1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Łukasz Orbitowski: Przejaskrawiony

fot. BewPhoto
fot. BewPhoto
Podobno nie wygląda na pisarza. Już bardziej na – jak sam mówi – „mięśniaka w głupiej koszulce”. Rozumie, że trzeba mieć jakiś wizerunek, ale gdyby mógł wybierać, nie miałby żadnego.

(Wywiad pochodzi z archiwalnego numeru: Zwierciadło 09/2017)

Przyjaciele nazywają cię potworem?

Tak, chyba ze względu na liczne podobieństwa łączące mnie z człowiekiem pierwotnym. Jestem barbarzyńcą w ogrodzie, tratuję kwiatki, jem bułkę z papierkiem, uderzam łbem we framugę. Taki słoń w składzie porcelany.

A może z tym przydomkiem chodzi o to, że nie jesteś osobnikiem zbyt towarzyskim? Wystarczy spojrzeć na tytuł zbioru twoich felietonów, który właśnie ukazał się na rynku – „Rzeczy utracone. Notatki człowieka posttowarzyskiego”.

Ten tytuł to, oczywiście, rodzaj żartu, ale też pewnej prawdy. Bo czym jest towarzyskość? To stałe ciążenie ku ludziom, chęć ich poznawania, otaczania się nimi. Ale ja już nie mam takich potrzeb, nie chcę być oswajany przez nowych ludzi, wystarczą mi ci, co są. I czasu nie mam. Ostatnio zadzwonił do mnie przyjaciel i mówi, że chce wpaść na wódkę. Kiedyś odpowiedziałbym: „Stary, wpadaj już teraz”. A ja mu na to: „Daj mi czas do czwartku, to ci powiem, kiedy mogę”. I to jest posttowarzyskość.

Z wiekiem zmieniają się priorytety?

Weźmy na przykład budowanie związku. Jak jesteś młody, myślisz sobie, że miłość wszystko uniesie, że my się tak kochamy, że damy radę światu. Ale świat zawsze jest silniejszy. Dlatego, gdy po licznych doświadczeniach budujesz ważny związek, to już wiesz, że trzeba włożyć wiele pracy, żeby go nie zniszczyć. I to się w oczywisty sposób odbija na kontaktach z kolegami.

Tymczasem stuka ci czterdziestka.

Czterdziestka jest wspaniała, mówię ci. Człowiek ma już bagaż doświadczeń, mądrość, jakieś rozeznanie w świecie. Wiadomo, dokąd iść, skąd uciekać, a jednocześnie jest moc i chęć, żeby w tym kotle życia wciąż mieszać, iść jeszcze na wilki, jakąś górę spróbować przenieść. Ale w tym roku chciałbym uniknąć obchodzenia urodzin, bo to coraz trudniejsze. Albo znajomi robią mi niespodziankę, akurat gdy wracam pijany z targów książki, albo w wyniku rozstań, rozwodów i kłótni towarzystwo się dzieli i trzeba robić cztery imprezy – co mnie spotkało w zeszłym roku.

40 lat to już czas podsumowań?

Nie. Po prostu zdaję sobie sprawę, że przede mną już ograniczona ilość czasu. Jak masz 20 czy 30 lat, przyszłość wydaje się otchłanią, a dziś na końcu swojej ścieżki już widzę urwisko, gdzie kiedyś się roztrzaskam. Cieszę się, że tak jest, bo to sprawia, że zastanawiam się, zanim się czegoś podejmę. Na przykład wiem, że napiszę określoną liczbę powieści. Może 15, może tylko dziesięć? A może tylko jedną, w końcu zawał serca też może się zdarzyć. Muszę więc uważnie wybrać temat. Staram się, żeby czas nie przelatywał mi przez palce. Zacząłem ciążyć wyłącznie ku ludziom sprawdzonym. No wiesz – posttowarzyskość.

W felietonach wspominasz o wizerunku pisarza. To dla ciebie ważny wątek?

Ważny o tyle, że rozumiem, że jakiś wizerunek trzeba mieć, choć najchętniej nie miałbym żadnego. A ponieważ moja kreacja to szczerość, uznałem, że wzmocnię to tym, jaki naprawdę jestem. Wychodzi na to, że jestem gorylem w głupich koszulkach. I gdy ktoś się pyta o Orbitowskiego, to słyszy, że to mięśniak w koszulce metalowego zespołu. Dzięki temu nie jestem przebrany ani przekłamany, co najwyżej przejaskrawiony. I nie przejmuję się, czy w związku z tym ludzie biorą mnie na poważnie. Wystarczy mi świadomość, że świadczą o mnie moje książki. Poza tym błaznowi wolno więcej. Gdy będą ścinali szambelana, błazen się będzie temu przyglądał. Mam za nic opinię ludzi, którzy oceniają faceta po koszulce.

