1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Zacznij żyć tak, jak lubisz! Historie kobiet, które nie bały się zmian

Zacznij żyć tak, jak lubisz! Historie kobiet, które nie bały się zmian

Najważniejsze to nie bać się zmian i ufać sobie, wysyłamy wtedy informację do świata, przyciągając tym samym tylko dobre rzeczy i dobrych ludzi. (Fot. iStock)
Najważniejsze to nie bać się zmian i ufać sobie, wysyłamy wtedy informację do świata, przyciągając tym samym tylko dobre rzeczy i dobrych ludzi. (Fot. iStock)
Najlepszy czas na zmiany jest zawsze. Nieważne, ile masz lat, dzieci, pieniędzy na koncie czy porażek. Ani ile czasu czy energii będzie to od ciebie wymagało. Życie masz tylko jedno. Może więc skończ z wymówkami  i – jak nasze bohaterki – zacznij żyć tak, jak lubisz.

Artykuł archiwalny

– Większości ludzi wystarcza to, że chcą się zmienić – zauważa coach Jarosław Gibas. „Sama zmiana nie jest im do niczego potrzebna. Deklaracja zmiany – owszem, bo czują się z tym lepiej. I tak sobie żyją, zadręczając deklaracjami siebie i wszystkich dookoła”. Ten cytat z książki „Życie. Następny poziom” wyświetlił mi się ostatnio na Facebooku. Zaraz po spotkaniu z przyjaciółką, która od lat narzeka na męża i pracę i… na tym poprzestaje. Cytat jak znalazł. Żeby jakoś odreagować przyjaciółkę, zaczęłam szukać osób, które nie tylko mówią o zmianie, ale też coś zmieniają. Na dobre. Przedstawiam trzy…

Truskawki na hamaku

Martę Dziekanowską poznałam w redakcji, w której pracowałam. Siedziałyśmy biurko w biurko. Pisała bardzo dobre teksty, ale nie była całkiem szczęśliwa i spełniona.

– To był trudny czas – wspomina. – Obcięto nam wierszówki, mówiło się o zwolnieniach. A ja – kilkaset tysięcy kredytu do spłacenia, do opłacenia prywatne przedszkole, opłaty za mieszkanie, dwójka dzieci, z którymi jestem sama. Wpadłam w panikę. Jak ja sobie poradzę?

Pamiętam ten okres. Powoli stawało się jasne, że czytelniczki coraz częściej porzucają gazety na rzecz Internetu. My, dziennikarki, zaczęłyśmy się zastanawiać, czy nasza praca jeszcze ma sens.

– Postanowiłam uciekać do przodu – opowiada Marta. – Miałam skończone studia psychologiczne i zawsze chciałam pracować jako psychoterapeutka, ale były mąż nie pochwalał tego pomysłu: „za mało się zarabia” – kwitował. Przez całe lata dyplom leżał więc w szufladzie. Teraz, w wieku 34 lat, postanowiłam wreszcie zrobić z niego użytek.

Zapisała się na szkolenie z psychoterapii. Wydawało się, że to najgłupszy pomysł na świecie. Potrzebowała pieniędzy, a zafundowała sobie kolejne wydatki: tysiąc złotych co miesiąc! Przez cztery lata! Szybko okazało się, że nie wystarczy samo szkolenie – musi zacząć pracować z pacjentami. Do etatu w redakcji doszło więc jeszcze pół etatu stażu w szpitalu. Pod Warszawą. Oczywiście bezpłatnego. A Marta, przypominam, była mamą. Samotną mamą. Czuła jednak, że wybrała dobrze. Że najpierw będzie oszczędzać i ciężko pracować, ale potem… przyjdzie satysfakcja. I być może więcej pieniędzy.

– Gdy w szpitalu zaproponowano mi pracę na etacie, pomyślałam, że to jakiś znak – przyznaje. – Znak, że idę dobrą drogą. Nawet jeśli to droga pod górkę. Bardzo stromą górkę. Rzuciłam pracę w redakcji i dzień w dzień dojeżdżałam 50 kilometrów do swoich pacjentów. Za pensję 10 razy mniejszą niż ta w redakcji. I dwa razy mniejszą niż miesięczna rata mojego kredytu. Nie było mnie stać na życie, jakie prowadziłam dotychczas.

Marta sprzedała 80-metrowe mieszkanie w apartamentowcu przy metrze. Kupiła 50 metrów w obdrapanej kamienicy. Przeniosła dziecko do publicznego przedszkola. Omijała sklepy z markowymi ciuchami. – Dokładnie w momencie, gdy większość znajomych chwaliła się awansem zawodowym, a na Facebooka wstawiała zdjęcia z egzotycznych wyjazdów, ja mocno odczułam obniżenie stopy życiowej – opowiada. – Żeby dorobić do marnej szpitalnej pensji, gdy dzieci szły spać, pisałam artykuły. „Ty to jesteś odważna” – podziwiali niektórzy, inni uważali to za egoistyczny kaprys. A ja... widziałam, że w terapii, którą prowadziłam, zmienia się życie moich pacjentów, że pokonują depresję, lęki – i czułam, że jestem we właściwym miejscu.

Pamiętam, napisała wtedy artykuł... O tym, że warto mieć marzenia i odważnie kroczyć w ich kierunku. – W małym mieszkanku, w którym nie było nawet balkonu, pisałam o domku z ogródkiem, o bujaniu się w hamaku i o robieniu w życiu tego, co się kocha – wspomina. – Takie były moje marzenia. Miały się spełnić „kiedyś”, bo w tamtym momencie nic nie zapowiadało, że moja sytuacja szybko się odmieni.

To było trzy lata temu. Teraz Marta ma 40 lat. Pracuje w Centrum Terapii Schematu i prowadzi bloga. Jakiś czas temu zaczęła wstawiać na Facebooka zdjęcia domu, trawnika, kominka… – Dziś bujam się w hamaku zawieszonym na starej jabłoni, dzieci wcinają truskawki, kot wygrzewa się na tarasie... – chwali się. – Mam własne centrum terapii i pracę, którą kocham. Nie zarywam już nocy. Ci wszyscy, którzy twierdzili, że psychoterapia to głupi kaprys, że lepiej siedzieć na tyłku w korporacji i że wrócę z podkulonym ogonem, dziś z zazdrością patrzą na moje życie. A ja nie chcę, żeby patrzyli z zazdrością. Chciałabym, żeby patrząc na mnie, uwierzyli, że mogą odmienić swoje. Że prawie nigdy nie jest za późno, by iść za marzeniami, pasją, miłością. I nawet jeśli trzeba zapłacić za to wysoką cenę, to w ostatecznym rozrachunku – warto.

Spotkanie z łosiem

Agnieszka Piotrowska też zapłaciła wysoką cenę. Dosłownie. No bo pensjonat na 60 osób, ze stajnią, ogrodem, regionalną kuchnią… Ale ona czuła, że to właśnie jest jej bajka. Tylko zanim to odkryła, musiało zdarzyć się parę rzeczy.

Kończąc naukę w jednym z warszawskich ogólniaków, zapisała się równocześnie na dwa kursy przygotowujące do matury – z języka polskiego i z biologii. Zdolności kłóciły się w niej z zainteresowaniami. Nie była zdecydowana, jaki kierunek studiów wybierze – czy zgodnie z rodzinną tradycją będzie to filologia lub dziennikarstwo, czy też, o zgrozo! – jak mawiał wujek Agnieszki – weterynaria. Skończyła polonistykę na UW, a potem zatrudniła się w miesięczniku „Pies”. Była nawet zadowolona. Tak samo jak potem, gdy zmieniła pracę (na inną redakcję), awansowała, wyszła za mąż, urodziła dzieci, wybudowała z mężem domek pod Warszawą, podróżowała czy jeździła konno… Wszystko układało się pięknie do momentu, gdy przestało się tak pięknie układać. Mąż zaczął traktować ją chłodniej, czuła się niekochana, zbędna, a w dodatku straciła pracę. Dlatego kiedy kolega, którego także wtedy zwolnili, zaproponował spółkę i wybudowanie pensjonatu na Kresach, Agnieszka się nawet ucieszyła. Miała wtedy 39 lat. Późno na zmiany?

– Będzie dobrze, a na pewno inaczej, myślałam – opowiada. Zauroczyła ją Biebrza, łosie, wilki i ptaki. Znalazła działkę tuż przy Czerwonym Bagnie, jednym z najbardziej odludnych obszarów parku narodowego. To tu będzie stał pensjonat – postanowiła.

– „Pensjonat na Biebrzy? Gdzie to tak dokładnie jest? A kto tam w ogóle jeździ?” – ze zdziwieniem spytała koleżanka z pracy, gdy jej się zwierzyłam. Ale ja nie miałam wątpliwości. Zaczęłam budowę – mówi.

Jeździła między Warszawą a Woźną – wsią, gdzie mieści się Zagroda Kuwasy, czyli jej pensjonat. Czterdzieści tysięcy kilometrów rocznie, w domu bałagan, dwie szczoteczki do zębów, cały majątek w jednym plecaku i zdezorientowana rodzina. Dzieci pełnoletnie, ale jednak… Małżeństwo się definitywnie rozsypało. Mąż wybrał życie na Roztoczu, z nową partnerką. Agnieszka z trudem zdjęła, po 25 latach, obrączkę. I zaczęła mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiła… zwłaszcza że pojawiły się kłopoty. Pensjonat stał, ale goście wcale nie pojawiali się jakoś tłumnie. Przyjechał za to jeden. Jak się później okazało – bardzo ważny.

– To było w 2010 roku – wspomina Agnieszka. – Krzysztof, niewysoki okularnik, informatyk, rano wyruszał na narty, wieczorami siadywał przy kominku i czytał. Był jednym z niewielu zimowych gości w pensjonacie.

Wyjechał. I wrócił. I znowu wyjechał. I wrócił. W maju pojechali razem na rowerową wycieczkę, potem obserwowali łosie i ptaki na Białym Grądzie. I tak już zostało… Miała 47 lat, gdy weszła w nowy związek. To wszystko nie mogło się lepiej ułożyć.

Joga politologa

Szczęśliwa jest też Marta Haskins. Rzadko widuję ją bez uśmiechu na twarzy. Od siedmiu lat jest właścicielką szkoły jogi na warszawskich Kabatach i ludzie często zazdroszczą jej pracy. A jeszcze bardziej, że… robi to, co lubi.

– Nie zawsze tak było – stwierdza. – Wybierając studia, pamiętam do dziś głosy „wybierz kierunek z przyszłością”. Większość szła na ekonomię lub marketing, ja już wtedy zdecydowałam, że to nie dla mnie. Wybrałam stosunki międzynarodowe. Skończyłam studia i zaczęłam pracę w dziale zakupów pewnej dużej firmy. Na początku było fajnie, ale potem wkradła się monotonia. A 8–10 godzin za biurkiem to nie jest to, co lubię. Zaczęłam dostawać świra – przyznaje. – Zmieniłam pracę potem trzy razy i ciągle to samo. Pamiętam, jak któregoś dnia z jednej korporacji wysłali mnie ok. 13.00 do agencji reklamowej po drugiej stronie Warszawy. To był dla mnie szok – zobaczyłam, że ludzie o tej godzinie żyją sobie powoli, jeżdżą tramwajami, słońce świeci, lunch można zjeść w barze, a nie przy biurku, sklepy są otwarte… To był przełom. Postanowiłam, że wyjeżdżam, bo nie miałam za bardzo pomysłu na siebie. W ciągu trzech miesięcy dostałam wizę do wymarzonej Australii i ruszyłam do Sydney.

Tam zaczęła chodzić z partnerem na jogę. Już po pierwszych zajęciach powiedziała mu, że otworzy w Warszawie szkołę i tak popłynęli w marzeniach, że naprawdę w to uwierzyła.

– W międzyczasie działo się dużo: studia, powrót do Warszawy, kolejne prace, ślub, dzieci – wylicza Marta.

I to chyba urodzenie drugiej córki sprawiło, że marzenia wróciły. Skończyła swoje pierwsze szkolenia nauczycielskie. I 31 lat. Znalazła lokal na Kabatach. Pomalowała, urządziła i… wywiesiła plan na drzwiach.

– Pierwszego dnia miałam 3 osoby, drugiego 4, przez wakacje – różnie, od 4 do 8 osób – opowiada. – Prawie codziennie przychodzili Wojtek i Marzena. Do dzisiaj pamiętam imiona, chociaż nie widziałam ich od lat. Już w sierpniu zaczęło się szaleństwo, ludzie ustawiali się w kolejkach i nie mieścili na zajęciach.

Jej sposób na sukces? – Trzeba wierzyć w siebie i w to, co się chce osiągnąć, i wkładać w pracę nad tym całe serce – mówi Marta. – Najważniejsze to nie bać się zmian i ufać sobie, wysyłamy wtedy informację do świata, przyciągając tym samym tylko dobre rzeczy i dobrych ludzi.

Dwa razy zmieniała lokal Samadhi Joga na większy. A w tym trzecim i tak bywają zajęcia, na których ludzie się nie mieszczą…

Nie bać się zmian

Mogłabym opisać jeszcze kilka podobnych życiorysów. Siedemdziesięciotrzyletnia Barbara Prymakowska biega maratony. Zaczęła po pięćdziesiątce. Usłyszałam o niej w reportażu radiowym. Do Danuty Adamczyk przyszłam na masaż Lomi-Lomi. Dowiedziałam się, że tuż przed emeryturą rzuciła pracę nauczycielki biologii, żeby zostać masażystką. Inna nauczycielka, Barbara Polak, wybudowała dom w Dahab, bo nie przepada za polskimi zimami...

Tak, ewidentnie coś w tym jest: jedni mówią o zmianach, inni zmieniają, jak mówi Jarosław Gibas. Albo: jedni snują, drudzy realizują, jak cytuje pewną reklamę inny coach, Maciej Bennewicz. Ci drudzy mają w życiu lepiej. Ja jestem tego absolutnie pewna. A ty?

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze