Moje dzieci nie są wtajemniczane w szczegóły problemów między mną a ich ojcami. Zawsze podkreślam, że to nie ich wina. Mądre i spokojne przeprowadzenie dzieci przez rozstanie rodziców jest możliwe – mówi aktorka Monika Mrozowska, mama Karoliny (17 lat), Jagody (10), Józia (6) i Lucjana, który urodzi się pod koniec stycznia.
W chwili, kiedy publikujemy ten artykuł na naszym portalu, Lucjan jest już na świecie – przyp. red.
Lucjan będzie do kompletu: dwie córki i dwóch synów. Nie mam poczucia, że kolejna ciąża coś mi odbiera. Cały czas jestem aktywna. Dzieci odchowane, a ja znowu wchodzę w pieluchy? Po raz kolejny przekonałam się, że życie wciąż zaskakuje. Ale tym razem na plus. Bo moje dzieci są już duże, najmłodszy Józio od przyszłego roku pójdzie do szkoły. Podziwiam kobiety, które decydują się na dzieci jedno po drugim, wtedy obowiązki się kumulują. Wydaje mi się, że trudno byłoby mi takiej sytuacji podołać. Moje córki są już samodzielne, ale nie obarczam ich odpowiedzialnością za brata. Sama byłam starszą siostrą i wiem, jak to bywa. Wymagam natomiast sprzątania po sobie, odkładania rzeczy na miejsce. Teraz, kiedy córki uczą się zdalnie, muszą pamiętać, o której się zalogować, o przygotowaniu do lekcji. Oczywiście mogą na mnie liczyć, kiedy sobie z czymś nie radzą. Ale ich nie wyręczam.
Jeżeli miałabym powiedzieć o sobie „mama kwoka”, to pod innym względem – dbania o domowe ognisko, o to, żeby dzieci miały poczucie zaopiekowania w sensie bliskości, ale także żeby miały ugotowane, poprane. Natomiast starsze córki muszą same pamiętać o swoich obowiązkach. Widzę po Karolinie, że to się sprawdza, choć jedno z doświadczeń, jakie przeszła, żeby tej odpowiedzialności się nauczyć, było bardzo trudne. W zeszłym roku zdawała do liceum, przypomnę: podwójny rocznik, jedne dzieci, w tym Karolina, kończyły gimnazjum, inne – ósmą klasę; i wszystkie ubiegały się o miejsca w szkołach średnich. Mając w pamięci swoje doświadczenia z tego okresu, kiedy wszystkim zajęłam się samodzielnie, uznałam, że ona też tak zrobi. Oczywiście zapytałam ją, czy potrzebna jest jej pomoc, odpowiedziała, że nie. Byłam spokojna, bo miała dobre wyniki z egzaminu i niezłe oceny na świadectwie. Wyniki rekrutacji miały zostać ogłoszone w połowie lipca. I kiedy to nastąpiło, Karolina przychodzi do mnie i mówi: „Nie dostałam się do żadnego liceum”. Zdziwiłam się: „Jak to do żadnego?”. Przecież aplikowała do dziesięciu liceów, które wybierała zgodnie z szacunkami, że jej punktacja mieści się w tej wymaganej w danej szkole. Córka na to, że nie dostała się, bo… zapomniała zanieść papiery do szkoły pierwszego wyboru i w ogóle nie ma jej w systemie. W pierwszej chwili myślałam, że umrę na zawał. Zaufałam jej, że nie potrzebuje pomocy, a dowiaduję się, że nie dostała się do szkoły, bo papiery leżały sobie u niej w pokoju na parapecie. Najłatwiejsze rozwiązanie – które sugerował mój były mąż – było takie, żeby zapisać ją do szkoły prywatnej. Mogliśmy zapłacić wpisowe i w ciągu jednego dnia mielibyśmy problem z głowy. Po namyśle zaproponowałam, żeby to rozwiązanie potraktować jako awaryjne i sprawdzić wszystkie inne wyjścia z tej sytuacji. Przestudiowałyśmy informacje na stronach MEN-u, skąd dowiedziałyśmy się o dodatkowej rekrutacji za dwa tygodnie. Córka oczywiście też była zwolenniczką szkoły prywatnej, ale powiedziałam stanowczo: „Nie, Karolina, popełniłaś błąd, więc teraz trzeba poszukać rozwiązania, ale niekoniecznie musi to być rozwiązanie najprostsze”. Przez dwa tygodnie chodziła niepocieszona. Zobaczyła, że gdyby wszystkiego dopilnowała, mogłaby mieć wakacje, a tak musiała czekać. To była dla niej wielka nauczka. Po miesiącu okazało się, że miejsc w szkołach jest całkiem sporo. Dostała się do liceum blisko naszego domu, jest zadowolona. A ja też miałam satysfakcję, ale nie dlatego, że postawiłam na swoim, tylko że Karolina zobaczyła konsekwencje swoich działań. Trójkę wychowuje się inaczej niż jedynaka. Widać to chociażby na przykładzie wyboru szkoły przez Karolinę. Bo jednym z powodów, dla których chciałam, żeby ona jednak podjęła wysiłek dostania się do szkoły państwowej, było to, że potem Jagoda mogłaby mieć argument do niestarania się o miejsce w dobrym państwowym liceum. No bo dlaczego ona ma się starać, skoro Karolinie rodzice podali wszystko na tacy? A potem przyszłaby kolej na synów. Nie twierdzę, że prywatna ścieżka edukacyjna jest złym rozwiązaniem, ale na pewno kosztownym.
Rodzeństwo dużo się od siebie nawzajem uczy. Karolina jest takim typem osobowości, że najlepiej by się czuła, gdyby była jedynaczką. Jako małe dziecko nigdy nie marzyła o rodzeństwie, była niezadowolona, gdy spodziewałam się kolejnego dziecka. A teraz? Ma superkontakt z Józiem, ciągle go przytula, jest troskliwa, pomocna. Choć nie wymagam, żeby zajmowała się młodszymi dziećmi, bo uważam, że to obowiązek rodziców, to młodsi czasem ją o coś proszą. Na przykład Jagoda prosi o pomoc w zalogowaniu się do systemu zdalnego nauczania. Karolina ogarnia to trzy razy szybciej niż ja. A wszystkie dzieci uczą się tego, że każdy pomaga w tych dziedzinach, w których jest najlepszy. Rodzinną wspólnotę buduje się między innymi poprzez wspólne działanie. My razem gotujemy. Młodsza córka uwielbia kroić, mieszać, próbować. Starsza też ma do tego dryg, co na jaw wyszło na prowadzonych przeze mnie warsztatach kulinarnych, na które je zabieram. Ale teraz ma inne priorytety. Razem wyjeżdżamy na wakacje, dzieci wtedy widzą, że nie musimy lubić robić tego samego, ale nadal możemy spędzać fajnie czas. Staram się pokazywać im, jak ważne jest robienie sobie nawzajem miłych rzeczy. Przygotowuję im na przykład śniadanie do łóżka. W czasie pierwszej fali pandemii bywało, że spaliśmy razem, jak w gnieździe. Bardzo się cieszę, że nasz dom jest dla nich miejscem, do którego ciągną, zapraszają swoich znajomych. Uwielbiamy wieczorami grać w karty, gry planszowe, wygłupiać się. Zachęcam wszystkie dzieciaki do udziału, bo wspólne zajęcia uczą współdziałania. Myślę, że umiejętności współpracy w domu przekładają się na ich kontakty społeczne. Jeżeli córka jest w stanie dogadać się z mamą, siostrą, która ją wkurza, z młodszym bratem, który ciągle zadaje pytania, to potrafi dogadać się z koleżanką z klasy czy nauczycielem. Bo wyniosła z domu, że trzeba spróbować znaleźć wspólny język, a nie wycofywać się. Uważam nawet, że kłótnie pomiędzy rodzeństwem są potrzebne, bo uczą szukania kompromisu. Córki często się kłócą. Podoba mi się, jak starsza nie idzie za emocjami, tylko tłumaczy Jagodzie: „Możesz powiedzieć, że coś ci się nie podoba, ale powiedz to spokojnie”. Jagoda, bardzo emocjonalna, aż się gotuje, ale w końcu te słowa do niej docierają. Przy młodszych dzieciach jest mi nieco łatwiej, wiem, co odpuścić, kiedy dać się wykrzyczeć, ale gotowego szablonu, jak postępować, nie ma. Zawsze natomiast potrzebna jest rozmowa. Trzeba wysłuchać dziecko, ale i jasno dać do zrozumienia, że na przykład w ten sposób nie rozmawiamy, że tak się nie traktujemy. Bywają trudne momenty, czasem mam krótki lont i od razu wybucham. Zawsze jednak staram się wrócić do rozmowy. Uważam, że rodzice wychowują dzieci, ale one też uczą nas, to układ dwustronny. Przypuszczam, że na żadnych studiach psychologicznych nie nauczyłabym się tyle, ile uczę się od dzieci. Jeśli nam się coś nie podoba w relacjach towarzyskich, to możemy się z nich wymiksować. A w rodzinie musimy się dogadać. Uważam za swój sukces to, że moja siedemnastolatka w czasie ostatnich wakacji większość czasu spędziła ze mną i rodzeństwem. Gdy dochodzi do konfliktu między starszymi córkami, czekam, aż się dogadają. Natomiast jeśli chodzi o relacje młodszej córki i syna, to od razu muszę interweniować. Oczywiście trudno dociec, kto zaczął. Dla mnie te ich konflikty są przykre, bo sama mam młodszego o siedem lat brata, z którym mieszkałam w jednym pokoju, i nie pamiętam, żebyśmy się kłócili. Co więcej, uwielbiałam z nim przebywać, zajmowałam się nim. Mam nadzieję, że z tego wyrosną.
Starsze córki mają młodszego brata przyrodniego także od strony taty. Syn ma starszą, dorosłą siostrę. W naszym patchworku sprawdzają się różne modele opieki nad dziećmi. Dziewczynki są w klasycznym trybie, czyli mieszkają ze mną, a do taty jeżdżą dwa razy w miesiącu na weekend, tata organizuje im też połowę wakacji. Grafik jest przewidywalny, ustalony, a w razie potrzeby modyfikowany. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby córki czuły się dobrze w domu taty, żeby były tam dobrze traktowane, ale żeby też dobrze traktowały tamtą rodzinę. I to się udało w zasadzie od początku. Nie ma tak, że ktoś nastawia dzieci przeciwko komuś. Nasze relacje z rodziną taty córek nie są cukierkowe, nie obchodzimy wspólnie świąt, nie bywamy u siebie na obiadkach. Ale nie wbijamy sobie szpil. Myślę, że nasze córki wiedzą, że spotkanie taty z mamą nie spowoduje eskalacji nerwów. Z tatą Józia też współpracujemy. Ale mamy zupełnie inny system dzielenia się opieką nad synem. Na początku zabiegałam o to, żeby ta opieka wyglądała tak samo jak w przypadku córek, czyli żeby syn mieszkał u mnie, a z tatą widywał się w ustalonych terminach. Na co tata Józia, że on chce spędzać z nim tyle samo czasu co ja. A ja powtarzałam: „nie”. W tym czasie spotkałam wspaniałą psycholożkę, panią Aleksandrę Piotrowską. Wzburzona opowiadam jej o mojej walce o to, żeby syn mieszkał ze mną, a ona pyta: „Dlaczego?”. Odpowiadam: „Dlatego że to się sprawdziło w przypadku córek”. Pani Aleksandra na to, że tu jest inna sytuacja, bo tata Józia zabiega o naprzemienną opiekę, a poza tym będę miała więcej czasu dla córek, dla siebie. Po namyśle przyznałam jej rację. I syn jest w takim trybie już trzeci rok – tydzień albo dwa u mnie, potem tydzień lub dwa u taty. Tata Józia rewelacyjnie się nim zajmuje, jest wspaniałym tatą. Taki system okazał się bardzo komfortowy dla nas, ale przede wszystkim bardzo dobry dla Józia. Dorosła siostra już nie mieszka na stałe z tatą, więc w domu wszystko kręci się wokół niego, a u mamy musi się czasem dostosować do sióstr. Logistyka naprzemiennego sposobu opieki nad dzieckiem musi być dopracowana, ale potrzebny jest też zdrowy rozsadek. Józio ma ubrania, zabawki, książeczki u taty i u mamy. Jeśli jedzie do taty w jednym ubraniu, to wraca w innym i nie ma z tego powodu żadnych napięć. Wydaje mi się, że trochę inaczej podchodzimy z jego tatą do niektórych spraw, ale co do pryncypiów jest między nami pełna zgoda. Pamiętamy oboje, że dziecko jest najważniejsze. Z tatą córek też wszystko uzgadniamy. Jak coś się dzieje, od razu do siebie dzwonimy. Gdy Karolina poszła do liceum, zaczęła sprawdzać, na ile może sobie pozwolić. Ale doskonale wiedziała, że jak na przykład tata zablokuje jej kieszonkowe, to ja tę decyzję poprę. To uniemożliwia manipulacje, na zasadzie: „A mama się na coś nie zgodziła, ale zadzwonię do taty”. Ona wie, że nic nie ugra, nie ma takiej opcji. Natomiast Józek, jak się pokłóci z Jagodą, to mówi: „Chcę jechać do taty”. Też nie ma takiej opcji. Na szczęście szybko mu przechodzi.
Patchworkowa rodzina to mnóstwo wyzwań. Wiadomo, że nikt przy zdrowych zmysłach nie dąży do rozbijania rodziny. Ale uważam, że lepszym rozwiązaniem jest rozstanie niż tkwienie w toksycznym związku. Oczywiście zawsze trzeba dać sobie szansę, pracować nad relacją. Z tatą Józia przeszliśmy terapię, nie poddaliśmy się bez walki. Nie udało się. Mimo to dla mnie rodzina była i jest wartością nadrzędną. Moje dzieci nie są wtajemniczane w szczegóły problemów między mną a ich ojcami, ale staram się mówić im prawdę, oczywiście dostosowując rozmowę do ich wieku. Zawsze podkreślam, że to nie ich wina. Wiadomo, że rozstanie rodziców bywa traumatyczne, zwłaszcza dla małych dzieci. Możemy wtedy wesprzeć się psychologiem, i ja tak zrobiłam. Mądre i spokojne przeprowadzenie dzieci przez rozstanie rodziców może być dla nich życiową lekcją. Pokazuje, że zawsze można zacząć budować od początku. Moim największym marzeniem jest to, żeby za kilkanaście lat znalazły swoje miłości na całe życie. Ale też żeby miały poczucie, że nie muszą trwać w związku na siłę. A rolą matki jest stanie przy nich. Tak robiła moja mama. Kiedy przechodziłam przez różne życiowe zakręty, nie panikowała, tylko powtarzała: „Nic takiego się nie stało”. Moje dzieci też zawsze usłyszą ode mnie, że jestem z nimi. I że nie ma sytuacji bez wyjścia. Moje życie toczy się w niestandardowy sposób. Chciałabym przeżyć je w zgodzie ze sobą. I pokazać dzieciom, że zawsze można sobie poradzić. Powtarzam im, że trudności pomagają docenić to, co mamy. A my mamy siebie. I gwarancję, że nigdy nie będzie nudno.
Monika Mrozowska, aktorka, znana z seriali „Rodzina zastępcza” i „Sprawiedliwi – Wydział Kryminalny”. Propagatorka zdrowego żywienia, autorka wegetariańskich książek kucharskich, między innymi: „Zdrowe przekąski”, „Zupy moc”, współautorka „Uczty dla maluszka” i „Uczty dla dwojga” (wszystkie wydane przez Wydawnictwo Zwierciadło).