Przebywanie w przyrodzie jest dla nas korzystne, ponieważ obcowaliśmy z nią od zawsze, tam są nasze korzenie – podkreśla prof. Marcin Kadej z Uniwersytetu Wrocławskiego. I zachęca do wzbudzenia w sobie zachwytu dziką naturą, bo dzięki temu jesteśmy bardziej życzliwi wobec świata i samych siebie.
Jako osoba wychowana na wsi uwielbiam dzikość. Im więcej much, komarów, błota, przedzierania się przez krzaki, tym większa radość. Natomiast moi znajomi, którzy wychowywali się w miastach i pięknie opowiadają o istotności przyrody, w obliczu prawdziwej dzikości potwornie na nią narzekają. Mam poczucie, że wiele osób deklaruje miłość do natury, choć w rzeczywistości boi się z nią obcować.
Często posługuję się takim cytatem: „Chronimy to, co lubimy. Lubimy tylko to, co znamy. Znamy tylko to, co rozumiemy. A rozumiemy to, czego nas nauczono”. Cały problem polega na tym, że przyrody trzeba się uczyć, jak wszystkiego. Zwłaszcza obecnie.
Dlaczego to takie istotne?
Bo w dzisiejszych czasach jesteśmy wyrwani z natury, wyciągnięci poza nią. To dotyczy nawet ludzi mieszkających w wioskach. Poukładaliśmy sobie świat w taki sposób, że mamy praktycznie wszystko w zasięgu naszej ręki. Żyjemy w sztucznych bańkach, w których jest nam wygodnie, ciepło, mamy jedzenie, wikt i opierunek. Jeśli większość czasu spędzamy w pomieszczeniu zamkniętym, czyli w domu – albo w pracy, czyli de facto w innym pomieszczeniu – siłą rzeczy w naszym postrzeganiu otoczenia zewnętrznego jesteśmy poniekąd skrzywieni. Trudno się więc dziwić, że niektórzy z nas, a może na wet większość, są dalecy od rozumienia natury. Krótko mówiąc, obecny styl życia nie napawa optymizmem, właśnie ze względu na bardzo ograniczone możliwości obcowania z naturą, a co za tym idzie – dotykania jej.
Dotykania?
Mam na myśli pewną głębię czucia, czyli wejścia w tę przyrodę na takiej zasadzie, że nie tylko ją widzimy, ale jeszcze potrafimy przetworzyć to, co widzimy. Nie tylko ją słyszymy, ale jeszcze jej słuchamy. I tak jak w muzyce stroi się instrument, żeby dobrze grał, tak my dostrajamy się, słuchając przyrody.
Nasze mózgi – przebodźcowane miastem, życiem na pełnych obrotach, komunikatami ze smartfonów – właśnie w naturze się dostrajają. Stajemy się dzięki temu wyłagodzeni, uspokojeni. Nasze oczy i uszy odpoczywają. A wąchając zapachy z otoczenia, doświadczamy aromaterapii. Gdy wychodzimy z lasu czy łąki, jesteśmy już innymi ludźmi.
Wspomniał pan o edukacji. Wielu rodziców uczy swoje dzieci – które przecież naturalnie są ciekawe świata – lęku przed naturą.
Jako rodzice jesteśmy odpowiedzialni za to, jak tę przyrodę będą postrzegały dzieci, to od nas zależy, czy będziemy je zbliżać do natury. A sposoby na to są banalne. Wystarczy zachęta do zabawy na dworze. Dzieci będą na pewno przyrodę przeżywały, pod warunkiem że im to zaproponujemy. Tymczasem zaczęliśmy już od dawien dawna uprawiać pewnego rodzaju „lękowość powszechną”.
Na czym to polega?
Zamiast mówić o tym, że obcowanie z jakimś czynnikiem naturalnym nie musi być niebezpieczne, jeśli będziemy przestrzegać pewnych zasad, od razu straszymy. Mamy głęboko zakorzenioną postawę straszenia żmiją zygzakowatą, wilkiem, komarem, muchą. W tym procesie ogromną rolę odgrywają dziennikarze, którzy kreują lęki wśród ludzi. Bo za tym lękiem w chwytliwym tytule być może znajdą się czytelnicy, którzy będą im podbijali zasięg.
W tej chwili mamy na przykład powszechne straszenie boreliozą. Wiemy, że kleszcze są w stanie przenieść na nas jakiś czynnik chorobotwórczy. W związku z tym po wyjściu w teren należy profilaktycznie obejrzeć siebie, partnera czy dziecko. Ale to nie jest jednoznaczne ze stawianą często tezą, że skoro na zewnątrz są kleszcze, powinniśmy stosować od razu twardą chemię. Ona zabije nie tylko kleszcze, lecz także inne organizmy, w tym bardzo pożyteczne. Na przykład drapieżniki, które z kolei polują na organizmy, które czasem są dla nas uciążliwe.
Skoro jesteśmy przy „uciążliwości” – jak pan to określił – to wiele osób wspomni na przykład komary.
Nie chciałbym być hipokrytą, który powie, że jestem szczególnie zainteresowany tym, by być zaatakowanym przez kłująco-ssący aparat gębowy komara. Tak samo jak każdą inną osobę skóra prędzej czy później będzie mnie swędzieć, co sprawi dyskomfort. Ale nie jest to powód do tego, żeby wobec jestestwa komarów w naszym otoczeniu nie chodzić na spacery nad jezioro czy rzekę. Raczej zastanawiam się, czy przypadkiem nie powinienem spryskać się jakimś bezpiecznym preparatem, który sprawi, żeby tych komarów na moim ciele było mniej. Podobnie jeśli idę w teren, gdzie można spotkać żmiję zygzakowatą, to powinienem zadać sobie pytanie, co mogę zrobić, aby uniknąć spotkania z nią. Zatem idę, tupiąc czy stukając jakimś kołkiem. Generalnie powinienem narobić rabanu.
Dlatego że zwierzęta zasadniczo nas unikają?
Tak, one nie chcą specjalnie wchodzić człowiekowi w paradę. A nawet jeśli z jakiegoś powodu dadzą się zaskoczyć, musimy przyjąć do wiadomości, że trudno je za to winić. Warto też pamiętać, że dzisiaj to my bardzo często jesteśmy odpowiedzialni za zmianę zachowań gatunków, które potem stają się konfliktowe. Dlatego że nieodpowiednio zabezpieczamy odpadki, które wyrzucamy, czy sami dokarmiamy zwierzęta, więc one traktują nas jako platformę do łatwego zdobycia pokarmu. Zapominamy o tym wszystkim, za to bardzo łatwo wydajemy wyroki. Mówimy o tym, że zwierzęta są niebezpieczne, że nam zagrażają. Natomiast nie zastanawiamy się, skąd się to bierze.
Myślę, że bardzo chcielibyśmy te zwierzęta, które nam w jakiś sposób przeszkadzają, po prostu unicestwić.
W biologii mówimy, że z uwagi na kryzys różnorodności biologicznej trzeba dziś chronić właściwie wszystkie organizmy. Także komara czy muchę. Od muchy wiele zależy! Na przykład zapylanie roślin. Podobnie zresztą jak od komara, który (jeśli to samiec) pełni funkcję zapylacza.
Chcielibyśmy przeprowadzić eksterminację gatunków, których nie lubimy, a nie lubimy, bo się ich boimy. A boimy się dlatego, że ich nie znamy. Bo nikt nam nie powiedział, że komary pełnią szalenie istotną funkcję jako źródło pokarmu dla bardzo wielu organizmów, choćby dla ptaków czy nietoperzy.
Chce pan powiedzieć, że wyłącznie wiedza jest w stanie rozproszyć nasze lęki?
Mówi się, że strach ma wielkie oczy. A ma je dlatego, że pozwalamy je sobie dorobić przez niewiedzę. Jeśli się czegoś boję, to przyjmuję postawy zachowawcze albo uprzedzające. Jeśli boję się obcowania z przyrodą w lesie – bo zewsząd docierają do mnie informacje, że tam mnie coś ukąsi, napadnie, czymś mnie zarazi – to trudno, żebym chciał iść na wycieczkę w to miejsce. Dlatego tak ważne jest, aby się tym narracjom nie pod dawać, żeby do tej przyrody chodzić, żeby ją podglądać. Żeby nasze dzieci miały tę możliwość. Nie tylko dzięki filmowi dokumentalnemu z pięknym podkładem głosowym na przykład pani Krystyny Czubówny, bo to jest inny rodzaj obcowania; jesteśmy tylko obserwatorem czegoś, co wciąż jest sztuczne.
Spróbujmy bywać gdzieś obok tych zwierząt, w ich habitatach. Oczywiście w sposób bezpieczny, przestrzegając wszelkich możliwych zasad. Po to, by lepiej je poznać i na własne oczy dostrzec ich piękno. W tym, co postrzegamy za piękne, jesteśmy też dalece selektywni. Jedne zwierzęta demonizujemy, inne uważamy za fajne, za co w dużej mierze odpowiada kultura masowa.
Przykładem wyidealizowanego, bajkowego postrzegania przyrody jest jelonek Bambi, od którego powstała nazwa zjawiska „bambinizm”.
Bambinizm to tłumaczenie dzieciom świata przyrody w sposób niewłaściwy. Antropomorfizując, te ładnie wyglądające zwierzęta postrzegamy jako dobre, a te „brzydkie” jako złe. Co tylko utrwala negatywne stereo typy dotyczące żmii, ropuchy czy wilka i pozytywne postrzeganie motyla, nazywanego wtedy motylkiem. Zresztą używanie zdrobnień także jest według mnie szkodliwe, bo siłą rzeczy one deprecjonują te zwierzęta. Mówimy: motylek, robaczek, żabka albo ptaszek... Nie, to nie jest motylek, tylko motyl. To zwierzę, które ma swoją rangę, czasem nawet ochronną.
Tym, którzy się tej przyrody boją, poleca pan po prostu wyjść do parku?
To nie jest do końca to samo przeżywanie. W parku słyszymy odgłosy tkanki miejskiej w postaci chociażby hałasu przejeżdżających tramwajów, samochodów, mamy więcej głosów ludzi. Natomiast bardziej dzikie miejsce pozwala na głębszy kontakt z przyrodą. Chociażby przez pryzmat o wiele większej liczby gatunków roślin, zwierząt i grzybów. Plus przez ciszę, której zewsząd możemy posłuchać, a która wynika z braku człowieka. W przyrodzie, co prawda, też mamy harmider, ale piękny i przyjemny dla ucha: śpiewające ptaki, kumkające żaby i ropuchy czy ryk jeleni w czasie rykowiska.
Mamy mnóstwo badań ukazujących lecznicze działanie przyrody na naszą psychikę. Czy myśli pan, że są przypadki, w których obcowanie z naturą może człowiekowi jednak szkodzić?
Myślę, że nie, ponieważ w drodze ewolucji nabyliśmy pewne mechanizmy współtowarzyszenia innym gatunkom. Przebywanie w przyrodzie jest dla nas korzystne, ponieważ obcowaliśmy z nią od zawsze, tam są nasze korzenie. Oczywiście mogą być osoby, które mają tak silny lęk przed przyrodą, że nie wyobrażają sobie spędzić choćby pół nocy w namiocie w lesie. Bo będą się denerwować na te wspomniane już kilka razy muchy czy komary. Jednak z mojej perspektywy nawet tak zwani niedzielni turyści na szlakach również potrafią się przyrodą zachwycić. Nie myślą wyłącznie o tym, że za chwilę z tego szlaku zejdą na kolejnego hot doga.
Proszę zauważyć, jak to dobroczynnie na nas działa. W zachwycie, w odstresowaniu, w dobrej kondycji psychicznej, na pewno łatwiej nam wybaczać błędy innym, ale też sobie. Jesteśmy dla siebie nawzajem milsi, życzliwsi.
Marcin Kadej, prof. dr hab. nauk biologicznych, kierownik Zakładu Biologii, Ewolucji i Ochrony Bezkręgowców Uniwersytetu Wrocławskiego. Specjalizuje się w biologii środowiskowej, biologii konserwatorskiej, ekologii, entomologii sądowej i archeoentomologii. Jest autorem licznych naukowych i popularnonaukowych publikacji.