Pójść za głosem serca i wyprowadzić się z wielkiego miasta na wieś. Kto z nas, choć przez chwilę, o tym nie marzył? Katarzyna Droga sprawdziła, jak wieś wygląda w praktyce. Co przeżyła, opisała z wnikliwością badacza. Czym zaskoczyły ją trzy kwartały spędzone w sielskim raju?
Wyjechać na wieś! Marzenie pielęgnowane od lat stało się możliwe. Dom na wsi, blisko natury, w nim ja: nie na weekend po pokonaniu korków, nie na wyszarpany urlop w lecie. Na stałe! Kawa na tarasie z widokiem na łąki. Ogród – w nim moje psy, szczęśliwe i swobodne. To w lecie, a zimą kominek, biało i mroźno za oknem, kuligi z pochodniami, biegówki. Dzielę czas na pisanie i czytanie książek, pichcenie smakołyków, życie rodzinne na wsi spokojnej i wesołej. Tak miało być.
Budzik wprawdzie nie dzwoni, ale znakomicie zastępują go psy. W mieście ospałe aż do porannego spaceru, tu nagle ożywione od świtu z szaleństwem w głosie alarmują, że koty atakują ogród. Jazgot okropny, wtórują im sąsiedzkie, ruszają traktory. Łoskot na dachu – to wrony. Stukają dziobami, pazurami, po co? Nie wiadomo, ale jakby walił w blachę grad. Wstaję wcześniej niż w mieście. Nie szkodzi, kawa z widokiem na rozlewiska pomaga i dobrze zacząć pracę o poranku.
Biurko i laptop czekają. Miejsce pracy zgodnie z zaleceniami feng shui: urządzone w bibliotece na pięterku, tam gdzie książki i atmosfera, dobre światło, widok na drogę. Skupienie trwa chwilę. Motory, krowy na łąki, dzieci do szkoły, sąsiadka do sklepu, znów w towarzystwie psiego ujadania – jakby wieś atakowali terroryści. Moje własne przybiegają z żądaniem, żeby wypuścić je na dwór, wpuścić, wypuścić... Więc góra – dół, schody – biurko, za chwilę znowu dół, bo ktoś puka, trudno. Przenoszę swoje miejsce pracy do kuchni. Tu mam wszędzie blisko – i do garów, i do drzwi. Jak się okazuje – w kuchni także najcieplej. Skupimy się i do roboty, muszę przecież napisać ten właśnie tekst o życiu na wsi… Mija nawet kwadrans, ale: do sklepu trzeba skoczyć przed dziesiątą, bo potem już nie ma pieczywa, a sklep jest tylko jeden. Potem czyhanie na listonosza – żeby wysłać listy, bo nie ma tu poczty. Tak samo ze śmieciarzami: przegapisz ich, nie wezmą twojego kubła. Zagląda ktoś życzliwy z pytaniem, czy nie chcę jajek i ryb – świeżo złowione. Jakim cudem zrobiła się dwunasta?
Dom po rodzicach, z historią, z dobrą energią. Wiadomo, że ma swoje tajemnice, albumy, zapiski pełne wspomnień. Ma też inne sekrety: słabo pojemne szambo, dziury w okiennicach i stary, dymiący piec. Przy używaniu wody po miejsku, na bogato (ot: pranie, prysznic, zmywanie) szambo odbija zawartość do piwnicy... nic przyjemnego, sprzątanie konieczne, mało romantyczne i obnaża następne niespodzianki: gniazda myszy w spiżarni. Hanna Banaszak kiedyś śpiewała o myszce: „Nigdy nie mówię jej a kysz!”. Zapewniam: kobieta nigdy nie mieszkała na wsi. Z humanistki zmieniasz się w mordercę; łapki na myszy, okrutne myśli o truciźnie i tak dalej. Ostatecznie to samoobrona. Pies Kleks, terier, triumfuje: upolował trzy, zabił, ale myszy nie jada… Kremacja? Brr.
Dom kochany, ale jest siedzibą starą, co oznacza nieustający remont, bo zdarła się podłoga, odpadają elewacja i drzwiczki w meblach kuchennych. Do tego na wsi co raz zabierają prąd. Nagle nie ma i już. Oczywiście wtedy, kiedy udaje się stworzyć kilka słów i nie zapisać pracy. Dzwonię do elektrowni. Planowe zawieszenie dostawy. Czemu? No planowe, praca na sieci energetycznej. Ile czasu? Do 16. Sześć godzin aż? To „tylko”, nie „aż”, proszę pani… Cóż, przynajmniej jest dobry pretekst, żeby nareszcie wystawić gębę do słońca, może odwiedzić kuzynkę na obiecaną kawę? O relacje sąsiedzkie trzeba na wsi dbać. W naszym brzegu wsi (tak się mówi) jest sześć domów. Takie trochę większe Bullerbyn. Trudno, żeby wszyscy się nie znali. Trudno, żeby wszyscy się kochali. I nic nie umknie oczom sąsiadów, a pytań nie owijają w bawełnę. „A czemu światło palisz do pierwszej w nocy? Coś piszesz, a co?”, „Goście byli, rejestracja zagraniczna, to kto?”. Medal ma drugą stronę: wpadasz w zaspę autem – lecą pomóc, robią wykopki – przywożą ci worek ziemniaków, drzewa z lasu trzeba – będzie. Są kochani, pomogą nawet wydobyć się z błota, o czym za chwilę.
Jakakolwiek by była pora roku, zawsze jest coś, co trzeba zrobić bez zwłoki: zerwać owoce, bo ptaki zrobią to pierwsze, zagospodarować dary ogrodu, bo się zmarnują, a szkoda: ekologiczne i „własne”. Pokutuje tu mit, że własne najlepsze i własne trzeba mieć. Jeśli to akurat jesień, to śliwki, jabłka, gruszki, winogrona. Po cholerę moi przodkowie tyle tego zasadzili? Rozczulali się nad młodymi sadzonkami, a ja mam drzewa jak baobaby i gęsty sad.
Słoiki, słoiki, pełne ręce roboty, wstyd w takim wypadku konfitury kupować, tu zresztą nawet warzyw w sklepie nie ma, no bo każdy ma własne. Tylko laptop zamknięty i tekst zapomniany. Piękna złota jesień? No to grzyby sypnęły. Do lasu najlepiej o świcie, razem ze słońcem, tak prawią tutejsi. Wpada potem ciotka na weryfikację, czy mieszczuchy nie przyniosły trujaków. Jest nieźle, tylko kilka szatanów nie przechodzi testu prawdy, w dodatku dostaję przepisy, jak się robi prawdziwe marynaty… Południe dawno minęło, ręce czarne od maślaków, do tego mamy atak much. Jesień słoneczna, polska, to się mnożą. A jeśli deszczowa, szaro-bura, tak zwana butelkowa, to mokro i błotno. Ludzie w butach, a psy w łapach wchodzą do mojej czystej kuchni. Jakże niepraktyczny jest na wsi biały pies! Kleks zamienił się z foksteriera trzech kolorów (czarno-brązowo-biały) w jednolitego szaraka. Bury kundel Puszek lepiej się sprawdza. Trudno, przyjdą zima i śnieg, będzie czysto. Wtedy siłą rzeczy będę miała więcej czasu dla siebie, napiszę te artykuły i powieści. Dzień krótki jesienią; kominek, o ile nie dymi, wszystko wynagradza.
Zimą jest zimno i wszędzie daleko. Niesamowita cisza, święta nastrojowe jak nigdy w mieście. Ale o poranku konieczne palenie w centralnym, piec stary ma swoje humory. We frywolnym szlafroczku albo jasnych dresikach do niego nie podchodź – konieczny łach Kopciuszka, bo sadze, węgiel i trzeba szybko, przez noc dom mocno się wyziębia. Każde nowoczesne ogrzewanie jest dużo droższe, a przecież miało być oszczędniej. Napalone, ale piec dymi. Siwy dym w całym domu, trzeba wietrzyć, firany czarne, ściany zapomniały, że były białe, nawet na naczyniach osiadł lepki kurz. W końcu jednak sytuacja opanowana. Smogu za to nie mamy, dym trochę szczypie w oczy, ale grunt, że to nie czad.
W chałupie ciepło, za oknem mróz… Łąki zamieniły się w lodowiska, sceneria baśniowa, spacer konieczny. Jest cudownie do chwili, kiedy na gładkim lodzie zaliczam wywrotkę, wpadam w przerębel, na szczęście płytko, ale boleśnie tłukę ramię. Ręka na temblaku, przeziębienie, trzeba jechać do miasta. Ale jak? Śnieg biały zasypał drogi. Sam wyjazd z posesji to katorga. Dotarcie do głównych dróg po ślizgawicy zwanej szklanką wymaga odwagi za kółkiem, za to jest okazja, aby się umalować i ubrać w coś innego niż pikowane grube kurtki i ciężkie buciory.
Miała rację moja tutejsza przyjaciółka, uprzedzając, że codziennego mycia głowy nie będzie. No bo zimno i to bieganie do kotłowni, a jak już ciepło, to gorąca woda w bojlerze reglamentowana. Niemniej ruszamy, do miasta przybywam odmieniona, w wersji wyjściowej, W tramwaju patrzę na rzekę aut za oknem, jednak wolę swoją Narew. Ludzie tak jakoś dziwnie na mnie spoglądają. No tak. Moja kurtka i torebka nabrały zapachu oscypka od dymu z pieca. Teraz sama to czuję. Śmierdzę jak wędzonka, jednak nie tak jak te spaliny.
I błota. Zupełnie jak w Serbinowie, jeśli ktoś pamięta „Noce i dnie”. Grzęzły im w błocie powozy, fury i konie – nam grzęźnie samochód po felgi, kuzyn wprawdzie wyciąga go traktorem, ale ogród przypomina okopy wojenne, auto odmawia współpracy. Teraz dopiero widzę, jak dobrze mieć sąsiada i mieszkać w małym Bullerbyn. Twój kłopot to nasz kłopot: jeden kuzyn cię zawozi, drugi holuje, trzeci przywozi. Z ludźmi nie zginiesz, samotność nam tu nie grozi, zadbają o to ludzie i zwierzaki. Bo oto chętnych do zamieszkania z nami coraz więcej.
O miskę wsparcia co dzień pyta czarny piesek podrzutek. Od kilku tygodni mieszka u nas kot podróżnik, który znalazł tu przystań, więc dostał imię Odysek. Mam nadzieję, że po kociemu ogarnie temat myszy i to będzie humanitarne, raczej naturalne, rozwiązanie. Bociany przyleciały, gniazdo mamy przy samym domu, kochają się niedyskretnie i klekocą, ale wkrótce będą pisklęta! Narew wylała obficie i łąki zmieniły się w jeziora, choć woda w ogrodzie podchodzi pod piwnice, jest pięknie. Dobrze zrobiłam, idąc za głosem serca, upewniam się z każdym świeżym wiosennym powiewem.
Tekst pochodzi z archiwalnego numeru "Zwierciadła".