Jest w Polsce fenomenem. Popularności mogą jej pozazdrościć partie polityczne. Dwa miliony fanów w sieci, a w realu spektakularne historie kobiet, które dzięki niej zmieniły tryb życia.
Czego trenerka Polek spodziewa się po nas, kobietach? Że wszystkie będziemy szczupłe i bardziej wysportowane?
Przede wszystkim chcę przypomnieć kobietom, w czym tkwi ich siła i że mają prawo do tego, żeby o siebie zadbać, znaleźć dla siebie czas, powalczyć o swoją niezależność.
Sama pochodzę z domu, w którym obowiązywał model tradycyjny, patriarchalny. To tata podejmował najważniejsze decyzje. Nie chcę tu tworzyć nawet cienia domysłu, że moja mama była w tym układzie nieszczęśliwa, że coś się działo wbrew jej woli, absolutnie nie, mama zdaje się czerpać największą radość z zajmowania się innymi, taki sam model związku obowiązywał w domu mojej babci i prababci. Natomiast ja sama, wychodząc z domu, wiedziałam, że to nie dla mnie. Napatrzyłam się na ten schemat, nie zgadzałam się z nim i chciałam w swoim życiu postępować inaczej. Wiedziałam, że nie chcę być panią domu, że chcę zarabiać, być niezależna, myśleć najpierw o sobie, a dopiero później o partnerze i o naszej relacji. Jedni mogą powiedzieć, że jestem egoistką, natomiast ja wychodzę z założenia, że naszym obowiązkiem jest w pierwszej kolejności walczyć o swoje szczęście i spełnienie, bo dopiero wtedy, kiedy same jesteśmy kompletne w środku, możemy dać szczęście drugiej osobie. Kiedy osiem lat temu wracałam do Polski z planem, żeby dokonać tu rewolucji, kierowałam go przede wszystkim do kobiet, które żyjąc w takim tradycyjnym modelu, nie do końca się odnajdują w swojej roli.
Oberwało ci się za to. Ktoś nazwał cię nawet „matką rozwodów”.
Dużo milej czytać: „Ewka, uratowałaś nasz związek. Ćwiczę razem z mężem, zaczęliśmy się dogadywać”, i takich wiadomości jest naprawdę dużo. Jeśli widzisz na macie człowieka, z którym dotąd żyłaś przez lata, nagle w zupełnie nowej sytuacji, jak walczy, jak pokonuje własne słabości, od razu inaczej na niego patrzysz. Zaczyna was łączyć nowa nić porozumienia. Ale to prawda, że bywają też takie sytuacje, kiedy mężczyźni są zazdrośni o to, że partnerka spędza czas z Chodakowską. To są autentyczne historie.
Bardziej cię śmieszą czy niepokoją?
Jednak niepokoją. To sygnał świadczący o niedojrzałości emocjonalnej partnera. O jego zaborczości. Zachodzę w głowę, jak ktoś może być negatywnie nastawiony do tego, że partnerka wygląda i czuje się coraz lepiej, że ma więcej chęci do życia i do działania.
Dobrze, jeśli po drugiej stronie masz partnera do rozmowy, ale bywa tak, że nie ma szansy na otwartą, szczerą komunikację, napotykasz tylko wrogość. Wtedy mogę życzyć kobiecie dużo siły, bo rozstanie to nic łatwego.
Znam wiele przykładów kobiet, które podejmując się pracy ze mną, zawalczyły o swoją niezależność. Nie chcę, żeby to zabrzmiało tak, że partner przestał im być potrzebny. Ale po raz pierwszy zaczęły się inaczej komunikować: „Chcę”; „Nie chcę”; „Pragnę”; „Nie zgadzam się”. Jestem przekonana, że większość kobiet wie, czego chce, tylko że nie umie o tym rozmawiać.
Mówisz o życiowych zmianach. Problem w tym, że z każdej strony jesteśmy bombardowane hasłami w stylu: „Bądź fit!”; „Schudnij”; „Pozbądź się cellulitu”. To dążenie do ideału jest opresyjne i męczące. Nie możemy być po prostu takie, jakie jesteśmy? Nawet za cenę cellulitu i grubych ud?
Nikt nigdy nie usłyszał i nie usłyszy ode mnie komunikatu, że ma jakoś wyglądać, do kogoś się dostosować, na kimś się wzorować. Za wszelką cenę unikam haseł: „Schudnij do lata!”, czy porad w stylu: „Żeby poprawić sobie metabolizm, weź tabletkę”. Nie interesuje mnie także, czy nosisz rozmiar S, M, czy L ani ile ważysz, zwłaszcza że waga zmienia się na przestrzeni dnia, miesiąca, warunkuje ją cykl, nie mówiąc już o tym, że mięśnie ważą więcej niż tkanka tłuszczowa.
A jednak na twoich profilach społecznościowych jest mnóstwo zdjęć twoich podopiecznych przed metamorfozą i po niej. Z dopiskiem „Schudłam 14, 15, 40 kilo”.
Na tych zdjęciach nie widzisz ciał zawodowych trenerek fitness czy modelek. To nie są kobiety z poziomem tkanki tłuszczowej „0 procent”. Widzisz po prostu fajne, zdrowe babki. Piszą o sobie, że mają więcej energii, są szczęśliwsze. Nic dziwnego – kiedy ćwiczysz, chemia w mózgu się zmienia. Endorfiny, nasze neuroprzekaźniki odpowiedzialne za dobry nastrój, idą w górę.
I właśnie o taką zmianę mi chodzi. Taką, którą można potem przełożyć na praktycznie każdą płaszczyznę życia: karierę, związek, finanse, relacje z przyjaciółmi, hobby. O siłę psychiczną, która rośnie równoległe z siłą fizyczną.
Jak treningi w domu mogą nam pomóc awansować w pracy?
Obszar w naszym mózgu odpowiedzialny za samodyscyplinę jest trochę jak mięsień. Trzeba go umacniać i ćwiczyć. Czyli ćwiczyć dobre nawyki. Bardzo dużo rzeczy robimy nawykowo – 70, 80 proc. czynności dziennie. Natomiast, żeby ten obszar odpowiedzialny za samodyscyplinę się uaktywnił, samo mycie zębów czy wiązanie butów nie wystarczy. Trening wymaga od nas silnej woli. Kiedy robi się mniej przyjemnie – zaczynamy odczuwać ból mięśni, tu nas pali, tam nam niewygodnie, pot spływa po czole – mamy ochotę rzucić to wszystko w diabły, przerwać te męczarnie. I każdy moment, kiedy się jednak nie poddajemy, zostajemy na macie tę kolejną minutę, powalczymy o kolejne powtórzenie, przekonuje nas, że możemy znacznie więcej, niż podpowiadał nam umysł. Tak wyrabiamy samodyscyplinę. A skoro możemy odnieść sukces na jednej płaszczyźnie, możemy go powielać na innych. Z zastrzeżeniem, że nie można chcieć wszystkiego zmienić naraz. Ważne, żeby cel był realistyczny, sprecyzowany, konkretny, określony w czasie i na tyle atrakcyjny, żeby nas motywował.
I kobiety osiągają te cele, a ja za każdym razem jestem z nich bardzo dumna. Z tego, że się rozwijają, że zaczęły dokonywać w życiu świadomych wyborów, że wyrosły na liderki.
Liderki? Chyba nie do końca rozumiem…
Kobieta, która schudła 70 kilogramów, zmieniła swoje dotychczasowe hobby na swoją nową pracę i do tego ogarnia dom, jest najlepszą inspiracją dla tej, która jest dopiero na początku tej drogi, ma do schudnięcia 20 kilo i czuje się ze sobą źle. Obserwuję kobiety po metamorfozach, jak gromadzą wokół siebie fajną społeczność, mają licznych obserwatorów, dają bardzo dobry przykład. Łatwiej jest zidentyfikować się z kimś takim niż z Chodakowską, która zawsze miała sprawne ciało i szczupłą sylwetkę.
Jaki rozmiar ubrań nosisz?
34
Może chociaż jako dziecko byłaś pulchniutka?
Nie. Byłam strasznym szczypiorem, do tego niesamowicie ruchliwym. Całe nogi w bliznach, po wszystkich huśtawkach, drzewach. Miałam jakieś trzy latka, kiedy wypadłam z okna, na szczęście z parteru, zaliczyłam też bliskie spotkanie z wyłączoną cyrkularką [piłą do cięcia drewna – przyp. red.]. Niczego się nie bałam. Naprawdę, zupełnie nie czułam strachu.
Myślisz, że to tylko kwestia charakteru czy też wychowania?
Na pewno dom, w którym dorastałam, ma znaczenie. Moje dwie siostry są starsze o 13 i 11 lat, brat o siedem. Ja byłam tą najmłodszą, nieplanowaną córką. Mama miała 41 lat, kiedy mnie urodziła, w tamtym czasach w takim wieku nie wypadało zachodzić w ciążę.
Byłam bardzo rozpieszczonym dzieckiem, wyrosłam w poczuciu, że jest bezpiecznie i dobrze. No i, ponieważ byłam najmłodsza, wszystkie ścieżki zostały przetarte. Mojemu rodzeństwu nie wolno było tyle, ile mnie w ich wieku.
Jako nastolatka byłaś równie odważna?
W liceum nauczyciele, kiedy mówiło się o naszej przyszłości, nigdy się o mnie nie martwili. Moja wychowawczyni, pani Bożenka, powtarzała: „Ewka, ty jesteś przebojowa, wiesz, czego chcesz. Zobaczysz, osiągniesz wielkie rzeczy”. W podstawówce brałam udział w międzyszkolnych olimpiadach sportowych, byłam sprinterką, trenowałam lekkoatletykę. W liceum nie miałam szczęścia, nauczyciel WF-u nie potrafił w nas podgrzać pasji do sportu.
To prawda, że śpiewałaś w zespole heavymetalowym?
Prawda. W chórku. Nazywaliśmy się Coleoptera, czyli „chrząszcze” po łacinie. To był zespół Michała Krzanowskiego, kolegi z liceum, trzy klasy wyżej. Michał był duszą artystyczną. Ja sama słuchałam wtedy Dead Can Dance-ów, Nirvany, Metalliki, na co duży wpływ miał mój brat. Moje popowe siostry nie mieszkały już wtedy z nami, więc ich muzyczne fascynacje poszły w odstawkę [śmiech].
Chodziłaś w glanach?
W glanach nie, raczej w spódniczkach, szortach i butach na szerszym, ale jednak obcasie. Od kiedy usłyszałam, że mam zgrabne nogi, poczułam się atrakcyjna i zaczęłam je pokazywać. Ale farbowałam włosy na czarno, więc nosiłam się jednak odrobinę mrocznie. I też teksty mieliśmy mroczne: „Tylko w śmierci jest nadzieja”. Teraz śpiewam trochę inaczej [śmiech].
Okres buntu?
W wieku 18 lat strasznie się zakochałam i za swoją miłością wyjechałam z Sanoka do Poznania. Byłam pełnoletnia, rodzice nie mogli się już nie zgodzić, decydowałam o sobie. I tutaj pojawia się wątek córki marnotrawnej, która wraca po pół roku do domu i mówi: „Mieliście rację”. Na pewno jako nastolatka dałam się rodzicom we znaki, prawdopodobnie – kiedy pomyślę o tym teraz, z perspektywy czasu – trochę bym sobie tej wolności ukróciła. Ale też niezwykle ważne jest to, że zostałam wychowana w poczuciu, że nawet jeśli popełnię jakiś błąd, mogę liczyć na wsparcie swoich bliskich. Dzięki temu czuję się dzisiaj taka silna.
A słabości? Wśród twoich postów znalazłam ten dotyczący porażek. Przekonujesz, że to z nich najwięcej się uczymy.
Kilka razy wydawało mi się, że wiem, w jakim kierunku idę, że zaraz znajdę swoje powołanie, misję, zrozumiem, kim tak naprawdę jestem i czego chcę od życia. Po czym dochodziłam do ściany i się od niej odbijałam. Wszystkie te momenty mogłabym nazwać porażką, mogłabym uznać, że zmarnowałam czas, ale tylko wtedy się siebie uczyłam. Pamiętam, jak zaczęłam studiować w Warszawskiej Szkole Filmowej. To były moje kolejne studia, tata się martwił: „Dziecko, znowu robisz coś, co ci się do niczego nie przyda! Tracisz czas”. A ja dzisiaj wiem, że właśnie szkole filmowej zawdzięczam to, że przy nagrywaniu materiałów treningowych, kiedy robię 50. podskok z rzędu, nadal mówię do kamery głośno i wyraźnie. Emisja głosu, dykcja są w takich sytuacjach kluczowe.
Tak samo było z nauką fotografii. Zdjęcia, które wrzucam na Instagram czy Facebook, robię sama, sama je później opracowuję. Mam podstawy, wiem, co to jest kompozycja, jak kadrować.
Anglia to był jeden z tych pomysłów na życie, który skończył się tym, że odbiłaś się do ściany?
Tak. Po roku studiowania stosunków międzynarodowych w Warszawie, zdecydowałam się wyjechać. Makroekonomia to jednak nie był mój żywioł. Londyn, mimo że bywało trudno, wspominam bardzo dobrze. Pracowałam jako kelnerka, barmanka, opiekunka do dzieci i sprzątałam. Dobrze mi szło, w pewnym momencie, z polecenia na polecenie, pracy zrobiło się tak dużo, że założyłam własny cleaning service. Zatrudniłam kilka dziewczyn, wynajęłam dom, w którym mieszkałyśmy. Zarobiłam i odłożyłam dobre pieniądze, ale po dwóch latach byłam już bardzo zmęczona.
Wróciłam do Polski bez energii, coś, co było w naszej rodzinie nie do przyjęcia. Rodzice i siostra namówili mnie na Grecję.
To wtedy poznajesz swojego przyszłego męża Lefterisa Kavoukisa i zaczynasz poważnie myśleć o fitnessie?
Nie, jeszcze nie. Spędzam w Atenach dwa lata, kończę Akademię Pilatesu. Mam już wtedy dyplom między innymi Polskiej Akademii Sportu, ale nadal ćwiczę tylko dla siebie, chcę poznać lepiej swoje ciało. Zdążę jeszcze wrócić do Polski, zaczynam studia w szkole filmowej. Kolejny raz do Grecji jadę tylko na wakacje, tylko że poznaję Lefterisa i z wakacji robi się plan na życie.
Dzięki niemu zrozumiałam, że praca trenera osobistego to powód do dumy. Że to dużo więcej niż praca nad ciałem. Zaczynasz od sylwetki, ale tak naprawdę chodzi o znacznie poważniejsze zmiany. Kiedy w Grecji zaczęłam prowadzić własne zajęcia z grupą kobiet, przekonałam się, że to naprawdę działa. Żony swoich mężów stawały się niezależnymi bizneswoman, inne szły na studia. To były niesamowite historie.
Mówi o sobie: „Jestem samonapędzającą się maszyną”. (Zdjęcia Aldona Karczmarczyk/Van Dorsen Artists)
Kiedy powstał twój pierwszy biznesplan? Taki, który zakładał, że zostaniesz trenerką wszystkich Polek?
Nie było żadnego biznesplanu. Była sofa, laptop i w sumie 30 tys. wysłanych wiadomości. Zapraszałam znajomych znajomych znajomych. I słałam im tę samą wiadomość – przedstawiałam się i przesyłałam zdjęcia z programem treningowym. Po dwóch, trzech miesiącach zaczęłam dostawać zdjęcia „przed” i „po”. Kobiety pisały do mnie: „Ewka, to działa! ”. Skarżyły się tylko, że ciężko się ćwiczy w oparciu o zdjęcia. Lepsza byłaby płyta. Postanowiłam jechać do Polski i wydać taką płytę.
Czyli znowu chcesz wszystko rzucać i wyjeżdżać.
Lefteris uważał, że rozwalam życie, które mamy poukładane. Ale nie było na mnie argumentów. Wiedziałam, że w Grecji więcej już nie osiągnę. Albo inaczej: nie osiągnę tego, co sobie założyłam. Powtarzałam: „Wiem, że to zadziała. Skoro tutaj przekonałam do siebie tak różne od siebie kobiety – bo moje ówczesne podopieczne to było mocno międzynarodowe towarzystwo – tym bardziej przekonam Polki”. Miałam silne poczucie misji. Założyliśmy się z Lefterisem. Jeśli ten nadchodzący rok pójdzie mi lepiej w Polsce niż jemu w Grecji, przyjedzie do mnie.
Trafiłaś tu w Polsce na podatny grunt. Statystyki biją na alarm, kondycja fizyczna Polaków nie jest powodem do dumy.
Polacy są w czołówce, jeśli chodzi o otyłość, nadwagę i prowadzenie niezdrowego trybu życia. Ten problem dotyczy także dzieci.
Dlaczego jest aż tak źle?
Myślę, że duże znaczenie ma to, że Polska jest jednak krajem postkomunistycznym. Nagle mamy dostęp do wszystkiego. To wszystko leży na półkach i kusi. Brakuje nam świadomości, że coś, co jest na wyciągnięcie ręki, co jest ładne, kolorowe i dobrze zareklamowane, może nam szkodzić. Nie czytamy etykiet, nie bierzemy pod uwagę, że na opakowaniu może być napisane „super light” i „nie zawiera cukru”, a na odwrocie skład mrozi krew w żyłach. Nie zdajemy sobie sprawy, że jak w czymś nie ma tłuszczu, to pewnie są polepszacze smaku, konserwanty. Tak więc brak świadomości to nasz największy problem. Połączony z bezruchem daje katastrofalne efekty, bo nie ma nic gorszego dla organizmu niż siedzący tryb życia. Trening jako taki nam nie szkodzi. Jeśli ktoś mówi: „Ćwiczyłam i boli mnie kolano, kręgosłup”, oznacza to, że organizm nie był do wysiłku przygotowany i że to my doprowadziliśmy go do takiego stanu. Tak naprawdę bezruch jest najbardziej kontuzjogenny.
Książki, DVD z ćwiczeniami, przekąski fit, katering dietetyczny, wyjazdy treningowe. Media mówią i piszą o „imperium Chodakowskiej”. Lubisz to określenie? Masz poczucie, że faktycznie udało ci się zbudować imperium?
Nic się w życiu nie udaje, można na coś zapracować albo nie.
W zeszłym roku znalazłaś się na liście najbogatszych Polek tygodnika „Wprost”.
To nie jest coś, co zaprząta moją głowę, to nigdy nie był mój cel. Zarabiam bardzo dobre pieniądze, stać mnie na rzeczy, na które wcześniej nie było mnie stać, ale jeśli chodzi o finanse, zajmuje się nimi mój mąż. To on planuje, w co inwestujemy. Dzięki temu mam spokojną głowę, bo ja w ogóle nie powinnam zarządzać pieniędzmi, nie jestem w tym dobra, kompletnie mnie to nie interesuje.
Zawsze mówisz o swoim mężu z ogromnym szacunkiem i miłością.
Tak. Mój mąż jest genialny, chciałabym krzyczeć to na całe gardło. Jest dla mnie wciąż inspiracją i mentorem. Jako człowiek i partner na życie.
Niektórzy uważają, że na swoim profilu pokazujesz za dużo prywatności.
Nie zgadzam się, że jest tego tak dużo. Uważam, że mój profil w social mediach jest w pewnym sensie moim domem. To coś innego niż sytuacja, kiedy pojawiam się w telewizji, udzielam wywiadu dla prasy. Jeśli ktoś wchodzi na mój Instagram, to widzi, że się czuję swobodnie. Walczę o autentyczność.
Co to dla ciebie znaczy?
Że osoby trzecie nie mówią mi, jak mam się zachowywać, o czym i jak pisać i mówić. Każda decyzja jest moja.
Relacja z moim mężem jest wyjątkowa, bo to mój najlepszy kumpel, razem pracujemy, razem jesteśmy niemal 24 godziny na dobę. Jeżeli więc osoby przyglądające się naszej relacji będą chciały budować swoją na podobnych zasadach, jeśli patrząc przez pryzmat naszego związku, także będą szukały wspólnej pasji, to dlaczego nie pokazywać, że jest nam dobrze?
Jest takie powiedzenie, że roboty nie przynosi się do domu.
Ale my przynosimy i się w tym świetnie sprawdzamy. Co nie znaczy, że nie ma momentów, kiedy jest zakaz, nie mówimy o pracy.
Oczywiście, nie jest tak, że cały czas głaszczemy się po ramieniu. Normalnie się kłócimy, nasz związek cały czas jest żywy, wchodzimy często w kontrę. Często mamy odmienne zdanie, ale zawsze ten sam cel.
Mówiłaś, że social media są dla ciebie jak dom. Tyle że w sieci można pisać bezkarnie różne rzeczy. Nieraz odpierałaś zarzuty pod swoim adresem.
Jeśli ktoś wchodzi mi do domu z butami, to go jednak wypraszam. Dlatego był taki okres, kiedy mój profil na Instagramie był prywatny. Żeby ktoś mógł zacząć mnie obserwować, musiałam przyjąć jego zaproszenie. Chciałam się uchronić przed fałszywymi profilami, chamstwem. Ale ten system na dłuższą metę się nie sprawdził, nie nadążałam z przyjmowaniem zaproszeń.
W jednym z wywiadów mówiłaś, że jesteś zadziwiona internetowym hejtem.
Na samym początku byłam. Przyjechałam z dobrymi intencjami, wrzucałam do sieci materiały do pracy, ćwiczenia, listę zakupów, jadłospisy. Nie bardzo rozumiałam, za co dostaję po nosie. Czy moja postawa mogła kogoś urazić?
A teraz? Przywykłaś?
Znieczuliłam się.
Ale odpowiadasz, prostujesz.
Głównie po to, żeby pokazać, że reaguję, że nie można się na wszystko godzić. Ale też nabrałam pewności, że w dzisiejszych czasach każda postawa może budzić skrajne odczucia i reakcje. Dlaczego ja miałabym być wyjątkiem od tej zasady?
Kobieta sprawna fizycznie to kobieta, która potrafi się obronić przed przemocą domową? Pytam o to ze względu na twoją prowadzoną konsekwentnie akcję „Stop przemocy”.
Tak jak wcześniej mówiłam, jeśli jesteś przyzwyczajona do walki na macie, siłą rzeczy stajesz się o wiele bardziej asertywna. Na więcej rzeczy w związku nie chcesz się zgodzić, wiesz, gdzie stawiać granice. Mówimy tu o standardowej sytuacji i standardowej relacji. Natomiast przypadki, w których pojawia się przemoc domowa, są dużo bardziej skomplikowane. O wiele trudniej dotrzeć do osoby, która jest stłamszona, zniewolona psychicznie, dręczona, wykorzystywana seksualnie, bita, wobec której stosowana jest przemoc ekonomiczna.
„Walcz o siebie”, „masz w sobie siłę” – takie komunikaty to za mało. Chciałam przede wszystkim dać takim kobietom jasno do zrozumienia, że muszą przestać się bać i zacząć mówić. I tu także ważna jest edukacja społeczeństwa, bo znacznie częściej wytyka się palcem ofiarę niż oprawcę. Kiedy widzimy na klatce schodowej kobietę z podbitym okiem, zamiast podejść do niej i z troską zapytać, co się stało, wracamy do domu i zaczynają się komentarze. I to najczęściej ganiące pod adresem kobiety, co jest dla mnie niepojęte. Trzeba wiedzieć, że także brak reakcji to jedno z najgorszych możliwych rozwiązań. Pukajmy do drzwi, za którymi słychać, że dzieje się coś złego. Dzwońmy po policję.
Ważne są wreszcie realne rozwiązania. Razem z zaprzyjaźnioną adwokatką Anią Łowicką udało nam się pozyskać 400 adwokatów rozsianych po całej Polsce, ale też działających np. w Anglii. Podajemy ich adresy i numery telefonu. Co ważne, zobowiązali się do pomocy pro publico bono, gdyby zgłaszająca się do nich osoba nie miała środków na pokrycie obsługi prawnej. Pokazujemy, że jest wyjście z sytuacji. Partnerzy zastraszają, że zrobią z kobiet przed sądem wariatki, odbiorą im dzieci i dach nad głową. A potem dostają np. nakaz eksmisji.
W zeszłym roku zgłosiła się do mnie organizacja działająca z ramienia ONZ, której jestem ambasadorką, teraz cały mój rok 2019 będzie poświęcony działaniom, które mają przeciwdziałać przemocy domowej. Najnowsza kampania reklamowa dla firmy W. Kruk, skierowana do kobiet i poświęcona sile kobiet, to także część tej akcji. Wynagrodzenie przekazuję na rzecz Centrum Praw Kobiet, a konkretnie na ośrodek Sowa, w którym mieszkają ofiary przemocy.
Dlaczego akurat ta kwestia jest dla ciebie taka ważna? Są tu jakieś osobiste przesłanki?
Jeszcze niedawno odpowiedziałabym pewnie inaczej. Że wspieranie Centrum Praw Kobiet to jest świetne rozwiązanie, skoro pracuję z kobietami, skoro chcę, żeby były silne i niezależne. A jednak ten temat nie dawał mi spokoju i dopiero, kiedy pół roku temu byłam z siostrą na wycieczce, coś do mnie dotarło. Jechałyśmy rowerami ładną trasą, kawałek za Sanokiem, a mnie się przypomniało, że tę trasę dobrze znam, że wiele razy przemierzałam ją w podstawówce z moją przyjaciółką i jej mamą. Otworzyły się jakieś drzwi, przypomniałam sobie różne sceny, czasem bardzo drastyczne. Ojczym mojej przyjaciółki był alkoholikiem, przez co także matka wpadła w alkoholizm. Regularnie byłam świadkiem przemocy fizycznej i psychicznej w ich domu. Nasze drogi się rozeszły, kiedy poszłam do liceum.
Kiedyś bardzo się denerwowałam, kiedy ktoś nazywał mnie szczęściarą. Zawsze odpowiadałam, że jestem odpowiedzialna za swoje szczęście, że to są moje wybory. Nie przemyślałam jednej rzeczy. Że to zwykły przypadek, zrządzenie losu, w jakiej rodzinie przyjdziesz na świat i w jakiej będziesz potem dorastać.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że problem dotyczy aż 19 proc. Polek. Na całym świecie – jednej trzeciej kobiet. Boimy się zgłaszać na policję, chociaż nasze prawo, wbrew pozorom, daje ogromne możliwości walki z przemocą w rodzinie.
Są zakusy, żeby je zmienić.
Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. A jeśliby doszło, pierwsza wyjdę na ulicę protestować.
Masz kompleksy?
Nie ma ludzi bez kompleksów.
Otwarcie mówisz, że przeszłaś operację powiększenia piersi.
Dlaczego miałam to ukrywać? Biust powiększyłam z prostej przyczyny. Miałam niewielkie piersi, a moja siostra piękny biust. Jako nastolatka nie mogłam zrozumieć, dlaczego jej się trafiło wszystko, a mnie nic [śmiech]. I już wtedy wiedziałam, że chcę coś z tym zrobić. Odłożyłam pieniądze i mam.
I co? Dużo się od tamtego czasu zmieniło?
Tak naprawdę nic. Poza tym, że ubrania w okolicach dekoltu lepiej leżą [śmiech]. Jeśli komukolwiek wydaje się, że poprawki chirurgiczne wpłyną znacząco na jego życie, jest w błędzie.
Jesteś ambitna?
Tak.
Czym to się objawia?
Jestem samonapędzającą się maszyną, która nie potrzebuje bodźca z zewnątrz, żeby działać. Najbardziej lubię schody. Strome, takie, na których muszę się nasapać. Łatwe rzeczy nie sprawiają mi żadnej przyjemności, sam moment osiągnięcia celu wiąże się u mnie z uczuciem pustki. Krótko mówiąc – najfajniejsza jest droga, nie sam cel.
Jak dużo czasu w ciągu roku spędzasz poza domem?
Cały poprzedni rok był absolutnie szalony. Do Warszawy przyjeżdżałam góra dwa razy w tygodniu, i to tylko, żeby przepakować walizki. Czasem nie było mnie cały miesiąc, budziłam się w hotelu i nie mogłam sobie przypomnieć, w jakim jestem mieście.
Do szczęścia nie potrzeba ci stabilizacji?
Ten rok jest wyjątkowy, obiecaliśmy sobie z mężem, że zwolnimy, ograniczymy liczbę wyjazdów. Że uważniej przyjrzymy się rzeczom, o których tak ładnie mówi się, że należy je dostrzegać i doceniać. Że niebo jest dzisiaj ładne, że zbierają się chmury, że kawa dobrze smakuje. Skończyłam niedawno remont mieszkania i chcę poczuć przynależność do jakiegoś miejsca. Coś, czego nigdy wcześniej nie potrzebowałam, coś, co wzbudzało we mnie sprzeciw – było mi bardzo niewygodnie tkwić dłużej w jednym miejscu. Teraz jest inaczej, najwyraźniej zatęskniłam za stałym rytmem.
Myślisz, że się w nim odnajdziesz?
Chcę się przekonać.