodzieży. Zamiast pokazywać relacje w sieci, wolałam skupić się na tych w realu.
Bohaterowie nie gubią się w Internecie, ale we wzajemnych relacjach już tak. Czy w rodzeństwie łatwo jest zatracić własną osobowość?
Z tego, co rozmawiam z ludźmi, ta moja bliska więź z rodzeństwem jest raczej ewenementem. Ale zatracenie może się wydarzyć też w obrębie innych związków, które tworzymy na przestrzeni życia. Dlatego osoby, które nie mają rodzeństwa, dostrzegają ten film jako opis więzi przyjacielskiej, rodziny, którą wybierasz. Cieszy mnie, że w ogóle skłania do przemyślenia relacji, które często bierzemy za pewnik i przez to zaniedbujemy. A są przecież bardzo wartościowe. Jako rodzeństwo mamy podobny zbiór doświadczeń, zarówno jako pokolenie oraz osoby, które wyszły z jednego domu.
Jedna z więzi w filmie jest szczególnie silna. Jana i Franek są bliźniakami i jest to połączenie, które wymyka się naukowym pojęciom.
Tak, to jest bardzo ważny temat. Ja nie mam w rodzinie bliźniaków, ale Karol Marczak, mój współscenarzysta, ma dwójkę rodzeństwa, brata i siostrę, którzy są bliźniakami. Stąd to zaczerpnęliśmy. Faktycznie bliźniaki mają te dziwne odczucia, intuicje związane ze sobą nawzajem i to jest jeden z wątków, który umożliwił mi wprowadzenie do filmu elementu nadprzyrodzonego. Niewytłumaczalnej intuicji, za pomocą której bohaterowie się komunikują. Jest to też świadome nawiązanie do polskich filmów z przeszłości, które łączyły metafizykę z rzeczywistością. Jedną z osób, które takie kino robiły był Krzysztof Kieślowski. W jego filmach, na przykład w „Podwójnym życiu Weroniki”, bohaterowie zawsze mieli to dziwne wrażenie, że dzieje się coś „ponad”.
„Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” (Fot. materiały prasowe)
Obecność świata nadprzyrodzonego wprowadzasz też poprzez ruch kamery. Momentami wydaje się, że imituje obecne w mieszkaniu zjawy.
Ten typ ujęcia operator steadicam, z którym często współpracujemy, Staszek Marcinkowski, nazywa „mucha w smole”, ale niektórzy mówią na to „Emi Buchwald Shot” (śmiech). Taka powolna praca kamery, która snuje się po domu, to jest coś, co z operatorem, Tomkiem Gajewskim, wykorzystywaliśmy już w poprzednich filmach. Wnętrza i sposób opowiadania o nich to w ogóle moja obsesja. Jak byłam mała, zobaczyłam na Cartoon Network taką króciutką animację o domu, nie mam pojęcia, jaki miała tytuł, ale utkwiła mi w pamięci na tyle, że do dziś o niej myślę. W pierwszym ujęciu w „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” kamera nie idzie do przodu, tylko płynnym ruchem wycofuje się z pomieszczeń. Od przeszłości do teraźniejszości.
Miejsca przechowują pamięć, czy to jest znaczenie, które sami im nadajemy?
To jest temat, który zgłębię w następnym filmie. Na pewno nadajemy znaczenie miejscom, które są dla nas ważne, widzimy je poprzez pryzmat wspomnień. Ale też odciskamy swój ślad i zostawiamy po sobie rzeczy. One się gromadzą. Kolejne pokolenia będą w tych miejscach widziały jeszcze więcej niż my. Pewnie dlatego bardzo lubię film „Ghost Story", w którym opowieść w pewnym momencie przestaje dotyczyć bohaterów i zaczyna zajmować się samym domem, a później nawet już tylko kawałkiem ziemi, który też żyje. Przedmioty i miejsca ze sobą współdziałają. Przeszły świat oddziałuje na ten współczesny. Ponieważ pochodzę z rodziny żywej pokoleniowo i słyszę tyle historii, mam wrażenie, że ciągle żyję z moimi przodkami. To mogą być traumy pokoleniowe, ale też radości pokoleniowe.
„Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” (Fot. materiały prasowe)
W swoich krótkich metrażach też poruszałaś temat dorastania i więzi rodzinnych. Zdaje się, że to wątki, które Cię szczególnie interesują.
Lubię kino, które jest osobiste dla twórców. W związku z tym, że mam dużą rodzinę i pięcioro rodzeństwa, to ten temat jest dla mnie bardzo naturalny. Wydaje mi się, że to są bardzo ważne więzi, takie, które też nas kształtują. A mam poczucie, że zarówno w filmach, jak i w psychologii dużo więcej mówi o relacjach z rodzicami, bo one w oczywisty sposób na nas wpływają. Najczęściej mówi się też o nich w negatywnym sensie. W „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” chciałam to odwrócić i opowiedzieć o rodzinie bez wspominania o rodzicach. Z tego powodu wraz ze ze współscenarzystą, Karolem Marczakiem, poświęciliśmy im tylko jeden króciutki rozdział. Dosłownie jedno zdanie, które jest na tyle mocne, że zdradza pochodzenie bohaterów i pozostawia duże pole do interpretacji. Cały film trwa półtorej godziny, więc psychologia jest skondensowana. Chciałam opowiadać niuansami, które mają duże znaczenie symboliczne.
Bohaterowie w filmie dyskutują o tym, która w kolejności osoba z rodzeństwa ma najgorzej. A jak Ty uważasz?
Ja jestem oczywiście team Nastka, dlatego, że również jestem tą środkową. Ale mam w sobie też dużo z najstarszej Jany, bo zawsze się wszystkim wydaje, że jestem taka spokojna, realizuję swoje pomysły i mam takie poukładane życie. Rzadko kiedy ludzie mnie widzą w momencie ataku szału, w który w pewnym momencie wpada Jana. Na pewno jak jest się osobą środkową, to ma się poczucie obowiązku wobec młodszego rodzeństwa, ale też wobec starszego. Z drugiej strony można się skupić bardziej na sobie. Rodzice zazwyczaj najbardziej pilnują tych najstarszych i dużo więcej uwagi przywiązują do tych najmłodszych. Ci środkowi dostają mniej troski, ale i więcej wolności.
„Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” (Fot. materiały prasowe)
W ramach swojej wystawy Jana przygotowuje w mieszkaniu na Dobrej bazy z kołder. Czy To także jest element autobiograficzny?
Tak! Razem z moim rodzeństwem i przyjaciółmi zaczynaliśmy od baz, a teraz wszyscy budujemy film o bliskości młodych ludzi. Kuba, mój brat, jest autorem plakatu do filmu i w ogóle oprawy graficznej, moja siostra, Sara jest projektantką, mój przyjaciel z dzieciństwa, Janek Owczarek, jest kuratorem i pracuje w Muzeum Literatury w Warszawie. Wspólnie wymyślaliśmy koncept wystawy Jany na etapie scenariusza.
Twój film chwyta moment pomiędzy dzieciństwem i dorosłością. Jest taki symboliczny fragment, w którym Nastka, orientuje się, że jest daltonistką. Że świat wygląda zupełnie inaczej, niż widziała go, przez całe swoje dotychczasowe życie. Czy pamiętasz u siebie taki moment przejścia, który był też zderzeniem ze ścianą?
Myślę, że ciągle mam takie momenty. Na przykład kiedy obserwuję współczesną rzeczywistość. Zawsze wydawało mi się, że nasze słabości są wartością. Okazało się jednak, że żyjemy w świecie, w którym najważniejsza jest siła i to mnie przeraża. Nastka jest osobą, która próbuje kontrolować rzeczywistość, swoich braci i pomagać im za wszelką cenę. Nagle dowiaduje się, że przede wszystkim musi pomóc sama sobie. Że nie jest w stanie powiedzieć swojemu rodzeństwu, jak powinni funkcjonować, bo sama tego nie wie. Myślę, że to jest coś, co mnie z nią łączy.
Leśmian tworzył dużo neologizmów, u Ciebie w filmie też się pojawiają. Szczególnie ważne są „przygnęby”, które mają zdaje się zastąpić słowo „traumy”. Skąd potrzeba nadania im nowej nazwy?
To jest słowo, które pochodzi ze słownika mojego rodzeństwa i mieści w sobie wiele znaczeń, które dotyczą zmagań z rzeczywistością, ale i ze sobą samym. Każda rodzina ma własny język i w filmie pojawia się bardzo dużo słów, których ja i moje rodzeństwo używamy na co dzień. Na przykład: „jeny”, „ja nie mogę”. Te sformułowania powodują, że bohaterowie stają się nieświadomie zabawni. Zbliżają nas do nich. To bardzo ważne w kontekście filmu, który porusza dosyć ciężkie tematy. Ale słowo „trauma” mogłoby być w tym przypadku za duże. Wszyscy wynosimy z domu różne doświadczenia. Rodzice wpływają na nas zarówno sposobem wychowania jak i swoją własną przeszłością. Naturalnie, pokoleniowo przejmujemy coraz więcej tych doświadczeń zarówno tych trudnych, jak i tych dobrych. Nie chciałam dosłownie nazywać problemów psychicznych moich bohaterów, chociaż one ewidentnie istnieją. W dzisiejszych czasach zapożycza się wiele słów z języka psychologii, które mają sens i faktycznie opowiadają w skrócie o naszych emocjach, jednak często bywają nadużywane. Stąd właśnie „przygnęby”.
Każdy z czworga bohaterów próbuje poradzić sobie z „przygnębą” w inny sposób. Poprzez używki, toksyczne związki, sztukę. W końcu Benek decyduje się stawić jej czoła i zjeść z nią „śniadanie”.
Poszukiwanie własnej drogi niektórzy traktują jak wymówkę, by uciec od tego, co się z nimi dzieje tak naprawdę. Zależało mi na tym, żeby Benek nie tylko poszedł do psychiatry, ale też jednak żeby zjadł śniadanie ze swoim strachem – Dusiołkiem. Wtedy rozprawia się z nim na dwóch poziomach: naukowym i duchowym. Kiedy zaczęłam czytać o słowiańskich wierzeniach, okazało się, że w Polsce, w zależności od regionu, istnieją różne sposoby na to, żeby przegonić Dusiołka. W jednym miejscu wierzono, że wystarczy poczęstować go śniadaniem, w innym, że trzeba zdjąć mu nakrycie głowy.
„Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” (Fot. materiały prasowe)
Innym wyrażeniem, które bardzo często powtarzają Twoi bohaterowie jest: „Dobra, nie gadajmy o tym”. Mają duży problem z artykulacją swoich emocji, a przecież w filmie dźwięk odgrywa kluczową rolę.
Myślę, że słowa często są za trudne, żeby wyrazić to, co czujemy. Szczególnie, że ci bohaterowie próbują mówić o kwestiach, które dotyczą najgłębszych przeżyć i faktycznie nie do końca potrafią. W tym momencie z pomocą przychodzi dźwięk. Jana, artystka, robi wystawę, opartą na różnych odgłosach. Wydaje mi się, że jest trochę odzwierciedleniem mnie i tego, czym dla mnie jest robienie filmów. Opowiedzeniem czegoś, gdy emocje mnie przerastają i słowa okazują się niewystarczające.
Dźwięk jest wpisany w mieszkanie, w którym dorastała czwórka bohaterów. Muzyka jest też dla Ciebie sposobem na prowadzenie narracji.
Z moim rodzeństwem i z bliskimi mi osobami często porozumiewamy się poprzez muzykę. Muzyka, mimo wszystko, jest najważniejszą ze sztuk. Benek w scenie swoich urodzin śpiewa „Serce” grupy LSO i to jest piosenka, którą właśnie Maciek, mój mąż, polecił do tego filmu. Wpasowała się idealnie, bo opowiada o sercu, na którym bohater czuje ciężar, ale też o duchach i o urodzinach. Łączy wszystko w całość. Bardzo ważna jest też piosenka Yung Lean’a, „Agony”. Ale spora część warstwy muzycznej to głos kobiecy wykonywany przez Kasię Gawlik, podniosły i uduchowiony. Kojarzy się trochę z takim chórem w antycznych tragediach. Komentuje działania bohaterów i lamentuje nad ich losem.
„Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” (Fot. materiały prasowe)
Skoro jesteśmy przy muzyce. Jednego z braci, Franka, zagrał Tymoteusz Rożynek, znany jako raper pod pseudonimem Szczyl. W jaki sposób zaczęliście współpracę?
Pracując nad obsadą z reżyserką castingu, Kasią Gryciuk-Krzywdą, wiedziałyśmy, że szukamy ciekawych jednostek, ale również czwórki ludzi, którzy mają ze sobą dużo wspólnego. Obsadzając, mało myślę o aktorstwie, skupiam się raczej na ludziach. Znałam wcześniej zarówno Tymka jak i Bartka Deklewę, odtwórcę roli Benka. Okazało się, że Tymek i Bartek są najlepszymi przyjaciółmi. Chodzili razem do szkoły w Gdyni i znają się od wieku nastoletniego. Na castingu obaj wypadli świetnie, a ja wierzę, że przenoszenie prawdziwych relacji do filmu, może stanowić dużą wartość. Wydaje mi się, że pomimo konfliktu między ich postaciami czuć też czułość, którą mają w stosunku do siebie w prawdziwym życiu. Ale silna więź nawiązała się między wszystkimi osobami z obsady. Również z Izą Dudziak, która gra Nastkę i Karoliną Rzepą, która gra Janę. Po pierwszym dniu prób już chodzili w czwórkę jak taka banda, co ciągle coś kombinuje. Spotykaliśmy się sporo na próbach przed planem, podczas których poznawaliśmy się, analizowaliśmy scenariusz i opowiadaliśmy sobie historie z naszych rodzinnym uniwersów. I ten film, ten scenariusz obrastał tak kolejnymi doświadczeniami, aż stał się nie tylko mój, ale również i ich.
Emi Buchwald, reżyserka i scenarzystka; absolwentka reżyserii w Szkole Filmowej w Łodzi i kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Autorka nagradzanych krótkometrażowych filmów dokumentalnych i fabularnych: „Nauka” (2016), „Heimat” (2017), „Piękna Łąka Kwietna” (2022), „Echo” (2023). Zrealizowany w ramach programu Sześćdziesiąt Minut obraz „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” jest pełnometrażowym debiutem reżyserki.