1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

W górach jest wszystko co kocham!

Nie tyle tłumy na szlakach, ile hałas miasta jest zagrożeniem dla Tatr – twierdzi Tomasz Zwijacz Kozica z Obwodu Ochronnego Hala Gąsienicowa. Jego cel i pasja, jego życie to ochrona górskiej przyrody.

-Kiedy góry wezwały pana do siebie?

-Wychowałem się w Tatrach. Mój ojciec ponad trzydzieści lat pracował w Tatrzańskim Parku Narodowym. Od małego wciągał mnie i moich braci w górskie klimaty. Giewont zdobyłem, gdy miałem 6 lat. A w leśniczówce na Hali Gąsienicowej, gdzie teraz mieszkam, pierwszy raz byłem jako młody chłopak właśnie z ojcem, który przeprowadzał tam remont.

-Teraz zabiera pan do tej leśniczówki swoich synów, 3-letniego Jasia i 9-miesięcznego Antosia?

-Owszem. „Na górze”, czyli na hali, przebywają średnio tydzień–dwa w miesiącu. Ale są jeszcze mali i trochę się tam nudzą. Dlatego przy leśniczówce zrobiłem piaskownicę. Chciałbym zaszczepić im miłość do gór, ale też do nich nie zrazić. Nie chcę ich nigdzie pchać. Może znajdą sobie inne miejsce do życia?

-Pan znalazł je tutaj?

-Zdecydowanie tak. Robię to, co lubię najbardziej. Praca dla Tatr jest przedłużeniem mojego hobby, moim świadomym wyborem i każdy kolejny rok potwierdza, że to był dobry wybór. Zawsze marzyłem, by tak jak ojciec pracować w TPN, tyle że on tu budował i remontował, a mnie bardziej interesowała przyroda. Już w liceum prowadziłem w Tatrach różne obserwacje przyrodnicze i publikowałem o tym teksty.

-Za co kocha pan góry?

-Mam tu wszystko, czego potrzebuję. Nie wyobrażam sobie życia i pracy poza Tatrami.

-Nadzoruje pan ogromny obszar, w zasadzie całe górne piętro od Kasprowego po Krzyżne. Jak go pan ogarnia?

-Staram się. Poza koordynacją prac związanych ze stanem szlaków turystycznych, prowadzę bieżący monitoring wszelkich zjawisk przyrodniczych. Schodzę ze szlaków, wędruję po terenie, patrzę, jak się mają rośliny, szukam gniazda orła czy sokoła, nory świstaka, tropię zwierzynę... Robię to regularnie przez okrągły rok. I uwielbiam te chwile. Wtedy jestem sam na sam z przyrodą i z samym sobą.

-Jak się więc ma tatrzańska przyroda?

-W porównaniu z tym, jak wyglądała sześćdziesiąt lat temu, ma się całkiem nieźle.

-Mimo że przybywa tu trzy miliony turystów rocznie?

-To prawda, że w szczycie sezonu letniego szlaki wyglądają jak Krupówki – kolejki do wejścia na Giewont, 10 tysięcy ludzi dziennie na drodze do Morskiego Oka, tłumy na Hali Gąsienicowej, w dolinach Kościeliskiej i Chochołowskiej. Gołym okiem widać, że to nie służy przyrodzie. Rozdeptane pobocza szlaków, kopułę Giewontu trzeba co chwilę umacniać zastrzykami z betonu czy śrubami, by się nie obsuwała. Turyści za swoimi potrzebami skręcają do lasu, tam depczą rośliny i pozostawiają śmieci...

-Obawia się pan, że zadepczemy Tatry?

-Nie, tego się raczej nie boję. Ludzie mogą wędrować wyłącznie po wytyczonych szlakach, a te stanowią nikły procent powierzchni Tatr. To chyba ratuje sytuację. Kiedy chodzę poza szlakami, widzę, że rośliny mają się dobrze. Dopóki człowiek ich nie zdepcze, nie zniszczy, przetrwają, nawet jeśli w drogę do Morskiego Oka wyruszy 100 tysięcy ludzi jednego dnia, czyli 10 razy więcej niż teraz. Pytanie tylko, czy tak zatłoczone szlaki nie tracą ze swego uroku. W ten sposób sami sobie odbieramy radość obcowania z pięknem gór – one nie dają wtedy tego, co mogą, najwyżej ból głowy. Jeśli turyści zechcą kiedyś w jeszcze większym tłoku chodzić po Tatrach, to uznam to już za chore.

 
-Czy wciąż zaśmiecają szlaki?

-Mniej, ale ciągle za dużo. Te najbardziej popularne powinny być sprzątane nie raz, lecz dwa razy dziennie. TPN wydaje na to dużo pieniędzy. Jak ktoś siedzi w domu przed telewizorem, to nie rzuca przecież petów na dywan. Tak samo tu – każdy turysta powinien wiedzieć, że się nie śmieci i kwiatków nie zrywa. Raz spotkałem babcię z wnuczką. Dziewczynka niosła bukiet storczyków. Mówię, że to park narodowy, że nie wolno, a babcia: „Ale to tylko koniczynka”. Ręce opadają. Nawet nie wie, że zerwała cenne storczyki.

-Koniczynki też zrywać nie wolno...

-Niczego, nawet pokrzywy. Dlatego, kiedy prowadzę ludzi w góry, a zwłaszcza młodzież, staram się przekazywać im, co i dlaczego jest w Tatrach cenne. Tłumaczyć, dlaczego powinni się zachowywać tak, a nie inaczej. Oprócz prawd oczywistych, czyli: nie dokarmiać zwierzyny, nie śmiecić...

-Ale przy szlakach nie ma koszy na śmieci.

-Nie ma też punktów gastronomicznych. To jest celowe. Chodzi o zwierzynę, żeby nie przyzwyczajać jej do smaków, zapachów, które będzie kojarzyć z człowiekiem. Dlatego wszelkie odpadki trzeba zabierać ze sobą do najbliższego kosza poza parkiem.

-Czy ogryzek po jabłku może rzeczywiście oznaczać wydanie wyroku na niedźwiedzia?

-To może być także papierek po czekoladce, kanapka czy inne odpadki, zwłaszcza mączne lub słodkie, bo to misie lubią najbardziej i tego szukają, gromadząc zapasy tłuszczu na zimę. Niedźwiedzie są bardzo inteligentne, łatwo się uczą i szybko zapamiętują to, co raz udało im się zdobyć. Jeśli smakołyk skojarzą z człowiekiem, nie odpuszczą, będą kraść, czasem atakować. I wtedy zaczynają się problemy. Niedźwiedzia nie da się tego oduczyć, a ryzyko, że atak może się powtórzyć, skazuje go na odstrzał lub odłowienie i umieszczenie w zoo, co w końcu wychodzi na to samo, bo to dzikie zwierzę i w niewoli długo nie pożyje.

-Zdarzyły się takie przypadki?

-W 1991 roku tak przepadła niedźwiedzica Magda – szybko zdechła we wrocławskim zoo. Została odłowiona po swoich odwiedzinach w kolejnych schroniskach, wtargnięciu do kuchni w Morskim Oku i sianiu postrachu wśród turystów. W latach osiemdziesiątych ogromne problemy stwarzał Kuba Kondracki, niedźwiedź nazwany tak od Hali Kondratowej. Zaczął się pojawiać koło schroniska, obsługa rzucała mu smakołyki i cieszyła, że tak ładnie się bawi. Był lokalną maskotką. Ale później stał się zuchwały i niebezpieczny – gonił za ludźmi, zabierał im plecaki, włamywał do magazynów i budynków, mógł zaatakować w każdej chwili. Krąży opowiastka, jak to dwóch zakopiańskich licealistów wzięło plecak z jabłkami i poszło do lasu karmić Kubę. Skończyli na drzewie, wzywając pomocy. Atakował coraz częściej, w końcu został postrzelony i zdechł w męczarniach. Niedźwiedzie dewastują niezabezpieczone pastuchami pasieki. Kiedyś na Kalatówkach ukradły braciom albertynom wielki worek z makaronem. A wszystko zaczyna się właśnie od tego pierwszego ogryzka.

-Ostatnio były jakieś groźne ataki?

-Po stronie polskiej nie, ale po słowackiej nadal duży problem stwarzają tzw. niedźwiedzie kontenerowe – wchodzą do osad i penetrują kontenery. W maju tego roku Słowacy zastrzelili jednego, który atakował pracowników leśnych na Łysej Polanie. Dlaczego akurat ich, tego nie wiemy.

-Boimy się spotkania z niedźwiedziem. Słusznie?

-Fakt, niedźwiedź może zrobić krzywdę człowiekowi, ale nie należy tego demonizować. To sytuacje raczej wyjątkowe. Ale bać się trzeba, bo u przednich łap ma 5-centymetrowe pazury i wystarczy, że pogłaszcze po głowie... Sam, kiedy widzę, że niedźwiedź podchodzi do mnie zbyt blisko, biorę nogi za pas. Pewnego razu w nocy chodziłem po lesie i wabiłem wilki. Chciałem się zorientować, czy są, gdzie są, czy z młodymi. Zacząłem wyć, by je sprowokować. I odezwały się... bardzo blisko mnie. Poczułem się osaczony. Puściłem się w długą, ile sił w nogach, nie czekałem, aż spojrzą mi w oczy. Jeśli coś zachrzęści w krzakach, a jest np. mgła, to też nie idę sprawdzić, czy to niedźwiedź czy wilk. Nie mam zamiaru nadepnąć mu na ogon. Nie pcham się do pyska. Wiem, co w górach potrafi być groźne.

 
-A jak zwierzęta reagują na najazd turystów?

-Nie najlepiej znoszą ludzkie towarzystwo. Niektóre, np. świstaki, są w stanie przyzwyczaić się do ludzi, o ile oczywiście mają bezpieczne schronienie z dala od szlaku. Zwierzę uczy się, że idący drogą człowiek nie jest dla niego zagrożeniem. Ale kiedy zejdzie ze szlaku i zrobi w jego kierunku kilka kroków, uzna to już za groźne. Najczęściej ucieka. Dlatego najlepsze zdjęcia robię zwierzętom ze szlaków. Najbardziej im przeszkadza i je stresuje hałas – boją się. Ale przecież nawet całkiem udomowione psy, kiedy huknie piorun, chowają się pod stołem, a np. niedźwiedź od psowatych się wywodzi. Wciąż jednak największym dla nich zagrożeniem są kłusownicy. Nie ma ich wprawdzie zbyt wielu, ale są bardzo sprytni i operatywni. Jeden kłusownik jest w stanie wyrządzić w Tatrach więcej szkody niż milion turystów. Dziś nie mam już wątpliwości, że dramatyczny spadek pogłowia kozic w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia został spowodowany właśnie kłusownictwem. Później było trochę spokojniej, ale wszystko wskazuje na to, że tej Hydrze znowu odrastają głowy.

-Co jeszcze zagraża Tatrom?

-Zakopane! Kuźnice na przykład coraz ostrzejszym klinem wbijają się w żywą tkankę Tatr, samochody drogą do kolejki na Kasprowy jeżdżą non-stop, a przy oświetleniu jak na Marszałkowskiej chodzą jelenie... W dzień ludzi co prawda dużo na szlakach, ale przychodzi wieczór i robi się cicho, a Zakopane hałasuje całą noc – koncerty, dyskoteki, imprezy. Jak jakiś zespół występuje na Równi Krupowej, to ja na Hali Gąsienicowej słyszę dokładnie, co grają. To prawdziwe i chyba największe zagrożenie. Rozrasta się ponad wszelkie granice. Udaje nam się bronić Giewont przed sztucznym oświetleniem, ale sowy, nietoperze i duże ssaki drapieżne żyją w reglach, a nie na wierchach, a więc wokół Kuźnic, nie na Giewoncie.

-Co można zrobić?

-Ciężko będzie znaleźć rozsądne wyjście, bo trudno też ograniczać rozwój Zakopanego. Ale czy na wyciągach narciarskich musi rozbrzmiewać głośna muzyka? Czy narciarstwo koniecznie trzeba uprawiać aż do północy? Czy amfiteatr Doliny Bystrej to rzeczywiście odpowiednie miejsce na nocne koncerty?...

-Podobno mamy w górach nawet rysia, to może polubiły tę muzykę?

-Proszę nie żartować. Nie będzie tu ani rysia, ani wilka, ani niedźwiedzia, jeśli Tatry zostaną otoczone ścisłą barierą rozbawionych miasteczek. Zwierzęta te mamy tylko dzięki temu, że tuż obok jest Słowacja, że jest Magóra Spiska, Mała Fatra, Hocz, Wielka Fatra... – ciąg pasm górskich. Gdyby Słowacy z jakichś przyczyn wytępili swoje niedźwiedzie, to jestem pewien, że w ciągu 10 lat znikłyby też u nas, więc nie mamy się czym chwalić. Zwierzęta żyjące po polskiej stronie to tylko odprysk populacji zachodniokarpackiej.

-Jest pan jednym z tych ludzi, których opinia w dyskusjach o zagrożeniach powinna się liczyć.

-Robię co mogę, włączam się we wszelkie działania na rzecz ratowania Tatr, publikuję teksty w prasie, czasami nawet pyskuję, ale na niewiele się to zdaje. Mój głos nie zawsze dociera do decydentów. Niby się zgadzają, niby rozumieją, ale wiele rzeczy toczy się chyba siłą inercji. Przykład: remont drogi do Morskiego Oka. Byłem mu przeciwny, ale trudno, zrobiono. Mamy nowy asfalt, gładką nawierzchnię, a wzdłuż drogi koryta odprowadzające wodę. Z czego? Z betonu! Wybudowano ekologiczną barierę i śmiertelną pułapkę dla drobnych zwierząt. W tym rowie ginie wszystko, nawet żmije. Jest nie tylko szkodliwy, ale też tak ohydny, że bije po oczach.

-Coś takiego w parku narodowym?!

-Pewne działania żyją własnym życiem. Niby nikt specjalnie nie chce tej przyrodzie szkodzić, nikt chyba też nie zrobił na tym wielkiego interesu, a jednak beton wylano. Paradoksalnie, w czasie tej inwestycji Obwód Ochronny Morskie Oko został pozbawiony gospodarza. Leśniczówka „Wanta” przy drodze do Morskiego Oka od dwóch lat stoi pusta i popada w ruinę. Takich przypadków jest wiele.

-Gdyby miał pan czarodziejską różdżkę, jaki zrobiłby pan z niej użytek?

-Chyba bym się nie zdecydował jej użyć, bo choć marzą mi się Tatry nietknięte cywilizacją i bez ludzi, to wiem, że dla ludzi one też być muszą.

Dr Tomasz Zwijacz Kozica, konserwator Obwodu Ochronnego Hala Gąsienicowa TPN, przewodnik tatrzański i ratownik TOPR.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze