1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Przestrzeń zaśmieceni

Osiedla zamknięte, ogrodzone posesje, w blokach kraty na piętrach broniące przywłaszczonego kawałka korytarza. Chcemy mieć i zaznaczać własne posiadanie. Dbamy o to, co swoje. Ale już to, co wspólne, traktujemy jako własność niczyją, którą można zaśmiecać i szpecić. Jednocześnie coraz większą frustrację budzi w nas brzydota i zaniedbanie publicznej przestrzeni. Dlaczego jej tak nie szanujemy?

Brzydko tu jakoś, brudno, nieprzyjaźnie, trzeba się zdrowo naszukać, żeby przysiąść gdzieś na kawę, z każdego skrawka muru krzyczą reklamy majtek, schabu, samochodów – tak myślimy coraz częściej, kiedy wracamy do Polski z wojaży po Europie. Czegoś nam podświadomie brakuje, czegoś, co ma Londyn, Amsterdam czy włoskie miasteczka. Wspominamy europejskie kawiarenki, urocze podwórka, trawniki, na których można się rozłożyć. Czy tak samo nie mogłoby być i u nas? Czego nam właściwie brakuje? Przyjaznej, dobrze zorganizowanej, ładnej przestrzeni publicznej – miejsc, gdzie można się spotykać, świętować, odpoczywać. Z których wszyscy możemy do woli korzystać, ale i o które musimy dbać.  

Dramat wspólnego pastwiska

– Po latach kolektywizmu, kiedy wszystko było państwowe, czyli niczyje, potrzebujemy prawdziwej wspólnotowości: spotkań bliskich i znajomych, wspólnego spędzania czasu – mówi prof. Marek Szczepański, socjolog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. – Pisarz, noblista Octavio Paz pisał, że miejsca czy miasta mogą być albo przyjazne, albo nieprzyjazne myśleniu. Przyjazne to takie, gdzie obywatele czują się współwłaścicielami przestrzeni publicznej, na ulicy, w parku, w kawiarni czują się u siebie, bo te miejsca są otwarte i przyjazne. W Mediolanie na przykład są piękne, dostępne dla wszystkich podwórka, o które dba każdy mieszkaniec, to miejsca integracji. W setkach kafejek elegancko ubrani mieszczanie przed pracą mogą wypić kawę i przeczytać gazetę, a po pracy się zabawić, bo lokatorzy kamienic nie piszą tak jak w Polsce skarg, że imprezy zakłócają im sen. Chwila, gdy Warszawa stanie się Mediolanem, będzie najpiękniejszą chwilą w moim życiu! – śmieje się.

Za poprzedniego systemu urbaniści planowali całą przestrzeń publiczną ponad głowami tych, którzy mieli z niej korzystać. Przestrzeń miała spełniać określone cele propagandowe, a nie służyć naszej wygodzie. To dlatego w wielu polskich miastach i miasteczkach nie ma centrum – „serca miasta”, ośrodka dumy mieszczan, gdzie moglibyśmy wspólnie spędzać czas, gdzie rodzą się więzi społeczne, poczucie wspólnoty, zaufanie i otwarcie na drugiego człowieka. Dziś nie jest lepiej – polityczne planowanie zastąpiła źle pojęta wolność, która oznacza, że wszystko jest dozwolone, a konsekwencją tej wolności jest – jak określa to prof. Szczepański – „urbanistyka pogardy”, śmietnik i chaos urbanistyczny oraz architektoniczny. Chyba najbardziej pod tym względem kuriozalna sytuacja jest w Warszawie. – Nie ma w tym mieście takiego miejsca spotkań, które łączyłoby prawo- i lewobrzeżną Warszawę, stare i nowe dzielnice, miejsca, do którego prowadzą wszystkie ścieżki – mówi psycholog społeczny dr Konrad Maj (Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej). – Proszę zauważyć, że warszawskie wielkie festyny czy koncerty publiczne za każdym razem są organizowane gdzie indziej. Gdyby zapytać warszawiaków, co jest dla nich miejscem wspólnym, to każdy wskaże co innego: Pałac Kultury, Stare Miasto, Nowy Świat. To prawdziwy dramat!

O tym, jak Polacy są spragnieni takich miejsc, nawet jeśli nie uświadamiają sobie problemu, może świadczyć chociażby przykład placu Baczyńskiego w Tychach – kiedyś miejsce martwe i brzydkie, po rewitalizacji stało się czytelną przestrzenią i miejscem spotkań mieszkańców, koncertów, imprez towarzyskich i kulturalnych. Jeśli zaś takiego miejsca nie ma, centrum zastępuje... hipermarket.

– Katowickie Silesia City Center w zeszłym roku odwiedziło 12 mln osób, w tym – 14 mln – mówi prof. Szczepański – bo to jedyna taka uporządkowana przestrzeń w mieście: bezpieczna, o czytelnej kompozycji, klient wie, gdzie co jest. A jest wszystko: był konkurs na zawarcie związku małżeńskiego, na który zgłosiło się kilkaset par, odbyła się tu nawet obrona pracy magisterskiej. Jest kaplica, brakuje właściwie tylko miejsca pochówku... Tego typu hipermarkety stają się mikromiastami. Proszę zauważyć, że nie ma w nich zegarów, żeby człowiek w pełni zatracił się w tej „bezczasowej” przestrzeni. Rozpyla się ładne zapachy, nad którymi pracują wyspecjalizowane firmy, żeby klient czuł się spokojnie.

Do wspólnej przestrzeni przeciętny Polak ma stosunek dwojaki: z jednej strony nie umie o nią dbać (kto by się przejmował psimi kupami na trawnikach i chodnikach, stanem przystanków, a śmieci najlepiej wywieźć nocą do lasu), bo traktujemy ją, wzorem z komuny, jak terytorium niczyje, ale z drugiej – to terytorium staramy się zawłaszczyć. Gdy się wchodzi do wielu blokowisk, widać kraty (najczęściej samowolnie zamontowane) na klatkach schodowych, a za kratami prywatne kwiatki i makatki. Każdy stara się ze wspólnego korytarza uszczknąć coś dla siebie.
– Socjologia rozróżnia dwa pojęcia: przestrzeń – zawsze publiczna, otwarta, dostępna dla każdego, i miejsce – zawsze czyjeś, zamknięte. Ludziom są potrzebne obie te rzeczy. W Polsce, niestety, bardzo często przestrzeń zamienia się w miejsce, ludzie ją zagospodarowują, zawłaszczają – mówi prof. Szczepański. – Takie zjawisko nazywamy dramatem wspólnego pastwiska – każdy pasie swoje krowy, nie zwracając uwagi na to, czyje jest pastwisko. To zjawisko świetnie widać w całej Polsce na przykładzie grodzonych osiedli.

Zza płotu

Na jednym z eleganckich warszawskich osiedli na placu zabaw dla dzieci wisi tablica „Obcym wstęp wzbroniony”. W piaskownicy bawi się kilkoro dzieci, a za ogrodzeniem tłum maluchów domaga się wpuszczenia, bo nijak zrozumieć nie mogą, dlaczego ktoś ogrodził im piasek. Nad tym wszystkim czuwa osiedlowy ochroniarz. Dzieci z innego grodzonego osiedla grały w piłkę – nie wpuszczając dzieci spoza ogrodzenia. „To nasze boisko!”
– krzyczały.

Ponad 20-hektarowe osiedle Marina na warszawskim Mokotowie: wał ziemny, ogrodzenie, płoty wokół apartamentowców, budki strażnicze, ochroniarze, kamery. Do osiedlowych sklepów czy pijalni czekolady trzeba się było przemykać, by nie trafić na ochroniarza. Tak chcieli mieszkańcy, bo przecież nie po to płacili miliony za apartamenty, żeby każdy mógł tu wejść.

Podczas gdy osiedla Europy i Ameryki otwierają się, w Polsce ciągle rośnie liczba tych grodzonych: osiedli, placów zabaw, piaskownic. Nic to, że socjolodzy, urbaniści, psycholodzy mówią: to antymiasta, getta, w których ludzie wcale nie czują się lepiej, takie miejsca kaleczą wspólną przestrzeń, rozbijają więzi społeczne, w izolacji rośnie młode pokolenie „gettowiczów” pozbawionych naturalnych kontaktów z rówieśnikami. – Znajomy socjolog z Anglii zapytał mnie kiedyś: „ludzie, co się tam u was dzieje?” – mówi prof. Szczepański.

Skąd ten boom? Dom lub apartament na takim osiedlu daje ludziom iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa i poczucie własności: jestem kimś, powiodło mi się w życiu, stać mnie na kosztowną własną przestrzeń.
– Chcemy sobie wygrodzić wspólną przestrzeń, wykroić z niej jakiś kawałek, żeby mieć poczucie, że to jest „moje”
– mówi dr Maj, który także mieszka na strzeżonym osiedlu, chociaż wcale mu się to grodzenie nie podoba, po prostu nie miał wyboru. – Poza tym ludzie myślą, że w takich osiedlach jesteśmy bezpieczni, ale to nieprawda. W USA robiono badania polegające na tym, że pokazano więźniom specjalizującym się we włamaniach rozmaite zdjęcia, m.in. grodzonych i niegrodzonych osiedli. Zapytano ich, czym by się jako „fachowcy” zainteresowali? Odpowiadali, że osiedlami grodzonymi, bo stwarzają poczucie bezpieczeństwa i uspokajają – mieszkańcy myślą, że mogą nie zamykać drzwi i okien, bo są dobrze pilnowani. Nie myślą w kategorii zagrożeń. Tymczasem jest tu wcale nie mniej włamań niż gdzie indziej.

Życie na grodzonym osiedlu wytwarza specyficzne poczucie tożsamości: poznajemy się i integrujemy z mieszkańcami swojego osiedla, natomiast mamy sporadyczne kontakty z ludźmi spoza niego, bo swobodnym sąsiedzkim kontaktom przeszkadzają płoty. W efekcie tworzy się podział na grupę swoją i obcą. W swojej grupie wiemy, jakich zachowań się spodziewać, nie musimy się integrować ze światem zewnętrznym, narażać na niespodzianki poznawcze. Świetnie ujął to słynny inżynier Mamoń w filmie „Rejs”: „słucham tylko piosenek, które już znam”...
– Mieszkańcy osiedli nie wiedzą nic o swojej okolicy, zwłaszcza jeśli to mieszkańcy napływowi. Przestają szanować to wszystko, co na zewnątrz – dlatego często choć wewnątrz osiedla czysto i porządnie – za płotem śmieciowiska, bo przecież ten teren już nie jest „nasz” – mówi dr Maj. – Zamknięte osiedla przerywają tkankę społecznej wspólnej przestrzeni, bo likwidują dotychczasowe ścieżki komunikacji: trudniej sąsiadom odwiedzać się nawzajem, bo trzeba nadkładać drogi, by ominąć osiedle. Nie ma wspólnego miejsca spotkań ludzi po obu stronach płotu. W Polsce od lat są problemy z brakiem zaufania społecznego. Takie kształtowanie przestrzeni tylko tę nieufność pogłębia.
Jakiś czas temu „marinersi” z mokotowskiego osiedla zmienili zdanie: już nie chcą się izolować, zapraszają ludzi z zewnątrz do swojej cukierni i sklepów. Trudno powiedzieć, czy bardziej mają dosyć zamknięcia w getcie, czy tego, że ich wychuchane sklepy świecą pustkami, bo klientów mało, a czynsze zabójcze...       

Nie zaśmiecać!

– Po podróży na Maderę, która mimo zalewu turystów wygląda jak nieskażony niczym raj, i gdzie w drodze z lotniska nie widzieliśmy ani jednego billboardu, zaśmiecenie Polski reklamami wydało nam się nie do zniesienia. Obowiązujące prawo jest bezsilne. Dlaczego nasz słuch jest chroniony ustawowo, a naszego wzroku nikt nie chroni? – mówi Małgorzata Dźwierżyńska. Razem z mężem, reżyserem Michałem Hawliczkiem wymyślili w ubiegłym roku akcję REKLAMAkCJA, która miała wywołać szeroką dyskusję o ograniczeniu inwazji reklam: teksty i zdjęcia na Facebooku, mejle do znajomych, prezentacja na kongresie organizacji pozarządowych. – Zainteresowały się nawet agencje reklamowe, uznając, że można poprawić tę sytuację, np. mniej reklam, ale droższe, ładniejsze, zachowujące jakiś porządek estetyczny, więcej reklam w Internecie, mniej na papierze – mówi pani Małgorzata. – Chcemy zmieniać estetyczną świadomość Polaków małymi kroczkami. Planujemy m.in. namówić portale, by wspólnie przeprowadziły antyreklamową batalię.

Zdaniem dr. Konrada Maja reklamy nie tylko szpecą krajobraz, mają także bardzo zły wpływ na nasze samopoczucie i zdolność percepcji: – To ogromne obciążenie umysłu. Kierowca, który jedzie do Gdańska, jest dwa razy bardziej zmęczony niż ten, który pokonuje znacznie dłuższą trasę w Niemczech.

Taka inwazja reklam nie byłaby możliwa, gdyby Polacy nie traktowali przestrzeni publicznej jako własności niczyjej, z której w miarę potrzeb można wyrwać dla siebie jakiś kawałek. Ale już coś się zmienia: działań podobnych do REKLAMAkCJI jest więcej (chociażby działania Stowarzyszenia MiastoMojeAwNim, które dokumentuje reklamowe potworki i dąży do zmiany prawa), co świadczy o tym, że dla wielu z nas inwazja reklam przestaje być krzepiącym przejawem polskiej przedsiębiorczości – za to stresuje, drażni oczy, męczy.

– Podświadomie dajemy opór. Dowodem są zmiany architektury: wysyp dworków polskich, domów krytych strzechą czy coraz więcej restauracji wykorzystujących polskie dziedzictwo kulinarne. Zaczynamy inaczej patrzeć na naszą kulturę – mówi dr Maj.

Zdaniem prof. Szczepańskiego jeśli zbudujemy społeczeństwo obywatelskie, to zbudujemy także przestrzeń obywatelską i wspólną za nią odpowiedzialność. – To jak z angielskim trawnikiem: trzeba go strzyc 200 lat – śmieje się. – Miejmy nadzieję, że w tym przypadku to tyle nie potrwa...
 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze