Muzea, galerie, ośrodki sztuki kojarzą się nam głównie z wystawami. Ale to tylko część ich działalności. Sednem jest bowiem budowanie i podtrzymywanie relacji z artystami i odwiedzającymi. Tworzenie twórczej wymiany. O roli, jaką mają spełniać rezydencje artystyczne, opowiadają kuratorki z Działu Rezydencji Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie.
Przeciętny odbiorca sztuki, czyli widz, zwykle przychodzi do galerii czy muzeum, żeby coś zobaczyć. Wasza praca pokazuje, że ważniejsze jest coś innego.
Ika Sienkiewicz-Nowacka:
Jako kuratorki staramy się realizować konkretne projekty dopiero wtedy, kiedy czujemy, że są dojrzałe i potrzebne.
Marianna Dobkowska:
Przede wszystkim koncentrujemy się na tym, żeby otaczać troską artystów, którzy do nas przyjeżdżają. Otrzymują z naszej strony czas i wsparcie oraz możliwość powrotu do Zamku Ujazdowskiego, wtedy my jako kuratorki mamy komfort, że możemy rozwijać nasze projekty długoterminowo. Parę lat temu razem z Krzysztofem Łukomskim zrobiliśmy wystawę „Gotong royong. Rzeczy, które robimy razem”, na której ważniejsze od ekspozycji były liczne działania, warsztaty i spotkania z publicznością. Uczestnicy i uczestniczki mogli doświadczyć fenomenu robienia rzeczy razem, co nam się wydawało najważniejsze. I choć nie mamy wpływu na to, co inni wynieśli z tego projektu, chcemy wierzyć, że to doświadczenie wniosło coś do ich życia. Od pewnego czasu postrzegam rezydencje jako przestrzeń nieformalnej edukacji i jako radykalne działanie na rzecz zmiany systemu – sprzeciw wobec rygoru produktywności. W skrócie chodzi o to, by zwrócić uwagę na to, jak pracujemy.
I.S.N.:
Chcemy opowiadać publiczności o naszej pracy i robimy to – choćby za pomocą realizowanego przez Mariannę we współpracy z Witkiem Orskim magazynu „The Residents”, gdzie ukazują się wywiady z naszymi rezydentami i rezydentkami oraz ich portrety, autorstwa polskich fotografek i fotografów młodego pokolenia.
Julia Harasimowicz:
Nasze działania opierają się na tym, co uznawane jest w społeczeństwie często za pracę niewidzialną; polegają na trosce i opiece, ale też na emocjonalnych relacjach powstających podczas rezydencji. To jest najważniejsza zaleta i wartość naszej pracy.
W jaki sposób zostałyście kuratorkami?
M.D.:
U mnie zaczęło się klasycznie – skończyłam historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Już podczas studiów wiedziałam, że interesuje mnie sztuka bliska życiu, sztuka relacyjna. Na drugim roku studiów zaczęłam staż w CSW jako asystentka kuratorów: Stacha Szabłowskiego i Ewy Gorządek; to praca z nimi spowodowała, że zapragnęłam być kuratorką. Spędzałam dużo czasu z artystami, lubiłam im pomagać i być blisko nich. Mój ojciec, Jan Dobkowski, jest artystą i zawsze miałam z nim wspólny język. Wojtek Krukowski [zmarły w 2014 roku wieloletni dyrektor CSW – przyp. red.] dał mi szansę i etat – po rocznym „zimowaniu w poczekalni” Działu Rozwoju CSW przeniósł mnie na stanowisko młodszej kuratorki w powstającym właśnie Dziale Rezydencji. Potem były studia kuratorskie na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie bliżej poznałam Sebastiana Cichockiego – to kolejna ważna dla mnie postać. Wspólnie z koleżankami i pod okiem Sebastiana stworzyłyśmy projekt Manual CC – kolekcję i wystawę prac artystycznych będących instrukcjami gier, do używania w galerii i w domu. To uwrażliwienie na przenikanie sztuki i życia było kluczowe także dla mojego rozumienia sztuki współczesnej i roli kuratorki. Interesuje mnie stwarzanie sytuacji, w których mają szansę zaistnieć relacje, gdzie uruchomiona zostaje wyobraźnia, gdzie nie pomija się emocji i można uczyć się od siebie nawzajem we wspólnym działaniu. Rezydencje pozwoliły mi zrozumieć siebie jako kuratorkę. To, co przez jakiś czas było dla mnie źródłem kompleksów – że jeśli się nie robi często dużych i głośnych wystaw, to nie jest się kuratorką – z czasem zaczęło mi przynosić satysfakcję; zrozumiałam, że moim atutem jest specjalizowanie się w dziedzinie rezydencji artystycznych i działaniach sytuacyjnych na pograniczu dyscyplin oraz że dzięki wieloletniemu doświadczeniu mam cenne kompetencje.
Marinna Dobkowska (Fot. Weronika Ławniczak)
Twoja droga, Iko, była zupełnie inna...
I.S.N.:
Karierę rozpoczęłam pod koniec liceum jako dziennikarka sportowa „Gazety Wyborczej” – pisałam o jeździectwie, moim hobby. Byłam bardzo młoda, więc redakcja traktowała mnie nie do końca serio. Dlatego na początku studiów przez moment zajęłam się poważniejszymi tematami, ale raportowanie przebiegu komisji sejmowych nie sprawiało mi radości. Podczas studiów na MISH-u interesowałam się antropologią i wieloma przejawami współczesnej kultury. CSW ZU było mi bliskie dzięki zajęciom Laboratorium Edukacji Twórczej Majki Parczewskiej i Janusza Byszewskiego, które prowadzili dla studentów. Dzięki nim oswoiłam się z językiem sztuki współczesnej. Pod koniec 1998 roku przypadkiem trafiłam na ogłoszenie o tym, że CSW szuka asystenta kuratora do programu wystaw międzynarodowych. Odpowiedziałam na nie i rozpoczęłam pracę jako asystentka Milady Ślizińskiej. Przez cztery lata miałam okazję towarzyszyć najwybitniejszym współczesnym artystom, takim jak David Hammons czy Christian Boltański w tworzeniu ich projektów na wystawy w CSW. Właśnie rozmowy z artystami i przyglądanie się procesowi powstawania sztuki były dla mnie szalenie istotne, budowały kontekst dla prezentowanych na wystawach prac. To doświadczenie na pewno wpłynęło na moje postrzeganie sztuki współczesnej i wyobrażenie o zawodzie kuratora.
I co było potem?
I.S.N.:
Przełomowym wydarzeniem stała się trzymiesięczna rezydencja w Akademii Schloss Solitude w Stuttgarcie. Pojechałam tam z inicjatywy Wojtka Krukowskiego. Miałam przygotować międzynarodową wystawę prezentującą prace wybranych rezydentów Solitude w CSW. W Stuttgarcie spotkałam artystów z całego świata, zajmowali się sztuką, teatrem, muzyką i performansem. Uznałam, że wystawa nie jest wystarczająco pojemnym formatem, więc w CSW zorganizowałam kilkumiesięczny festiwal, na który składały się wystawy, performance i kilkutygodniowe rezydencje dla 30 artystów. Po tym doświadczeniu wiedziałam, że chcę zajmować się rezydencjami artystycznymi. I Wojtek Krukowski mi to umożliwił. Zaczęłam od podstaw, czyli od zdobywania funduszy i materiałów koniecznych do stworzenia na poddaszu Zamku Ujazdowskiego miejsc do mieszkania i pracy dla dwójki artystów. Jednocześnie praktykowałam kuratorowanie, budując relacje z młodymi twórcami, których zapraszałam na rezydencje. U podstaw programu, być może właśnie dzięki jego kameralności, leżały takie wartości, jak troska, uważność, gościnność i przyjaźń.
Ika Sienkiewicz-Nowacka (Fot. Weronika Ławniczak)
A ty, Julko?
J.H.:
Do zespołu CSW dołączyłam w zeszłym roku. Z wykształcenia jestem antropolożką i historyczką sztuki, naukowo zajmuję się latami 20. XX wieku i wcale nie planowałam zostać kuratorką. Chciałam być naukowczynią, ale zawsze interesowała mnie sztuka współczesna i lubię być blisko procesu jej tworzenia. Wciąż kształtuję się jako kuratorka, choć mam już za sobą kilka lat pracy jako asystentka w Zachęcie i prywatnych galeriach. Moimi mentorkami, zawodowo i w kontekście sztuki, są Ika i Marianna. Dzięki nim przez ostatni rok nauczyłam się więcej niż przez wszystie wcześniejsze lata pracy. Dla mnie najciekawsze w sztuce są nie obiekty, ale relacje z artystami i ich interakcja z publicznością i otoczeniem. Świadomość, że przyjeżdżający artyści podejmują pewne działania, z których nie musi powstać dzieło – bardzo wpłynęło na moje myślenie o kulturze i społeczeństwie w ogóle. Zauważyłam, że najważniejsze są zjawiska dziejące się pomiędzy, a nie efekt, który czasem widzi się tylko na wystawie.
Julia Harasimowicz (Fot. Weronika Ławniczak)
Spodobało mi się to, o czym powiedziała Julka – że kurator kształtuje się cały czas.
M.D.:
Sztuka współczesna jest dynamiczna i silnie związana z otaczającą rzeczywistością. Kurator czy kuratorka musi bacznie obserwować to, co dzieje się wokół. Sztuka ma nosa – artyści i artystki wiedzą, co się wydarzy, zanim jeszcze wiedzą to politycy. Mam wrażenie, że podczas pracy w dziale rezydencji CSW odwiedziłam wiele światów, bo przyjeżdżający artyści, badacze, kuratorzy i edukatorzy różnych płci przywożą te światy ze sobą. Dzięki nim program rezydencji ciągle i na nowo się formuje. Choć od lat pracuję dla jednej instytucji, nie czuję stagnacji.
I.S.N.:
Podpisuję się pod tym. Rezydencje pozwalają na budowanie relacji i dialogu z artystami. Mamy czas i nie musimy „gnać”. Artyści, którzy przyjeżdżają na rezydencję, uczą nas czegoś nowego, niezależnie od kontekstu kulturowego, z którego pochodzą, bagażu doświadczeń czy światopoglądu i swoich zainteresowań. Każda relacja, którą nawiązujemy w pracy, rozwija nas. Z kolei my staramy się troszczyć o twórców. Z uwagą przysłuchujemy się ważnym dla nich tematom, bronimy ich prawa do „nieproduktywności” i staramy skupić uwagę instytucji na nich samych oraz ich projektach. Z naszej perspektywy najistotniejszy w rezydencji jest właśnie proces, a nie jej efekt. To wszystko jest bardzo ciekawe, zwłaszcza że coraz częściej mówi się, że powinniśmy odchodzić od produktywności rozumianej jako wytwarzanie towarów. Może pora zacząć też myśleć tak o sztuce? Jako o dziedzinie życia tworzącej idee i koncepty niematerialne? Jak rozumiem, nie każda rezydencja artystyczna musi się kończyć wystawą albo publikacją.
I.S.N.:
Dzięki swojej intuicji i wrażliwości na otaczającą ich rzeczywistość artyści mają dar przekuwania różnorodnych doświadczeń w projekty artystyczne. Nawet jeśli bezpośrednio po rezydencji publiczność nie może obejrzeć efektów pracy rezydentów, to możemy mieć pewność, że w przyszłości te doświadczenia zostaną przekute w sztukę. Zależy nam na tym, by kreować sytuację możliwie otwartą, aby artysta miał możliwość potknięcia się i żeby nie był potem rozliczany ze swoich błędów. Ale oczywiście prowadzenie programu rezydencjalnego oznacza również mierzenie się z oczekiwaniami partnerów i sponsorów, którzy czasami sukces rezydencji odczytują przez wymierne efekty. I oczywiście niektóre z realizowanych przez nas projektów przybierają formę publikacji czy wydarzeń, ale staramy się nie poddawać presji, gdyż czas i brak oczekiwań często stają się impulsem do wybuchu kreatywności.
Kuratorki z Działu Rezydencji Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie. Od lewej: Ika Sienkiewicz-Nowacka, Marianna Dobkowska, Julia Harasimowicz. (Fot. Weronika Ławniczak)
Z tego, co mówicie, wnioskuję, że kurator czy kuratorka są bliżsi artyście niż odbiorcy.
I.S.N.:
Zapewne tak, choćby dlatego, że nasza relacja z artystami jest ciągła, a z odbiorcami – już nie zawsze. Od kilku lat pracuję nad projektem „Codzienne formy oporu”, organizując rezydencje artystyczne, ale też spotkania zwane „zgromadzeniami” dla polskich i palestyńskich twórców, kuratorów i badaczy w Palestynie i w Polsce. Początkowo zależało mi na tym, by wesprzeć znajomą palestyńską menedżerkę kultury w stworzeniu programu rezydencyjnego w Ramallah i doprowadzić do wymiany polskich i palestyńskich artystów.
