Przyjaciele mogą zastąpić rodzinę tak na co dzień, a nawet od święta. Ale nie w sytuacjach granicznych. Wtedy więzy krwi wygrywają. Tak pokazują i badania, i praktyka. To instynkt. Magia więzów krwi – przekonuje Wojciech Eichelberger.
Co właściwie daje nam rodzina? Jak ją widzi psychologia? Zabiegamy o pieniądze, pozycję społeczną, realizujemy swoje pasje. Wydaje się, że głównie to spędza nam dziś sen z powiek.
I wielu myśli, że to wystarczy. Tymczasem jeśli chodzi o pieniądze czy status, a nawet pasje, to rodzina może nas ochronić przed opresją konsumpcyjną i zapracowywaniem czy „zabawieniem się” na śmierć. Rodzina jest nam dziś szczególnie potrzebna, ponieważ aktualna propozycja dla nas wszystkich na urządzenie sobie życia brzmi właśnie: zarabiaj, wydawaj, otumaniaj się alkoholem, módl się i bądź grzeczny. Przyznasz, że to trochę za mało, abyśmy mogli kiedyś uznać nasze życie za spełnione. Rodzina jest więc dla nas nadal takim azylem wartości, które są niezgodne z oficjalną ideologią.
A przyjaciele, czyli taka nasza rodzina z wyboru, nie wystarczą? Wielu mówi, że dla nich to większa wartość niż rodzina biologiczna. Co nam daje rodzina według psychologii?
Przyjaciele mogą nam zastąpić rodzinę tak na co dzień, a nawet od święta. Ale nie w sytuacjach granicznych. Wtedy więzy krwi wygrywają. Tak pokazują i badania, i praktyka. Jeśli nawet my dla przyjaciół jesteśmy gotowi poświęcić wszystko, to oni w sytuacji zagrożenia zapewne wszystko będą gotowi oddać dla rodziny biologicznej. To instynkt. Magia więzów krwi. Jako weteran rodzin patchworkowych doświadczyłem ich siły i wiem, że więzy krwi są czymś magicznym właśnie. Najważniejsze są te z rodzicami biologicznymi. Nawet gdy byli oni źródłem rozczarowań i cierpień, to rodzice patchworkowi, choćby bardzo zaangażowani, prędzej czy później idą w zapomnienie. Dlatego mimo wszystkich trudów, obaw i ryzyka warto inwestować w rodzinę opartą na więzach krwi. No ale zwłaszcza dziś młodzi wierzą, że kochają ich ci, którzy ich lajkują. I kiedy w realu będzie im potrzebny ktoś naprawdę bliski, to okaże się, że takiego kogoś nie ma – że są sami. Dlatego, żeby w piątkowe wieczory nie skończyć tylko ze swoim smartfonem i nie kombinować na siłę, co by tu ze sobą zrobić, warto zatroszczyć się o rodzinę. Czas wolny spędzać z tymi, którzy są nam bliscy. Rozmawiać. Organizować jakieś wspólne doświadczenia, np. wyprawy, brać udział w wydarzeniach artystycznych, społecznych. Dbać o rocznice i rodzinne święta. Słowem czynić rodzinę ważną i korzystać z tego, że możemy w niej wiele nauczyć się o sobie i o innych. Rodzina jest bowiem szkołą, wcale niełatwą, naszego dojrzewania.
Rodzina biologiczna może nas jednak też mocno ograniczać i tłamsić.
To prawda. Są różne rodziny. Miałem kiedyś w terapii pacjenta, w którego domu rodzinnym lodówka była zamykana na kłódkę, a więc nie miał on nawet tego poczucia bezpieczeństwa, które płynie z pewności, że ktoś troszczy się o to, by nie zabrakło mu pożywienia. Jako dorosły już mężczyzna w głębi duszy pozostał chłopcem przekonanym, że nie może liczyć na nikogo. W rezultacie nie ufał ludziom, miał ogromną potrzebę kontroli, a także gromadził i pochłaniał nadmierne ilości jedzenia, co powodowało znaczną nadwagę.
Ale rodzina nie jest nam potrzebna tylko do poczucia materialnego bezpieczeństwa…
Na pewno. Rodzice powinni swoje dzieci chociaż akceptować, kontrolować swoje złe emocje związane z nimi, nie wymuszać posłuszeństwa i rezygnacji z ich potrzeb groźbą porzucenia: „Jeśli się nie uspokoisz, to oddam cię Babie Jadze” itp. Powinni reagować na potrzeby dzieci i odwzajemniać ekspresję dobrych uczuć. Wroga lub kamienna twarz rodzica potrafi dziecko zdecydowanie bardziej zranić i przestraszyć na resztę życia niż zamknięta lodówka. Czasami rodziny wolelibyśmy w ogóle nie mieć, gdyż okazała się ona na tyle toksyczna i destrukcyjna, że potem w dorosłym życiu trudno nam znaleźć spokój i choćby odrobinę, namiastkę szczęścia. Ale nawet wtedy warto się jednak tą rodziną zainteresować, choćby po to, by wiedzieć, w jakiej glebie tkwią nasze korzenie, i zrozumieć, jak zostaliśmy przez nią ukształtowani. I tak – dla przykładu – rodzina opresyjna, pozbawiająca poczucia podmiotowości i szacunku, będzie nas skłaniać do pokonania jej ogromnej grawitacyjnej siły przyciągania i ucieczki na inną orbitę. Podobnie rodzina nadopiekuńcza.
Rodzina montuje nam w głowie matrycę, która ma moc kreowania rzeczywistości.
Tak, bo rola rodziny polega także na tym, by opowiedzieć dziecku świat. Ale jeśli rodzina jest dysfunkcyjna, to zainstalowana w naszym umyśle opowieść o świecie będzie nam przeszkadzać w dorosłym życiu. Na przykład budząc lęk przed zmianą, przed ludźmi spoza rodziny.
Czy rodzina skazuje nas na życie z ludźmi uformowanymi podobnie jak my? Czy to, co daje nam rodzina, będzie się zawsze różniło w zależności od tworzących je osób?
Życiowym zadaniem człowieka jest przekraczanie własnych ograniczeń. Każda rodzina nas formatuje, dlatego każda jest dla nas jakimś wyzwaniem, życiową lekcją do odrobienia, każdy ma się więc od czego emocjonalnie i intelektualnie uwalniać. W związku z tym nie możemy powiedzieć, że są rodziny idealne. Im szybciej sobie wybijemy z głowy taki plan czy aspiracje, tym lepiej dla nas i dla naszych dzieci. Rodzina to nieustająco zmieniający się system, bo świat wokół niej wciąż się przecież zmienia. Rodziny nie sposób sobie zatem wymyślić ani z góry zaplanować jako doskonałego, idealnego projektu. Wszyscy uczymy się jeździć samochodem, prowadząc go, a więc błędy, stłuczki i kolizje są nieodzowne. Mam nadzieję, że to brzmi zachęcająco, a nie wprost przeciwnie.
Czy dysfunkcyjne gniazdo to jedyny powód, dla którego nie chcemy zakładać nowego?
Dysfunkcyjne gniazdo częściej skłania nas do jak najszybszego założenia rodziny z wyboru, w nieuświadamianej nadziei, że ta nowa będzie idealna i na dodatek zaspokoi nasze sfrustrowane dziecięce potrzeby, zagoi emocjonalne rany. No ale, niestety, mamy na to marne szanse bez pracy nad sobą.
Myślę, że nie wyrywamy się do zakładania rodziny także dlatego, że mamy niski poziom zaufania do państwa i jego pomocy, a to czyni posiadanie dzieci zbyt ryzykownym. W dzisiejszych czasach rodzicielstwo to ogromna inwestycja finansowa, czasowa i energetyczna. Dzieci już nawet nie chodzą same po ulicach i nie jeżdżą komunikacją miejską. Rodzice, którzy pracują zawodowo, nie wracają już do domu około 16, jak było kiedyś. Nie mamy więc wcale czasu na życie rodzinne…
(Ilustracja: Paweł Jońca)
A może to tylko sposób na wytłumaczenie siebie? Może tak naprawdę jesteśmy zbyt egoistyczni?
Takie zarzuty padają ze strony tradycjonalistów. Nic podobnego! Jesteśmy potwornie zapracowani! Do tego stopnia, że nawet partnerski seks staje się luksusem, na który rzadko ludzie mogą sobie dziś pozwolić. Tym młodym seks w stałych związkach zaczyna jawić się jako bezsensowny wydatek czasowy i energetyczny. Przecież mogą znaleźć ulgę, oglądając filmiki w Internecie albo organizując szybką randkę przez Tindera. To po co im stały związek, po co im kłopot z tym drugim człowiekiem, z jego problemami, potrzebami, humorami? A skoro na seks brakuje im sił i czasu, a dzieci nie mają w planie, to po co im rodzina? Przecież to trudny, kosztowny i odpowiedzialny projekt na wiele lat. Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego unikamy zakładania rodziny – nie umiemy budować bliskich więzi albo się tego obawiamy.
Dlaczego mamy z tym taki kłopot?
W konsumpcyjnej kulturze, jak już mówiłem, rodzice nie mają czasu dla dzieci, bo są skupieni na swojej pracy, na swojej pasji czy na konsumpcji. Dzieci więc wychodzą z tych rodzin z przekonaniem, że skoro nawet ich rodzice nie mieli dla nich czasu, to znaczy, że nie są one warte miłości. A jeśli tak, to nie zaryzykują bycia z kimś blisko, bo nie wierzą w siłę i trwałość międzyludzkich więzi.
Boimy się założyć rodzinę, bo nie kochamy siebie?
Właśnie tak. Nazywam to syndromem Kopciuszka, czyli opuszczonej przez swoich rodziców dziewczyny po przedwczesnej śmierci matki i powtórnym małżeństwie ojca z kobietą, której pozwolił znęcać się nad swoją córką. Umieszczona w zimnej komórce, brudna, głodna i obdarta marzyła, aby choć raz w życiu być na balu u księcia. Marzenia usłyszała dobra wróżka i wyczarowała dla Kopciuszka suknię, biżuterię i karetę. No więc uszczęśliwiony Kopciuszek pojechał na bal. Ale na balu spotkało dziewczynę coś trudnego, bo książę się w niej od pierwszego wejrzenia zakochał. Przerażona pomyślała: „Boże, przecież ten facet nie ma pojęcia, kim ja jestem” – i szybko uciekła z balu. Nie mogła uwierzyć, że można ją pokochać.
Ale książę Kopciuszka odnalazł i…
Odnalazł go w biedzie, w upodleniu i w samotności, z tym rozpaczliwym grymasem porzuconego dziecka na twarzy. Popatrzył mu w oczy i powiedział: „To ty! Ciebie kocham!”. I wtedy serce Kopciuszka zostało uleczone. Bo jeśli czyjaś miłość dotknie nas wtedy, gdy przechodzimy trudne koleje losu, to nasze zranione, wątpiące serce jej uwierzy.
No ale skąd wziąć księcia? Dziś na balu Kopciuszek prędzej spotka raczej drugiego Kopciuszka-księcia. I co wtedy?
Czyli dwoje przebierańców? Muszą zacząć od tego, żeby sobie powiedzieć prawdę o tym, kim się czują i kim naprawdę są. A potem poradzić sobie z tym, że zobaczą w prawdzie tego drugiego – swoją nieuświadomioną część, która nie wierzy, że może być pokochana. A potem muszą zrobić wszystko, aby pozbyć się tego chyba najbardziej szkodliwego ze złudzeń naszych umysłów. Wtedy dopiero będą mieli szansę na długi związek.
I na szczęśliwą rodzinę?
Szczęście w rodzinie w znacznym stopniu zależy od tego, czy zrozumiemy, ile jesteśmy warci, i uwierzymy, że i nam należy się miłość. Dwoje Kopciuszków czeka więc kawał pracy nad zmianą szkodliwych przekonań na własny temat. Wtedy dopiero będą żyli długo i szczęśliwie.
A więc rodzina jest nam potrzebna nawet w tym ponowoczesnym świecie i to, co daje rodzina, wciąż może zostać przez nas wykorzystane na przestrzeni całego życia.
Tak, bo rodzina jest emocjonalną, materialną i mentalną glebą, na której wzrastamy i z której czerpiemy poczucie wartości, siły i nadzieję do dalszego życia oraz punkt odniesienia do koniecznych dla naszego dojrzewania zmian w naszym sformatowaniu. Jeśli rodziny zabrakło albo jej wpływ na nas był destrukcyjny, to musimy taki grunt – a przede wszystkim urealnione poczucie wartości – sami w sobie odnaleźć. W przeciwnym razie będziemy mieli skłonność do uzależniania się od autorytarnych organizacji i liderów albo od pracy i konsumpcji. W mniej fortunnej wersji grozić nam będzie uzależnienie od jakichś substancji, ewentualnie od budujących iluzoryczne poczucie wartości, mocy i sprawstwa gier komputerowych.
Wojciech Eichelberger, psycholog, psychoterapeuta i trener, autor wielu książek, współtwórca i dyrektor warszawskiego Instytutu Psychoimmunologii