Co trzeba mieć, żeby wygrać konkurs chopinowski? Talent, ale tego nie da się zmierzyć. Wrażliwość, ale ta bywa jednocześnie siłą i słabością. Może więc potrzebny jest apetyt na rywalizację? Portret psychologiczny zwycięzcy lub zwyciężczyni pomaga nam stworzyć prof. Ewa Pobłocka, laureatka, a od kilku edycji również jurorka konkursu.
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Sens” 11/2025.
Czy sam talent wystarczy, żeby wygrać konkurs chopinowski?
Im jestem starsza, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że talent to jest jedna maleńka część tego wszystkiego, co jest potrzebne. Bo talentem można osiągnąć wiele, ale przecież wiele przynoszą pracowitość i pewne podejście do grania czy podejście do sceny, które sprawiają, że tam właśnie się otwieramy i tam gramy na miarę naszych największych możliwości. Jest mnóstwo muzyków, którzy wspaniale grają w studiu, podczas ćwiczeń, na lekcjach, a potem się okazuje, że publiczność te osoby deprymuje i na scenie pokazują połowę z tego, co mogliby pokazać. Potrzebna jest też oczywiście osobowość, siła, która sprawi, że w momencie, kiedy pojawimy się na estradzie, wszystkie oczy będą zwrócone na nas i wszyscy nas wysłuchają. Czyli musimy być niesłychanie skupieni, a do tego mieć odwagę narzucenia swojego zrozumienia kompozytora.
Bierze pani więc pod uwagę również charyzmę osób biorących udział w konkursie?
Owszem, ulegam czarowi, ale tylko do pewnego momentu. Muszę być pewna, że nikt mnie nie oszukuje. Jest taki typ pianisty – wychodzi na scenę, koszula rozchełstana, włosy niedbale uczesane. Zaczyna grać i ludzie to kupują, a taki pianista często posługuje się prymitywnymi trikami. A ja, która znam te wszystkie utwory, bo albo sama je wykonuję na koncertach, albo uczyłam ich dziesiątki razy, albo słyszałam setki razy, wiem, że coś jest nie tak. Nie zawsze to wykonanie jest zgodne z zapisem muzycznym. I stąd często potem biorą się nieporozumienia na linii jurorzy–publiczność. Że jak to – przecież ten ktoś był taki wspaniały, a państwo go nie puścili dalej. A my nie puszczamy dalej za to, jak ktoś wygląda albo jak się potrafi sprzedać, bo podstawą jest dla nas muzyka. Taniego blichtru nie znoszę.
Wychodzi człowiek na scenę, zaczyna grać. Co jako pierwsze przykuwa pani uwagę?
Dla mnie miernikiem wrażliwości jest dźwięk, jego rodzaj. Dźwięk nie może być zawsze jednakowy. Jeżeli dany utwór wymaga przekazania pewnego wyrazu, pewnego ładunku emocjonalnego, to nie da się tego zrobić przez dźwięk tak zwany ładny. Nie może być tylko piano, ale też nie może być tylko forte. Jeżeli słyszę, że ktoś wygrywa wszystkie nuty, jest niezwykle sprawny, ale od pewnego momentu decybeli jest za dużo, to ja od razu taką osobę skreślam.
Jest pani jurorką, która wzbudza postrach?
Nie sądzę. Osoby biorące udział w konkursie przychodzą do mnie, żeby zapytać, poprosić o radę osobę bardziej doświadczoną, wymienić się spostrzeżeniami. Nie jestem specjalnie ostra, chyba że ktoś traktuje fortepian jak perkusję.
Czytaj także: Bruce Liu o życiu po zwycięstwie w Konkursie Chopinowskim
To instrument, który wymaga delikatności?
Nie tylko, ale właśnie pewnych granic nie można przekroczyć. Gdy idziemy na koncert z nagłośnieniem, to do pewnego momentu nagłośnienie sprawia, że słyszymy lepiej, wyraźniej, ale nie jeśli z nim przesadzimy.
Jak wiele pracy wymaga gra na poziomie, który kwalifikuje do udziału w konkursie?
W ogóle muzyka wymaga nieprawdopodobnej determinacji. Będąc w szkole średniej, musiałam łączyć przez pewien czas normalne ogólnokształcące liceum z popołudniową szkołą muzyczną, która mi zajmowała kilka dni w tygodniu. To wymagało ode mnie żelaznej dyscypliny. Siadałam do fortepianu o wpół do siódmej rano. Ojciec przynosił mi śniadanie, a ja ćwiczyłam przez półtorej godziny, bo tyle miałam do wyjścia do szkoły, która na szczęście mieściła się za rogiem. I nie było pustych przebiegów, nie było marnowanego czasu. Cały czas coś się działo. Weźmy samo ćwiczenie. Nie polega ono tylko na tym, że przebieramy palcami czy coś sobie przegrywamy. Nie. Ćwiczenie polega na tym, że ciągle szukamy. A żeby móc szukać, trzeba mieć spokój. I trzeba znajdować inspirację.
Opowiadała pani w kilku wywiadach, że rodzice izolowali panią od świata zewnętrznego przed ważnym koncertem lub konkursem.
Do talentu, o którym mówiłyśmy wcześniej, należy dodać nieprawdopodobną wrażliwość. Muzyk musi ją mieć. Inaczej nie przekaże pewnych subtelności, które są zawarte w kompozycjach. Ale jednocześnie wrażliwość to broń obosieczna. Sprawia, że podajemy siebie jak na tacy i czasem wystarczy jedno słowo, by nas zniszczyć. To jest szalenie ważne, żeby albo był obok ktoś, kto nas odseparuje, albo ktoś, kto nam wytłumaczy, że to jedno słowo nie ma aż takiego znaczenia.
Jestem wielką przeciwniczką audycji, które odbywają się w trakcie konkursu. Zdarza się, że uczestnicy słuchają i dowiadują się, że fatalnie im poszło, od ludzi, którzy po prostu siedzą sobie w studiu radiowym i sami nigdy nie brali udziału w konkursie ani nawet nikogo do konkursu nie przygotowali. I skąd on czy ona ma teraz wziąć siłę wewnętrzną, żeby za trzy dni wyjść i zagrać kolejny etap?
W dzisiejszych czasach trudno o izolację...
Studiowałam w Hamburgu u profesora, który był z kolei asystentem wielkiego pianisty i pedagoga Edwina Fischera. Fischer wydał coś w rodzaju poradnika dla studentów. Opisywał, jak zapraszał swoich podopiecznych na wspólne granie. Pisał: Przyjedźcie do mnie na wieś, u mnie nie ma prądu. Musicie wysiąść gdzieś tam z pociągu, a potem przejść kilka czy nawet kilkanaście kilometrów pod górę. W domu zapalę lampy naftowe, będziemy sobie ćwiczyć, rozmawiać. Kiedy czytałam to znajomym 30 lat temu, dziwili się, mówili, że to niemożliwe. W obecnych czasach tym bardziej niemożliwe, ale jednak izolujmy się od tego, co nas otacza, żeby pracować w spokoju. Kiedy podczas kwalifikacji do konkursu pojawia się na scenie człowiek z kamerą, wjeżdża z nią niemal pod fortepian, a my tego nie chcemy, to mówmy: Nie, dziękuję. Podczas konkursu w 1980 roku, w którym brałam udział, też były kamery. Podjeżdżały bardzo blisko, na szczęście nie miały wstępu do ćwiczeniówek.
Czytaj także: Fryderyk Chopin – ciekawostki i fakty z życia polskiego kompozytora
Jeśli ktoś bierze udział w konkursie chopinowskim, to po to, żeby go wygrać. Musi mieć więc w sobie głód rywalizacji.
Rywalizacji? Nie. Nie wychodzę na scenę, żeby zagrać lepiej niż ktoś inny. Wychodzę, by zagrać najlepiej jak potrafię w danym momencie. Tego mnie nauczył dyrygent Kazimierz Kord. Wiele razy graliśmy razem. Widział, jaką miałam tremę, mimo że byłam naprawdę świetnie przygotowana. Mówił mi wtedy: „Pani Ewo, proszę nie przejmować się oceną, tylko grać najlepiej jak pani dziś potrafi. Jutro zagra pani inaczej. Najlepiej jak będzie pani potrafiła jutro”. Gdy dziś słyszę, że ktoś mówi, że trzeba grać tak, żeby podobało się jurorom, to mam ochotę powiedzieć mu, żeby z takim podejściem nie stawał do konkursu. Nie gra się dla jurorów, nie dla pedagogów. Gra się, bo możliwość zagrania tych przepięknych utworów uszczęśliwia. Pamiętam własne szczęście, kiedy mogłam zagrać koncert fortepianowy e-moll w Filharmonii Narodowej, do której przyjeżdżałam wcześniej z Gdańska na rozmaite koncerty. To było moje największe marzenie, żeby tu wystąpić. Do dziś to moja ulubiona sala. Przez wiele lat Filharmonia Narodowa była wręcz moim drugim domem.
Talent da się jakkolwiek zmierzyć?
Na pewno nie cyframi.
A muzyką Chopina? Dlaczego te utwory tak dobrze weryfikują umiejętności pianistyczne?
Bywam jurorką w różnych konkursach i ze zdumieniem stwierdzam, że tam, gdzie Chopin nie jest obowiązkowy, jest go coraz mniej. Grają Schuberta, Schumanna, Liszta, ale Chopina bardzo mało. Bo jest trudny. Nie tylko do zagrania, ale do zrozumienia, do opowiedzenia, do zaśpiewania. Chopin jest „o czymś”. Tam nie ma ani jednej pustej nuty. Niczego nie można zagrać tak sobie. Należy zaopiekować się każdą nutą, bo każda jest ważna.
Stres uczestników i uczestniczek konkursu się pani udziela?
Mało tego, im ktoś lepiej gra, tym bardziej przeżywam. Widzę wtedy ogrom włożonej pracy. Mam świadomość, że dużo jest do stracenia, jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli. A bywa przecież różnie, wiem z własnego doświadczenia. A to fortepian nie odpowiada. A to jest za gorąco. A to kamera podjeżdża za blisko. A to ktoś w trzecim rzędzie macha nogą i to widać ze sceny. Wszystko może rozproszyć. Czasem idę na własny koncert i myślę sobie, że jest świetnie. Wreszcie miałam czas się dobrze przygotować, wszystko umiem dokładnie. Do tego mam suknię, którą lubię, udało mi się zdrzemnąć przed koncertem, podróż była dobra, obiad smaczny, próby udane. Wychodzę na scenę z przekonaniem, że zagram świetny koncert; po czym już na wysokości drugiej nuty wiem, że jednak nie, nie pójdzie. A czasem odwrotnie. Jestem niewyspana, za mało ćwiczyłam, deszcz leje, nie chce mi się, ale podpisałam umowę, trzeba wyjść… I nagle zdarza się coś takiego, że gram lepiej niż kiedykolwiek.
Czytaj także: Miało być poważnie i sztywno, a wyszło rewelacyjnie. Recenzja filmu „Pianoforte” w reżyserii Jakuba Piątka
Dlaczego tak?
Nie wiadomo. Gdyby istniała recepta na świetny koncert, wszyscy byliby Horowitzami. Wiem jednak na pewno, że trzeba być przygotowanym na 150 proc., żeby udało się 90.
Powiedziała pani, że czuła się szczęśliwa, kiedy wychodziła na scenę Filharmonii Narodowej, żeby zagrać ulubiony koncert Chopina w konkursie. Można takie szczęście czuć po latach występowania na scenie?
Tak, są takie koncerty. Wcale nie w jakichś najważniejszych ośrodkach muzycznych. Czasem to są zupełnie małe sale koncertowe. W zeszłym roku przeżyłam taką cudowną przygodę. Chciałam ograć „Wariacje Goldbergowskie”, ale niekoniecznie od razu w Filharmonii Narodowej. Instytut Muzyki i Tańca zorganizował więc trasę po kościołach ewangelickich na Mazurach. Świetna atmosfera. To były wakacje, więc wśród słuchaczy było sporo turystów, którzy po prostu chcieli inaczej spędzić wieczór. Może niektórzy byli pierwszy raz na koncercie muzyki poważnej – ale ja czułam, że czekali na każdą następną nutę. Taka wymiana emocji bez słów to cudowne uczucie.
Publiczność może zepsuć koncert?
Czasem ktoś kaszle, chrząka, szeleści, wierci się. Słychać odgłosy spod sceny. Tylko że ja od razu biorę winę na siebie. Może gram nudno, skoro jest jakiś szmerek? Ja tego szmerku nie lubię. Lubię, żeby była cisza. A już najbardziej lubię, jak kończę koncert i najpierw jest cisza, a dopiero potem są oklaski. Mam wtedy poczucie, że mój przekaz dotarł do publiczności. Bo mój przekaz to nie są fajerwerki. Tego proszę ode mnie nie oczekiwać. Za to chciałabym czuć, że nawiązałam z publicznością nić porozumienia i po tej cienkiej, niewidocznej nitce pokazuję jej różne zakamarki muzyki, cienie, światła.
W trakcie tych edycji konkursu chopinowskiego, w których była pani jurorką, zdarzały się wykonania, które sprawiały, że publiczność siedziała przez chwilę w ciszy, zanim zaczęły się brawa?
Pamiętam kilka utworów wykonanych w taki sposób, że rzeczywiście sala zamarła. Na przykład preludium, którym zaczynał drugi etap konkursu Rafał Blechacz, a w konkursie z roku 2021 komplet preludiów w wykonaniu Aimi Kobayashi. Przepiękne. Każdy z nas ma jakieś wyobrażenie, jak utwór powinien zostać wykonany, a tu nagle przychodzi młody człowiek i gra zupełnie inaczej, ale nas to przekonuje, porywa. To są najcudowniejsze momenty, kiedy dajemy się porwać tym młodym ludziom, ulegamy ich interpretacjom Chopina.
Czytaj także: Fryderyk Chopin – złożony z przeciwieństw
To ja w imieniu tych stających do konkursu i marzących o karierach zapytam: ile trzeba poświęcić, żeby odnieść sukces w muzyce?
O to mogłaby pani zapytać moje córki. Dziś staram się nadrabiać czas, którego wcześniej nie spędziłyśmy razem. Teraz same koncertują i widzę, że im są starsze, tym bardziej mnie rozumieją. Nawet jeśli jeszcze mi tego nie przyznały. Człowiek, który wiąże swoje życie z muzyką, musi być przygotowany na to, że będzie sam. Kończę koncert gdzieś na drugim końcu świata. Świetnie mi poszło. Mogłabym świętować, ale agent ma coś do załatwienia, jestem w obcym mieście, gdzie nikogo nie znam, więc jadę do hotelu i zostaję zupełnie sama, w pustym pokoju, z tym uczuciem, że zagrałam świetny koncert. A jeszcze gorzej jest, gdy zagram zły koncert. I zostaję z tymi myślami, że przecież byłam przygotowana, więc jak mogło nie wyjść. Widocznie za mało dałam z siebie, skoro nie przekonałam ludzi.
Smutne, na jak trudne rzeczy trzeba przygotować młodych ludzi, którzy chcą grać. Na przykład jeszcze na to, że często coś mniej wartościowego sprzeda się lepiej od czegoś o większej artystycznej wartości. Łatwo zdobyty blichtr, szybka kariera. A obok stoi ktoś lepiej wykształcony, wrażliwy, głęboko myślący, tylko że nie gra fajerwerków.
Co ma zrobić ktoś taki? Spróbować fajerwerków?
Pozostać wiernym sobie. Mnie się bardzo rzadko zdarzało, żebym na finał koncertu grała coś widowiskowego, co porwie publiczność. Z rozmysłem unikałam takich wyborów. Zawsze grałam utwory, które sama lubiłam. Zamyślone, kończące się w piano, żeby został ten moment ciszy. I dobrze mi z tym. Wiem, że nie buduję repertuaru wbrew sobie. Publiczność zresztą od razu odczytałaby taki fałsz.
Gdy publiczność się wierci i szura krzesłami, to od razu pani myśli, że występ ich znużył. Nawet tak doceniana pianistka nie popada w samozadowolenie?
Samozadowolenie to sygnał, że pora przestać wychodzić na scenę. Oczywiście, kiedy słychać gromkie owacje, jest bardzo miło, ale następnego dnia trzeba się znowu zabrać do pracy i ćwiczyć. Osoba, która chce zajmować się muzyką, musi stale od siebie bardzo dużo wymagać. To ważne.
Będę jednak powracać do wrażliwości, którą muzyk musi mieć. Nawet jeśli wrażliwość sprawia, że łatwo nas dotknąć, spłoszyć. Umiejętności można rozwijać, ale talentu i wrażliwości nie da się nauczyć. I trzeba być uważnym na wrażliwość innych osób.
Pamiętam próbę w Olsztynie. Byłam na początku drogi, a podczas jednego z moich pierwszych występów z koncertem Beethovena, gdzie w trzeciej części są trudne wejścia z orkiestrą, czułam się niepewnie. Na próbie generalnej – choć teoretycznie się tego nie robi – zwróciłam się więc do orkiestry i dyrygenta z pytaniem, czy możemy jedno miejsce w utworze powtórzyć. A koncertmistrz mnie zapytał: „Za ile?”. Do końca życia będę pamiętać, jak wtedy potraktowano moją naiwną wiarę – a miałam 23, może 24 lata – że spotkaliśmy się po to, żeby wspólnie jak najpiękniej zagrać piękną muzykę.
Jako pedagożka dba pani o wrażliwość swoich uczniów?
To bardzo trudne, żeby nie wejść z butami w czyjąś duszę, pozostając w relacji nauczyciel–uczeń. Oceniam ich, ale staram się tak formułować uwagi, by rozwijały, inspirowały. Jeśli coś nie działa, podpowiem, co poprawić, ale nie będę mówić, że wszystko beznadziejnie, do niczego, że tak nie może być. Z drugiej strony nie dam też nikomu gotowego przepisu na bycie muzykiem. Mogę jedynie otwierać przed tymi młodymi ludźmi drogę, którą będą podążali po swojemu. Sama dostałam tyle w życiu od innych, tyle się nauczyłam, że po prostu chciałabym tę wiedzę przekazać dalej. Szkoda by było, gdybym zatrzymała ją dla siebie.
Ewa Pobłocka, prof. sztuk muzycznych, pianistka, pedagożka. Laureatka konkursu chopinowskiego w 1980 r. (V nagroda). Wielokrotna jurorka krajowych i międzynarodowych konkursów pianistycznych, zasiada również w jury konkursu chopinowskiego w tym roku.