Kiedy pojawiła się myśl, że będziesz pisał?

Zawsze we mnie była. Ale liczyłem na to, że zostanę scenarzystą filmowym. Wydawało mi się, że jak napiszę opowiadania, to będą tak genialne, że rzuci się na mnie branża filmowa z propozycją napisania scenariusza. Wyobrażałem sobie, że będę ustawiał reżysera, wrzeszczał na aktorów i okładał krzesłem babę od cateringu, że będę bogiem. Naiwny byłem. Dziś wiem, że scenarzysta stoi niżej od gościa z rekwizytorni, a i tak w międzyczasie okazało się, że nie umiem pisać scenariuszy. Za to pojawiło się zapotrzebowanie na literaturę, którą uprawiam, i tak zostałem pisarzem.

A mogłeś zostać malarzem.

Były takie marzenia i zakusy ze strony rodziców, ale bez presji. I choć podobno mam talent plastyczny, wybrałem inaczej. Nie wyobrażałem sobie, że idę na ASP, gdzie wówczas wykładał mój ojciec, i uczę się wśród studentów malarstwa. Żyłbym życiem mojego ojca, szedłbym ścieżką, którą on wydeptał, po znakach, które on zostawił, a jego przyjaciele i wrogowie byliby moimi. Jest coś cynicznego i niskiego w ludziach, którzy podejmują taką ścieżkę. Są wyjątki, jak bracia Waglewscy na przykład czy też Maciek Stuhr. Ale postanowiłem znaleźć własną drogę. Poza tym malarstwo jest fajne, ale człowiek farbą śmierdzi.

Nie próbowałeś nawet rysować?

Kiedyś chciałem rysować komiksy, tylko nie starczyło mi zapału. Potem rysowałem sobie postaci i mapki na potrzeby książek. Teraz już nie muszę, bo jest Google Maps. A jak wymyślam jakąś postać, korzystam z portali randkowych.

Słucham?!

Na przykład potrzebuję stworzyć profil 40-latka z małej miejscowości, który pracuje w zakładzie samochodowym. Wpisuję specyfikację i od razu wyskakują mi odpowiednie zdjęcia na portalach! I już wiem, jak taki typ wygląda, co lubi, czym się interesuje, i to działa.

Wszystko zaczęło się od fantastyki. Nadal jeździsz na konwenty?

Rzadko, ale z baśni ciężko się wyrasta. Uważam też, że jestem coś winien środowisku fantastycznemu, bo tam stawiałem pierwsze kroki, znalazłem pierwszych czytelników i nauczyłem się pisania literatury w ogóle. Uważam, że jeśli ktoś chce pisać książki, powinien zacząć od literatury gatunkowej. Pamiętam, jak w wieku lat 25 pojechałem na pierwszy konwent i zobaczyłem starych, uznanych pisarzy. Andrzeja Ziemiańskiego, Jarka Grzędowicza czy Jacka Piekarę. Oni mieli wtedy po 40 lat. A teraz przyjeżdżam i sam czuję się taką starą pierdołą w oczach młodzieży. Zachowuję się trochę jak facet, który porzucił żonę dla młodszej i ładniejszej i martwi się, jak ta porzucona żona sobie radzi. I fantastyka doskonale radzi sobie beze mnie. Bo też nigdy nie byłem prawdziwym pisarzem fantastycznym, jak Lem czy Dukaj. Takim, który w każdej swojej powieści przywołuje inny świat. Nie mam tego rodzaju wyobraźni. Moja jest mniej twórcza, bardziej przyziemna. A gdy przestały przychodzić mi do głowy fantastyczne pomysły, uznałem, że albo będę pisał całe życie jedną książkę, albo spróbuję prozy wysokiej. To był dobry ruch, ale czasem tęskno mi za duchami i potworami.

Porzuciłeś świat fantasy i wybrałeś grozę, a prasa szybko okrzyknęła cię polskim Stephenem Kingiem. Pochlebiło ci to?

Pewnie! Przecież to było odniesienie do jednego z najpoczytniejszych zachodnich autorów, który zmienił literaturę. Cieszyło mnie, że zostałem zauważony, bo skoro nadają gębę, to znaczy, że zobaczyli człowieka. Ale zaraz się okazało, że tak samo nazwano Jakuba Żulczyka, Stefana Dardę i Zygmunta Miłoszewskiego. Mieliśmy więcej Kingów niż Ameryka i szybko, poza Dardą, przestaliśmy nimi być.

Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że wybrałeś grozę, bo jesteś typem człowieka, który jak ma napisać coś zabawnego, to i tak skończy na wykopywaniu rodzinnego grobu.

To prawda i to jest moja ułomność. Widzę świat w potwornie czarnych barwach i jak chcę napisać coś zabawnego, to mi wychodzi bombardowanie Sarajewa. Uprawianie literatury polega też na tym, że pewnych rzeczy nie przeskoczymy, dlatego smutek, rezygnacja czy czarnowidztwo zawsze będą obecne w moich książkach, bo inaczej nie potrafię napisać. Moim wielkim marzeniem jest napisanie książki humorystycznej, ale podejrzewam, że to się nie uda. Myślę, że nawet jakbym miał napisać harlequina, szłoby mi dobrze aż do zakończenia, kiedy to para by się zestarzała i przestała kochać. To dopiero byłby romans.

Jako dzieciak też byłeś takim ponurakiem?

Byłem niezgułą. Choćby na całej ulicy była tylko jedna kałuża, to właśnie ja musiałem w nią wdepnąć. Unikałem sportów, nie chciałem bawić się w grupie, co było oczywistą prowokacją, no i dostawałem za to w łeb. Bo ja jestem synek z krakowskiego Kazimierza, wtedy jednej z najbardziej niebezpiecznych dzielnic, w dodatku pogrążonej w nędzy. Pamiętam głównie powybijane szyby, brudne bramy i drabów na rogach ciemnych ulic. Za moich czasów strach tam było chodzić. Łatwo nie miałem. Zetknąłem się zarówno z przemocą, jak i z koleżeństwem, walką o byt i poszukiwaniem szczęścia, a to szczególnie intensywnie przebiega u osób, które wyrosły z patologii. Moja osoba już na wstępie budziła podejrzenia, bo „prawdziwi” kazimierzacy mieli adres między Krakowską a Starowiślną, a my mieszkaliśmy tuż za ulicą Krakowską. Mama pracowała w edukacji, a tata był adiunktem na Akademii Sztuk Pięknych, więc byłem wychuchanym jedynakiem z inteligenckiej rodziny, z domu pełnego książek i obrazów, w dodatku nad sport przedkładałem czytanie. Twarde chłopaki i morowe dziewczęta odnosiły się do mnie z rezerwą, więc sporo przeżyłem w szkole.

Nie najlepsze wspomnienia.

Nieprawda. Dziś żałuję głównie tego, że całą podstawówkę odmawiałem gry w piłkę nożną, bo teraz, gdy mój własny syn namawia mnie na kopanie w parku, nie umiem grać. A gdy czasem idę przez Kazimierz i widzę starzejących się drabów, to sobie przypominam, że któryś mnie w szkolnym kiblu topił, choć dziś nie ma to żadnego znaczenia. Z tych wszystkich mroków, półcieni, bomb z karbidu detonowanych po podwórkach, zabaw polegających na wypluwaniu przeżutego jedzenia na głowę delikwenta, w tym moją, wyłania się strasznie fajne dzieciństwo. Trochę jakbym dorastał z piratami na okręcie, cieszę się, że takie miałem.

Chcę zapytać o twoją najgłośniejszą książkę – „Inną duszę”. Była wielkim sukcesem, ale i przypięła ci etykietkę. Przez ostatnie dwa lata byłeś tylko jej autorem.

Klątwa dobrobytu. Ta książka mnie wyniosła i dała więcej niż wszystkie poprzednie, ale mam jej serdecznie dosyć i nie chcę być z nią tylko utożsamiany. Na szczęście na jesieni ukaże się moja kolejna powieść.

Opowiesz coś o niej?

Nazywa się „Exodus” i jest powieścią drogi. Opowiada o człowieku, który wskutek tragicznego wydarzenia porzuca bezpieczne życie z żoną, kochanką, nadopiekuńczą matką, wsiada do pociągu bez telefonu, dowodu, karty i ucieka w Europę. Nic nie umie i musi poradzić sobie w tym cholernym świecie.

Nie dopada cię czasem twórcza niemoc?

Jestem profesjonalistą, nie mam blokad. Moja metoda wygląda tak: pięć dni w tygodniu po tysiąc słów dziennie. Cokolwiek by się działo, jakkolwiek bym się czuł, czy byłbym chory, czy skacowany, tyle mniej więcej muszę napisać. Chodzi o to, by tę kulkę gnoju codziennie kawałeczek podtoczyć, bo jak opuścisz dzień, to robi się z tego tydzień, dwa i po roku nie ma książki.

Łukasz Orbitowski rocznik 1977; laureat Paszportów Polityki 2016 za powieść „Inna dusza”, za którą był także nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. Niedawno nakładem Wydawnictwa Zwierciadło ukazały się jego „Rzeczy utracone. Notatki człowieka posttowarzyskiego”, wybór tekstów z poczytnego bloga pisarza.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze