Zauważyłam, że córka chce iść swoją drogą, niezależna i z otwartą głową, cieszyć się życiem i odkrywać je w inny sposób niż rodzice. Nie jest skłonna do przyjmowania pomocy, chociaż uważam, że rodziny powinny się wspierać nie tylko prywatnie, lecz także na polu zawodowym, jak wszędzie na świecie – mówi fotografka Lidia Popiel, mama Aleksandry.
Aleksandra jest już dorosła, synowie Bogusia też, choć dla mnie zawsze pozostaną dziećmi. A kiedyś wydawało mi się, że jak człowiek kończy 18 lat, to od razu staje się dorosły. To pokazuje, jak z biegiem lat zmienia się nam perspektywa.
Mam jedynaczkę, a tak naprawdę całkiem sporą rodzinę. Kiedy na świat przyszła Aleksandra, przynajmniej jej ojciec miał jakieś doświadczenie, był tatą już kilkanaście lat. Ja miałam 33 lata. Wtedy to było późne macierzyństwo. Wszystkie moje koleżanki miały już dzieci, a ja nie byłam do tego przekonana. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek się zdecyduję. Myślałam, że nie nadaję się specjalnie na matkę, że nie będę umiała sprostać macierzyństwu. Ale kiedy urodziła się Aleksandra, choć nieplanowana, wszystko samo się ułożyło. Oczywiście, że nie było łatwo. Jednak kiedy rodzi się dziecko, zmienia się nasze podejście do świata, nawet nasz charakter, więc przeorganizowanie kalendarza przychodzi naturalnie. Mówi się, że dziecko zabiera czas. A może jest tak, że ten czas mu się daje?
Starałam się nadal robić to, czym się zajmowałam, a z drugiej strony – jak najwięcej czasu poświęcić córce. Myślę, że przeżywałam to samo rozdarcie, jakie przeżywa większość mam, które pragną zostać z dzieckiem, ale jeśli chcą kontynuować swoją pasję, a także nie wypaść z zawodu, to nie ma przebacz – muszą pracować. A poza tym kusi tyle fajnych rzeczy dookoła. W końcu okazuje się, że dziecko jest najfajniejsze, daje mnóstwo radości, rodzi się niepodobna do żadnej innej miłość. A w dodatku włącza się swego rodzaju obowiązkowość. Uważałam, że skoro dostałam od losu zadanie, żeby być matką, to powinnam wywiązać się z niego jak najlepiej.
Nie chciałam zrezygnować z zawodu, więc na początku zabierałam Aleksandrę na sesje zdjęciowe. Miała miesiąc, kiedy po raz pierwszy towarzyszyła mi w pracy. Cały czas płakała, bo błyskały światła, a ja musiałam co chwilę ją karmić. To było totalne wariactwo, zdjęcia się nie udały, więc potem zostawiałam ją z nianią. Dopiero jak podrosła, to uczestniczyła w moich zajęciach.
Kiedy pytałam ją teraz, czy zgadza się na moją rozmowę w cyklu „Jak wychowuję”, okazało się, że obie nie lubimy słowa „wychowanie”. To, co chciałam jako matka osiągnąć i co może częściowo mi się udało, to obecność, uczestnictwo, opieka, towarzyszenie, a nie wychowanie, które kojarzy mi się z tresurą. Starałam się Aleksandrze niczego nie narzucać, nie musztrowałam jej i nie łamałam. Czułam intuicyjnie, jak mam ją prowadzić i, oczywiście, wspierałam się książkami. Jeśli miałabym jakoś określić moją postawę jako matki, powiedziałabym, że jestem matką bardziej wspierającą niż wszystkowiedzącą.
Czy w takim modelu relacji bywa ciężko z egzekwowaniem wymagań? Czasami tak, czasami nie. Nie mam do siebie pretensji, że nie jestem idealna. Dla mnie ważniejsze są zaufanie i przyjaźń, ale bez takiego parcia na zaprzyjaźnianie się w znaczeniu: bycie za wszelką cenę jej koleżanką, bo jednak przydaje się pozostawanie w rolach. Przyjaźń pomaga mi w zrozumieniu córki. Mówi się, że dzieci testują rodziców, próbują przekraczać wyznaczone przez nich granice. Ja tak nie uważam. Nie sądzę, żeby Aleksandra z premedytacją mnie testowała, ona tylko rozpoznawała różne sytuacje, no bo przecież wszystkiego się uczyła. Rodzice, w tym ja, reagują na takie próby rozpoznawcze dziecka dość histerycznie, nie są w stanie czy nie mają czasu, żeby zrozumieć sytuację, w jakiej jest dziecko. Myślę, że cierpliwość i spokój są czymś, czym warto się wykazać, żeby zarządzać taką sytuacją. Oczywiście, teoria a praktyka to dwa światy. My, rodzice, często kierujemy się emocjami, ja też parę razy przeholowałam: wrzasnęłam, powiedziałam o jedno zdanie za dużo. Ale potrafię przeprosić, przyznać się do błędów. Bez wątpienia zrobiłam wiele głupich rzeczy, na przykład nie potrafiłam opanować emocji, gdy się rozwodziłam, a byłam w ciąży, co mogło mieć wpływ na dziecko.
Co jeszcze szczególnie mnie gryzie? To, że kiedy Aleksandra poszła do szkoły, miałam odruch, żeby przyznawać rację nauczycielom. Bardzo tego żałuję, że za rzadko traktowałam krytycznie ich opinie. Zawsze stawałam po jej stronie, ale jeśli mówił coś nauczyciel, to dawałam temu wiarę i starałam się jakoś rozwiązać tę sytuację. Tymczasem jeśli dziecko po dwóch latach chodzenia do szkoły nie może trafić do sali, to znaczy, że jest bardzo zestresowane. Kiedy to zrozumiałam, przeniosłam Aleksandrę do szkoły prywatnej.
Mimo że sama prowadzę zajęcia, szkoła nie jest systemem, który lubię. Dzieci są przez nią maglowane, testowane, nieustannie się je ocenia, powtarza, że czegoś nie potrafią. Szkoła powinna być przecież od tego, żeby się uczyły, odkrywały uroki poznawania. Rodzice też im dokładają. Nie słuchają dzieci, nie szanują ich. Mają do nich pretensje, że źle się zachowują, mimo że one tylko naśladują dorosłych.
Czasami wydaje mi się, że Aleksandra jest za skromna, ale ma wspaniałe relacje z otoczeniem, szybko się komunikuje i zaprzyjaźnia. Bardzo się cieszę, że się buntowała. Bez buntu nie ma rozwoju. Starałam się przedstawiać jej swój punkt widzenia, powtarzałam, żeby nie robiła czegoś pod wpływem emocji, ale niczego nie zakazywałam pod groźbą. Byłam przeciwna tatuażom i kolczykom. O tatuażach nic nie wiem, natomiast kolczyk w dolnej wardze jednak sobie założyła. Rozmawiałyśmy na te tematy, studziłam jej zapały, czasami zbyt nerwowo, ale nie robiłam afery, przynajmniej tak to pamiętam. Kiedy zapytałam Aleksandrę, jak ona zapamiętała tamte sytuacje, to powiedziała, że według niej były symbolem wolności i prawa do samodzielnego wyboru i realizowania czegoś pod wpływem impulsu. Jesteśmy czasami święcie przekonani, że coś się zdarzyło w określony sposób, a druga osoba zna inną prawdę. Czasami słucham, jak Aleksandra opowiada o zdarzeniu sprzed lat, które ja zapamiętałam kompletnie inaczej. Nie prostuję jej wersji, bo przecież nie będę jej mówiła: „Nie, źle pamiętasz, było inaczej”. A może to ja źle pamiętam? Tę złożoność naszej pamięci świetnie analizuje Wiesław Myśliwski w swojej ostatniej książce „Ucho igielne”.
Czytałam ostatnio biografię amerykańskiego pisarza Paula Bowlesa, autora „Pod osłoną nieba”, w której znalazłam takie oto wymowne zdanie: „Najnieszczęśliwszymi istotami na świecie są nastoletnie dziewczyny”. Zgadzam się z tym. Nastolatki zmagają się z wielością oczekiwań społecznych, kulturowych, rodzinnych, są wciskane w ramy, oceniane. To wszystko jest strasznym ciężarem, który je przygniata, bo te oczekiwania często są sprzeczne. Myślę, że zamiast formułować beznadziejne oczekiwania, lepiej stworzyć dziecku możliwości odkrywania swoich talentów, pasji. Podsuwałam córce różne propozycje, ale nie naciskałam. Wyjechaliśmy kiedyś ze znajomymi, którzy nurkują. Chciałam, żeby spróbowała, ale ona ani razu nie zanurkowała. Powiedziała, że to nie dla niej. I OK. Natomiast już jako czterolatka wsiadła na konika, a dzisiaj potrafi jeździć wszelkimi stylami i nawet z ogromną pasją gra w polo. Od jakiegoś czasu pociągało ją aktorstwo i niedawno umocniła się w postanowieniu nauki tego zawodu. Ciągoty w tym kierunku miała od dawna, ale myślę, że bała się podjęcia decyzji o aktorstwie, bo nie była specjalnie zachęcana przez tatę, który przestrzegał ją, że to ciężki zawód. Moim zdaniem lekarze też mają ciężko. I prawnicy, i dziennikarze, i nauczyciele.
Po paru latach poszukiwań poszła na roczny kurs aktorski, żeby się przekonać, czy się sprawdzi, czy jej to w ogóle pasuje. Sprawdziła, jak to jest, na planie filmu „Diablo” i w teledysku. Widzę, że się wciągnęła i że sprawia jej to ogromną radość. Ma zajęcia z pantomimy, śpiewu, odpuściła natomiast boks w obawie przed kontuzjami. Cieszę się, bo zawsze była dobra w pracy ze swoim ciałem, myślę, że nadaje się do tego zawodu. Według mnie wcale nie musi iść na studia aktorskie, żeby grać. Ale ona ma wizję, że powinna je skończyć. Jestem chyba jedną z niewielu mam, która mówi: „Nie idź na studia, córeczko” [śmiech].
Od dawna nie mieszka z nami. Jako 17-latka wypatrzyła sobie w Krakowie liceum o profilu aktorskim i postanowiła się tam przenieść. Ja, jako ta otwarta matka, oczywiście, się na to zgodziłam, ale nie będę się przyznawać, ile razy w tym czasie byłam w Krakowie [śmiech]. Sama musiała za siebie odpowiadać i sama sobie radzić. Jak nie odbierała telefonu, panikowałam. Cały czas pracuję nad opanowaniem lęków. Rodzice do końca życia będą bać się o dzieci. Po powrocie z Krakowa mieszkała chwilę z nami w Komorowie, ale tam jest taka nuda, że nie ma po co wychodzić z domu [śmiech] – centrum Warszawy spełnia jej wymagania.
Fotografowała od dziecka, a od paru lat pomaga mi w postprodukcji, której sama się nauczyła. W liceum robiła zdjęcia nauczycielom i wychodziły jej fantastycznie. Starałam się ją w tym wspierać, miała swój aparat, pożyczała też ode mnie, robienie zdjęć sprawiało jej frajdę. A potem nagle przestała. Myślałam, że spadała na nią chmura pod tytułem „Nie potrafię”. Taka chmura krąży nad młodymi ludźmi, którzy czują ogromną presję, żeby od razu robić wszystko świetnie, być doskonałymi w swojej dziedzinie. Myślą, że wszyscy dookoła robią niesamowite rzeczy, a tylko oni tego nie potrafią. A przecież jak się zaczyna, to nie wszystko idzie jak z płatka, dlatego młodym potrzeba nie krytyki, tylko wsparcia. A poza tym nie wszyscy muszą być mistrzami i profesorami, warto docenić też to, że można robić zwykłe rzeczy i mieć z tego radość. Po latach Aleksandra powiedziała, że potrzebowała bardziej dynamicznego zajęcia, adrenaliny, zupełnie jak tata.
Jest wolną osobą, ma duży szacunek do siebie i nie pozwala innym naruszać swojej wolności. Cieszę się z tego, że wyrosła na wyemancypowaną kobietę. Na razie, tak jak ja w jej wieku, nie planuje macierzyństwa, choć niektóre jej koleżanki zostały już mamami.
Moje sukcesy? To, że Aleksandra jest dobrym człowiekiem. Któregoś dnia przyjechała do nas przygnębiona, bo ktoś na nią nagadał i to do niej dotarło. Było jej strasznie przykro, dociekała, jak to możliwe, że ktoś ją tak potraktował, bo przecież ona nigdy o nikim źle nie mówi. I rzeczywiście ma taki wzór: u nas w domu nie plotkuje się o ludziach, można coś ironicznie powiedzieć, ale nie ma zazdrości, nienawiści, obgadywania.
Aleksandra bywa bardzo przeczulona na punkcie tego, żeby nikt nie myślał, że cokolwiek jej załatwiamy. Pracuję usilnie nad tym, żeby jednak wykorzystywała wszelkie swoje atuty. Wszędzie na świecie rodziny stanowią jedność, wspierają się i nie ma w tym nic nagannego. Po to pracowaliśmy, żeby ona również mogła korzystać. Trudno jej to przyjąć, do wszystkiego chce dojść sama. Cieszę się, że lubi ze mną przebywać, wyskoczyć ze mną na wystawę do Paryża, pojechać gdzieś autem. Aleksandra wie, co mnie cieszy, ja znam jej upodobania. Obie uwielbiamy wystawy, piękne miejsca, lubimy też zjeść coś dobrego. W naszym domu gotuje tata, mama jest tylko konsumentką. Aleksandra idzie w ślady taty i też interesuje się kuchnią. Cieszę się, że ma wspólne pola zarówno z tatą, jak i ze mną. Tak, czasami wymieniamy się ubraniami. Mam pokusę, żeby coś jej kupować, ale ograniczam się do piżam i dresów, bo nie chcę narzucać jej swojego gustu. Bez niej niewiele wiedziałabym o współczesnym świecie. Bo to ona podrzuca mi płyty, filmy, mówi, który serial na Netflixie warto obejrzeć. Gdybym tego wszystkiego nie wiedziała, byłabym o wiele starsza, niż jestem [śmiech].