Umie ryzykować, przekraczać granice i ponosić za to odpowiedzialność. Walczy o puszczę białowieską, ale zawsze pokojowymi metodami. Robert Cyglicki, dyrektor Greenpeace polska, wierzy, że można zmienić świat na lepsze.
Pamięta pan, skąd wzięło się pana zaangażowanie w obronę natury?
Może z dzieciństwa? Urodziłem się w Stargardzie i kiedy byłem chłopcem, wokół mojego domu nie było nic innego, tylko pola, łąki, las. Żyłem w ciągłym kontakcie z przyrodą. Z jednej strony mała cicha ulica, z drugiej – otwarte pola, drzewa i zarośla. Szczęśliwe dzieciństwo, wyzwolone. Rodzice nie musieli się mną zbyt mocno zajmować, bo raczej nic złego nie mogło mnie spotkać.
Od tego zaczęła się miłość do natury, a działanie? Na studiach, na socjologii w Szczecinie?
Wcześniej. Już w szkole podstawowej interesowałem się prawami zwierząt, a w liceum też ochroną przyrody. Założyliśmy z przyjaciółmi stowarzyszenie.
I czym się ono zajmowało?
Zaczęliśmy od żabiego uroczyska. Na terenie najbliższego lasu było mocno zaśmiecone jeziorko, znaliśmy je od dzieciństwa i postanowiliśmy o nie zadbać. Z naszej inicjatywy powstał tam użytek ekologiczny – to taka forma ochrony środowiska. To był pierwszy mały sukces. Teraz bardziej jest tam bobrowisko niż żabie uroczysko. Przyroda robi swoje, jeśli jej nie przeszkadzamy, i to jest niesamowite – te miejsca się zmieniają, ale cały czas są piękne.
Teraz, i to już od wielu lat, zajmuje się pan ekologią i Puszczą Białowieską, ale na początku tej drogi jest Afryka.
To była Ghana, która kompletnie przemeblowała mi życie. Niedługo po studiach powołaliśmy, m.in. z moją partnerką, Akcję dla Globalnego Południa. Wtedy mówiło się coraz więcej o postępującej globalizacji. Dużo się działo, dopiero co wstąpiliśmy do Unii, świat był dynamiczny, nieprzewidywalny i miałem poczucie, że rosnące nierówności odbiją się nam wszystkim czkawką i że trzeba coś z tym robić.
(…)

Więcej w grudniowym numerze magazynu Zwierciadło.
Wydanie 12/2017 dostępne jest także w wersji elektronicznej.