Spotkanie z Palestyną okazało się jednak zarówno dla mnie, jak i dla polskich artystów tak ważnym doświadczeniem, że nie chcieliśmy poprzestać na jednorazowym kontakcie. Dałam sobie przyzwolenie i czas na to, by podążać za tym, co się wydarza, kogo spotykam na swojej drodze, czego się uczę i dowiaduję. Dopiero po czterech latach rozwijania tego projektu, który mógł pozostać widoczny w zasadzie tylko dla uczestników – artystów, kuratorów i menedżerów, pojawił się pomysł zaprezentowania go w formie wystawy. Jestem jej kuratorką, bo zbieram wątki i myślę o tym, jak o nich opowiedzieć w angażujący sposób publiczności, ale jednocześnie czuję, że jest ona efektem zbiorowej pracy i dialogu z ludźmi, którzy podzielają moją fascynację Palestyną, a także tych, którzy pokazywali, uczyli mnie i korygowali. Mogę powiedzieć, że współtworzyłam ją z wieloma napotkanymi przez ten czas artystami, kuratorami i badaczami. Podczas jednego ze spotkań z blisko piętnastoma uczestnikami projektu poddałam pod dyskusję nawet tytuł wystawy. Rezydencje uczą nas otwarcia na dialog, zaryzykowania własnego autorytetu.
Pamiętacie spotkanie z artystą przebywającym na takiej rezydencji, które całkowicie przestawiło optykę patrzenia na pewne sprawy?
I.S.N.:
Zmiany mają to do siebie, że dzieją się niezauważalnie, w nas widzimy je dopiero z perspektywy czasu. Ale dla mnie największą wartość mają przyjaźnie, które narodziły się podczas rezydencji i trwają do dziś. Wiele z projektów miało wpływ na to, jak pracujemy, ale wspomnę o dwóch. Christoph Draeger postanowił podczas rezydencji zrealizować hipisowską rewolucję w Warszawie. Jego projekt był zupełnie szalony. Zaproponował stworzenie społeczności, która miała razem mieszkać, działać i organizować manifestacje. Sztuka w jego wydaniu wyszła poza instytucjonalne ramy i rozlała się na życie grupy osób zaangażowanych w przedsięwzięcie. Ten projekt dał nam odmienną perspektywę na to, co może się wydarzyć podczas rezydencji. Z kolei rezydencja kolektywu Public Movement pokazała mi, że rezydencja może być narzędziem nieformalnej edukacji zachodzącej w wielu kierunkach: uczyć się mogą artyści i artystki od lokalnych badaczy i badaczek, kuratorzy i kuratorki, a także publiczność. W tym wypadku artyści byli inicjatorami wielu seminariów, debat i spotkań.
M.D.:
Z kolei ja muszę przyznać, że miałam wielki przywilej pracy z osobami, które na różne sposoby poszerzyły moją świadomość. W ramach wspomnianej rezydencji Christopha Draegera organizowałam legalne manifestacje na mieście, prawdziwy festiwal muzyki psychodelicznej, w piwnicach Zamku otworzyliśmy klub, nagraliśmy film i wydaliśmy DVD. Z kolei artyści z kolektywu Brave New Alps pokazali mi, że można solidarnie dzielić się zasobami i zwrócili uwagę na ekonomię w obszarze sztuki. Juliette Delventhal, która jest szefową kuchni, po swojej rezydencji zostawiła nam piec, który do dziś służy nam do budowania wspólnoty wokół gotowania i jedzenia. Artystka Maja Bekan pomogła mi natomiast zrozumieć problematykę pracy ukrytej, i tego, że my rzeczywiście pracujemy niezależnie od tego, jak widoczne są efekty tej pracy. Kolektyw Werker zwrócił mi uwagę na kształtowanie naszej wyobraźni politycznej poprzez przyglądanie się różnym aspektom życia z perspektywy queerowej. Podczas ostatniego kuratorowanego przeze mnie projektu, czyli seminarium Re-directing: East – Future Intimacies wspólnie z uczestnikami i uczestniczkami udało nam się wytworzyć (online!) przestrzeń wspólnej pracy, zaufania i wzajemnej troski. Ta grupa będzie nadal współpracować, dzięki relacjom, o które zadbaliśmy. I chcemy je kontynuować w takiej czy innej formie. To dla nas największy sukces.