1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia
  4. >
  5. Tydzień w lesie, który zmienia życie? Przeżyj go Bieszczadach, a wrócisz jako zupełnie inna osoba

Tydzień w lesie, który zmienia życie? Przeżyj go Bieszczadach, a wrócisz jako zupełnie inna osoba

Bycie w przyrodzie jest wieloaspektowe. Chodzi o rozszczelnienie umysłu; o to, że nasze życie to nie wszystko. (Fot. Aleksander Rubtsov/Getty Images)
Bycie w przyrodzie jest wieloaspektowe. Chodzi o rozszczelnienie umysłu; o to, że nasze życie to nie wszystko. (Fot. Aleksander Rubtsov/Getty Images)
To wakacje dla odważnych, bo spotkanie z samym sobą wymaga odwagi. O Watahach, czyli tygodniowych grupowych wyjazdach w Bieszczady, które są okazją do kontaktu z naturą, swoim ciałem i wewnętrznym głosem, opowiada ich pomysłodawczyni – kulturolożka i psychoterapeutka Kasia Kordylewska.

Wywiad pochodzi z miesięcznika „Sens” 7/2025.

Co masz wspólnego z wilkami? Zajmujesz się badaniem ich zachowań?

Też. Na co dzień bardziej zajmują mnie tematy związane z psychoterapią – prowadzę warsztaty, obozy, na przykład dla ojców z dziećmi, indywidualne konsultacje. Jednak skoro jestem w Bieszczadach, poświęcam się również działalności badawczej – jestem wśród wilków, tropię je. Fascynuje mnie, ile w ich zachowaniach długoterminowej mądrości, która uwzględnia współdziałanie, koegzystencję, specyficzne warunki środowiska, tak zwane habitaty.

Czytaj także: Kąpiele leśne – na czym polega japońska technika shinrin-yoku? Wyjaśnia dr Katarzyna Simonienko

Prowadzisz między innymi tygodniowe wyprawy z grupą do lasu – watahy. Skąd taki pomysł?

Z własnego doświadczenia, mnie samej takie odosobnienia dawały dużo dobrego. Tak to bywa, że na szlaku spotykamy innych ludzi, prowadzimy z nimi głębokie rozmowy, dzielimy się swoimi historiami w nieoceniającym kręgu, często nieznajomych ludzi. Te wyprawy są taką wewnętrzną pielgrzymką, pójściem za wewnętrznym głosem, za tęsknotą duszy, odpowiedzią na niepokój i niepomieszczenie w sobie czegoś, z czym się mierzymy. Pomyślałam sobie, że skoro ja mam taką potrzebę i tak bezpiecznie czuję się w górach, w lesie, to pewnie mają ją też inni ludzie.

Kto zgłasza się na takie wyprawy? Czy spotykasz się wcześniej z potencjalnymi uczestnikami?

Zawsze wiem, z kim wyruszam na wyprawę, bo mamy szczegółowy program weryfikacji uczestników. Ludzie najczęściej zgłaszają się z polecenia; wiedzą, o co chodzi, z opowieści tych, którzy mają już za sobą to doświadczenie. Z Wojtkiem Eichelbergerem robimy Watahy od jedenastu lat, zaczynaliśmy od jednej, a teraz mamy ich rocznie ponad dziesięć. Nie przypuszczałam, że to będzie się cieszyło takim powodzeniem. Kiedyś prowadziliśmy Watahy razem, teraz odbywają w różnych konstelacjach, mamy wielu lektorów, część z nich to ci, którzy przez lata byli uczestnikami, a potem poczuli, że są gotowi sami coś oddać, podzielić się.

Po zgłoszeniu kandydat wypełnia szczegółowy formularz, który ma pytania medyczne, ale też dotyczące biografii. Chodzi o sprawdzenie kondycji zdrowotno-psychiczno-fizycznej. Ta ostatnia dlatego, że ważnym elementem tych wyjazdów jest praca z ciałem.

Watahy odbywają się w Bieszczadach, są uszyte na miarę tego miejsca. W grupie jest nie więcej niż 16 osób, plus troje lektorów.

Czytaj także: Las daje nam lepsze życie

Zbiera się grupa i co dalej?

W pierwszej kolejności trzeba oddzielić „tamto” życie od „tego”. Nie ingeruję w ten proces, to wszystko po prostu dzieje się w ludziach. Ponieważ Wataha zaczyna się od soboty po południu, to niedziela jest święta i jest miejscem na nic, tylko na bycie. Okazuje się, że to może drażnić, irytować. Ludzie pytają: „A kiedy to się zacznie?”, „A o czym to będzie?”, „Czy długo będziemy na tych hamakach?”, „Czy już można iść?”. Zdarza się, że już na tym etapie ktoś nie daje rady, ale zwykle stopniowo to się to zmienia – ktoś, kto wyglądał na osobę, która odpadnie, zaczyna się odnajdywać. Potem ludzie dowiadują się, że tu nie ma programu...

Jak to nie ma programu?

Jedynym punktem stałym jest to, że dzień zaczynamy od porannej „rozćwiczki”. Kontakt z ciałem i urealnienie to priorytety. To nam pozwala być skoncentrowanym na sobie. W codziennym życiu, mimo że mamy wiele projekcji umysłowych na własny temat, to trudno jest nam mówić o swoich uczuciach.

Ile czasu potrzebuje przeciętny uczestnik, żeby zamknąć drzwi do tego, co jest w codziennym życiu – i rzeczywiście poczuć siebie?

Kilku dni. Najpierw jest zatrzymanie, które rozbija dotychczasowe koncepty. Potem, koło środy, czyli czwartego dnia warsztatów, zaczyna się frustracja, że nie ma tu głębokiej pracy, i wtedy widzę, że grupa jest gotowa do tego, co ma się podczas Watahy wydarzyć. Uruchamia się siła dążenia, którą warto dobrze uchwycić. W międzyczasie wsłuchuję się, jak ludzie się widzą, w którym miejscu są na swojej ścieżce, z czym przychodzą, co jest teraz ich najważniejszym tematem. Tak zbliżamy się do siebie – wtedy przychodzi czas na sesję oddychania holotropowego.

Czytaj także: Las na receptę

Powiedz coś więcej o oddychaniu holotropowym.

Podobnie jak w innych technikach psychoterapeutycznych, przy użyciu oddechu relaksujemy umysł, by dotrzeć do podświadomych treści, które wyłaniają się często za pomocą symboli. W tym procesie zwracam uwagę na odczucia z ciała, które jest dla mnie szczególnego rodzaju informatorem, najistotniejszym narzędziem, z którym pracuję. W tej metodzie ważny jest lekko pogłębiony i lekko przyspieszony oddech, ale nie taki, który prowadzi do hiperwentylacji. W tym stanie mamy różnego rodzaju wglądy.

Czy ten oddech jest prowadzony?

Daję instrukcję, na czym polega ta technika oddechu. Tłumaczę, że każdy musi odnaleźć swój rytm. Ważne, żeby obserwować, co się dzieje, kiedy zaczynamy w taki sposób oddychać. Często pojawia się zniecierpliwienie, irytacja, podobnie jak w medytacji. Naturalnie jesteśmy sugestywni, muszę więc ważyć każde słowo, żeby nie programować kogoś na to, co ma się wydarzyć. Sesji oddychania towarzyszy specjalnie dobrana ewokacyjna muzyka, ale gdy w zaawansowanych grupach prowadzę oddychanie w ciszy, dzieją się dokładnie te same procesy. Taka sesja oddychania trwa dwie i pół godziny.

Czyli jeśli zostawiam codzienne życie, pełnione role, przywracam kontakt z ciałem, uświadamiam sobie, że jedyne, co mam, to: ciało, oddech i ruch? I że w naturalny sposób mam dostęp do podświadomości?

Dokładnie tak. Tracimy kontakt z ciałem poprzez nasze doświadczenia biograficzne, wymogi cywilizacyjne. Kiedy przywracamy świadomość tego kontaktu, to nas zbliża do siebie, stwarza intymną, introspektywną sytuację. Prowadzi do naturalnej dostępności do odmiennych stanów świadomości, podobnie jak przy doświadczeniach z psychodelikami. Przy zażywaniu LSD czy psylocybiny nie wydarza się nic innego niż to, do czego mamy naturalny dostęp.

Rozmawiacie potem o tym?

Tak. Ważne jest, żeby ta metoda była użyteczna, a nie jedynie ciekawa. Żeby przynosiła ważne informacje na temat zdrowia psychicznego, naszej psychofizycznej kondycji. Nieodłączną częścią sesji jest praca z ciałem prowadzona przez nas, facylitatorów. Ciało się odpręża, rozciąga, widzimy jego naturalne możliwości, zaczynamy je odbierać całościowo, mieć świadomość przykurczów, powięzi, zablokowanej energii.

Czytaj także: Lasoterpia – pozwól, żeby las stał się twoim przewodnikiem

Czy po przeżyciu sesji oddychania coś się zmienia w grupie, we wzajemnych relacjach?

Na pewno, bo to bardzo zbliża. To jest doświadczenie wymagające niezwykłego zaangażowania. Na sesji oddychamy w parach, jedna osoba w parze jest sitterem – towarzyszy osobie śniącej (będącej w odmiennym stanie świadomości), potem zamieniają się rolami. To jest taka szkoła życia, praktykowanie dobrego kontaktu relacyjnego.

Kiedy patrzysz na partnera, który doświadcza różnych emocji, możesz też wejrzeć w siebie – przekonać się, czy pomieścisz czyjąś rozpacz, co zrobisz ze swoim zakłopotaniem czy bezradnością w obliczu tego, co się dzieje z twoim oddychającym partnerem. Często czujemy potrzebę natychmiastowej reakcji – chcemy dotknąć, przytulić, a tymczasem musimy się powstrzymać, z respektu i uszanowania dla procesu. Mamy założyć, że to, co przydarza się oddychającemu, jest najlepszym, co go spotyka na tej drodze. Potrzebne jest wyczucie, żeby wiedzieć, w którym momencie dać wsparcie – nie bać się tego. Dać tyle, ile ta osoba jest gotowa przyjąć, dać z oddaniem i serdecznością – wielki dotyk, wielki uścisk czy wielkie przytulenie. Ważne, żeby osoba oddychająca się nie retraumatyzowała, żeby w momencie, kiedy doświadcza jakiegoś uporczywego bólu, deficytu, żalu, rozpaczy, mogła to poczuć i żeby wsparcie – ten brakujący element – pojawiło się w odpowiednim czasie.

Czy w trakcie padają jakieś słowa?

Nie, wszystko dzieje się bez słów. To jest jak odsiewanie złota przez sito. Wyciągasz te kawałeczki, które są wyparte. W trakcie procesu mamy na oku każdego z uczestników. Ich linię biograficzną znam już z formularzy. Znam ich sposób przeżywania, umiejętność szerszego patrzenia, głębokość autorefleksji. Wiem, w jakiej dynamice przeżywają swoje życie. Biorę te dane pod uwagę, kiedy proponuję jakiś rodzaj interwencji w trakcie sesji. Najważniejsze, żeby w tym procesie rzeczy mogły zaistnieć w inny sposób, niż do tej pory działy się w życiu – żeby dopełniło się, domknęło to, co przez lata było traumatycznym, często wypartym doświadczeniem. To przynosi ogromną ulgę i zmianę.

Czytaj także: Kontakt z przyrodą pomaga o każdej porze roku. Do wypraw do lasu zachęca dr Katarzyna Simonienko

Jakie znaczenie mają tu wędrówki po lesie i wilki?

Chodzi o powrót do prostych rzeczy, prostego życia, prostej wiedzy o sobie, a nawet bardziej – wiedzenia o sobie. Doświadczenie bycia w lesie, w przyrodzie jest wieloaspektowe. Chodzi o rozszczelnienie umysłu, o to, że nasze życie to nie wszystko, że jest coś więcej. Nasze granice się rozszerzają, widzimy współzależność w przyrodzie, do której przynależymy. Przekraczamy antropocentryczną perspektywę.

Podczas Watahy nocujecie w lesie?

Tak. Zwykle na pierwszą noc uczestnicy zabierają ze sobą hamaki, a potem wiele osób śpi bezpośrednio na ziemi. Oczywiście dostają instrukcje, jak się zabezpieczyć przed zimnem i przed dzikimi zwierzętami. Jesteśmy wśród niedźwiedzi, żubrów, wilków, w nocy bardzo blisko podchodzą lisy.

Myjemy się w strumieniu, ale też mamy bazę, bardzo niekomfortową w miejskim znaczeniu, ale dla kogoś, kto jest zmarznięty i potrzebuje dachu nad głową albo nie chce spać w lesie, to wystarcza. Niektórzy od razu śpią sami w lesie, w odosobnionym miejscu, i jest to niesamowite przeżycie.

Co jeszcze jest ważne w tym doświadczeniu?

Ważny jest aspekt celu – po co tu przyjechałam czy przyjechałem? Kim jestem w separacji od pełnionych ról, od zawodowych obowiązków, od rodziny? Kiedy idę po prawdę o sobie, potrzebuję współtowarzyszy, bo wtedy jest łatwiej.

Na Watahy często przyjeżdżają ludzie, którzy cierpią na obniżony nastrój, czegoś nie mogą w sobie pomieścić, nie są w stanie dalej żyć tak jak do tej pory. Przez ten tydzień zyskujemy nową rodzinę, ludzi, którzy nas nie oceniają, akceptują takimi, jacy jesteśmy, dają przyzwolenie na wszystkie emocje, dojrzewają razem z nami. Ta ważność stada: współpraca, chęć wspierania, ale też stawianie granic, świadomość, że czasami trzeba warknąć, przypominanie, co jest zdrowe, a co nie, nawigowanie na dobrą ścieżkę – to metafora watahy wilków, taka jeden do jednego.

Czytaj także: Chcesz być bardziej życzliwa dla siebie i świata? Ekspert zdradza: zacznij od wyjścia z domu i pójścia do lasu

A efekty?

Do swojego życia ludzie wracają inni. Ten tydzień w lesie to jakby laboratorium, w którym mogą powyjmować różne swoje kawałki, pooglądać je pod lupą i stwierdzić, co im służy, a co już nie. Potem, przez wiele lat, wracają na Watahy – po doświadczanie, ale przede wszystkim po więzi.

Kasia Kordylewska, kulturolożka, terapeutka, pomysłodawczyni i autorka programu Wataha. Współzałożycielka Instytutu Terapii Transpersonalnej w Pradze oraz Fundacji Wolf Zone. Bada analogie pomiędzy zachowaniem wilczych watah a życiem społecznym człowieka.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE