Szkot, który został uznany za dobro narodowe Wielkiej Brytanii zaraz za Szekspirem, a przed herbatą earl grey. Kiedy o tym czytałam, nie mogłam zachować powagi. Ale gdy, przedzierając się przez tłum wyjących nastolatek, wchodziłam do hotelu, gdzie miał się odbyć wywiad, nie było mi już do śmiechu. Musiałam się wylegitymować i udowodnić, że nie jestem stalkerką Ewana McGregora. Nie pytajcie jak, tym bardziej że po tej rozmowie mogłabym nią zostać.
(wywiad pochodzi z archiwalnego numeru: zwierciadło 2/2017)
„Amerykańska sielanka” to ekranizacja powieści Philipa Rotha o tym samym tytule. Dlaczego akurat ta książka?
A dlaczego nie?
Nie twierdzę, że to zły wybór, ale jest tyle innych wspaniałych utworów literackich godnych kina. Co więcej, Roth to pisarz amerykański, mógł pan sięgnąć do twórczości któregoś z angielskich autorów.
Wiem, ale pragnąłem uniknąć komentarzy w stylu: „McGregor robi adaptację książki ze swojego podwórka, bo chce sportretować terytorium dobrze mu znane”. Mój wybór miał być postrzegany jako uniwersalny, zależało mi na tym, by mieć dystans osoby patrzącej z zewnątrz, spoza amerykańskiej kultury i obyczajowości.
Dlaczego?
Wydaje mi się to ciekawsze, a także by widzowie mogli powiedzieć, że moje spojrzenie wzbogaca interpretację prozy o nowe konteksty, nie tylko te filmowe. Wreszcie „Amerykańska sielanka” to moja ulubiona powieść Rotha.
Kokieteria.
Proszę mi wierzyć, przeczytałem ją niedługo po tym, jak się ukazała. Wielokrotnie do niej wracałem, co więcej, przygotowując film, żyłem tylko tą powieścią. Naprawdę głęboko zanurzyłem się w świecie Rotha. I pomyślałem sobie w pewnym momencie, że dużo trudniej byłoby zrobić świetny film z przeciętnej książki. Świetna książka trochę ułatwia zadanie.
Akurat tę, którą pan wybrał, uznano za arcydzieło. W 1998 roku uhonorowano ją Nagrodą Pulitzera. To nie było nieco onieśmielające?
Cholernie, ale odkąd wystąpiłem w paru scenach nago w obecności 30 członków ekipy, wiem, jak pokonać tremę [śmiech]. Starałem się nie myśleć o tych wszystkich zależnościach. Porwałem się na wielką literaturę, niektórzy uważają nawet, że akurat ta powieść Rotha to świętość, i pewnie w ich odczuciu zbrukałem sacrum. Trudno, nie dogodzę wszystkim. Dla mnie ważne, że Roth zobaczył film i był zadowolony. Wysłał e-mail do swojego agenta i upoważnił go do przekazania wiadomości dalej. Napisał, że jest to najwierniejsza ekranizacja jego prozy, chwalił aktorstwo i oddanie realiów lat 60. Jego głos, nawet e-mailowy, to dla mnie ważny sygnał.
Poznał go pan?
Nie. Nie chciał się spotykać ani przed, ani po zdjęciach. Szanuję to.
Bohaterem „Amerykańskiej sielanki” jest Swede Levov, człowiek sukcesu. Jego sen o szczęściu, udanej rodzinie i spełnieniu zawodowym kończy się pewnego dnia w 1968 roku. Na jego ukochaną nastoletnią córkę Merry pada oskarżenie o dokonanie brutalnego terrorystycznego aktu.
Podoba mi się to założenie – pojawia się ono u Rotha nie tylko w tej powieści – że najmniej znamy osoby, które są najbliżej. Tracimy nimi zainteresowanie i czujność względem nich, wydaje nam się, że raz zdobyte zaufanie czy uczucie będzie trwać wiecznie. Ludzie po prostu wymykają się sobie, to smutna prawda o świecie. Ta historia ukazuje coś jeszcze, mianowicie to, jak często dzieci oddalają się od rodziców. Niczyja w tym wina. Merry była bystrą, kochającą dziewczynką, Levov spędzał z nią czas i nie szczędził czułości. Kiedy stała się zamknięta w sobie, nieufna, nieprzychylna rodzinie? Dlaczego rodzice w pewnym momencie tracą autorytet? To bolesny, trudny etap rodzicielstwa, dzięki „Amerykańskiej sielance” mogłem sobie zadać te pytania i poszukać na nie odpowiedzi. Interesuje mnie ten temat, mam cztery dorastające dziewczyny w domu.
Jakim jest pan tatą?
Nie mogę zdradzić, to nasza słodka tajemnica. Powiem tak: wychowanie dzieci to najlepsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu. To największa przygoda i najcenniejsza lekcja. Musiałem nauczyć się znaczenia takich słów, jak: pokora, cierpliwość, bezwarunkowa miłość. Dziewczyny... to jest temat na wszystkie książki świata. I filmy. Nie wyobrażam sobie, że moglibyśmy oddalić się od siebie tak jak bohaterowie tej książki. I naprawdę intrygujące jest to, że Levov też sobie tego nie wyobrażał.
Stało się.
Po prostu. Interesuje mnie moment błędu, wybór, który sprawia, że zaprzepaszczamy lata miłości i budowania relacji. Kiedy on się dokonuje? Co go warunkuje? Jest jeden czy pracuje się na to latami? Roth, zdaje się, poznał tę tajemnicę. To mnie porusza w jego powieści.
A obraz Ameryki z lat 60.?
Jest aktualny, ale nie robiłem filmu z tezą. Nie chciałbym, aby widzowie doszukiwali się podobieństw pomiędzy współczesnością a tamtym czasem. To nie jest film o tym, nie diagnozowałem społeczeństwa ani nie próbuję go edukować. Opowiadam o pewnym czasie, ludziach i wydarzeniach, którym musieli stawić czoła.
Levov byłby innym człowiekiem, gdyby nie doświadczenie ojcostwa: inaczej by definiował bezpieczeństwo, bo dzięki rodzinie dopełnia się jego amerykański sen. Tyle że Roth idzie o krok dalej, mówi, że córka zmienia życie mężczyzny o wiele bardziej niż syn. Pan się z tym zgadza?
Może... Źle to zabrzmi, ale dziewczynki są chyba wdzięczniejsze w wychowaniu. Cholera, mądrzę się, a nie mam syna, ale wydaje mi się, że córki dają obietnicę takiej niekończącej się czułości, oddania i lojalności. Rodzicom wydaje się, że będą mieć większy wpływ na ich wychowanie, życie i wybory, niż byłoby to w przypadku chłopca. A to nie jest prawda, ulegamy stereotypom i rolom społecznym. Wraz z żoną na tyle, na ile było to możliwe, pozwoliliśmy decydować naszym dziewczynom o sobie od najwcześniejszych lat. Rodzicielstwo to wielkie zobowiązanie, ale też nauka przywracania komuś tego, co mu się należy zaraz po wyjściu z brzucha, czyli wolności. Z każdym dniem coraz większej. Moja rola jako ojca, rodzica to przygotować dziecko na wszelkie niebezpieczeństwa. A także siebie, bym zrozumiał, że pewnie na wszystkie mi się nie uda.
Czego nauczyły pana córki?
Że każdy, od najmłodszych lat, jest niezależnym, autonomicznym bytem. Być może one są ode mnie zależne materialnie i emocjonalnie przez pewien czas, ale nie oznacza to, że mają wobec mnie jakiś dług. Poczułem się rodzicem naprawdę odpowiedzialnym i spełnionym, gdy zrozumiałem, że moje szczęście nie jest tożsame ze szczęściem moich córek. I odwrotnie. To wszystko odnajduję w książkach Rotha. I myślę o tym, jak wielkim jest pisarzem, jak wiele jest w nim czułości dla drugiego człowieka, empatii, wrażliwości, zmysłu obserwacji. On nie ma dzieci, a ponazywał wszystkie uczucia, które towarzyszą mi w dorosłym życiu. Mieszczą się tu miłość, strach, poczucie obezwładniającej troski, duma, zdziwienie, gdy po raz pierwszy dziecko kwestionuje moje zdanie. Dzisiaj rozumiem ludzi, którzy decydują się na to, by nie mieć dzieci. Bywa, że to doświadczenie jest postrzegane jako zbyt wielkie w każdym aspekcie.
Kolejny raz [McGregor wyreżyserował jeden z dziewięciu epizodów tworzących film „Opowieści z metra” – przyp. red.] stajesz za kamerą. Czy to oznacza, że praca po jej drugiej stronie jest równie satysfakcjonująca jak aktorstwo?
Chyba nawet bardziej, pewnie dlatego że ryzyko jest większe. Sukces smakuje bardziej, mocniej, podobnie jest z porażką. Najbardziej w reżyserii pociąga mnie możliwość wykreowania całego filmowego świata od podstaw. Aktorstwo tego nie daje. Jako reżyser jestem w kontakcie z operatorem, scenografem, specjalistą od kostiumów. To stwarza ogromne możliwości kreacyjne.
A na jakim odbiorze filmu panu zależy?
Przypomina mi się scena z galerii, przed jednym obrazem stają dwie osoby i każda widzi co innego. Ważne, by nie był powieszony do góry nogami [śmiech]. Nie chcę mówić o tym, jak film powinien być odebrany, to kwestia indywidualnej interpretacji. Nie realizowałem komentarza do rzeczywistości. Dzisiaj człowiek myje zęby i to się staje politycznym manifestem, ja chciałem opowiedzieć o ludziach. Cała reszta leży w rękach widzów.
Powstaje druga część „Trainspotting”. Jak pan się z tym czuje?
Mam pietra, nie będę ściemniał. To film, który zmienił postrzeganie brytyjskiej młodzieży, opowiedział o młodości, błędach, wolności, narkotykach. Reżyser Danny Boyle zapewnił mnie, że ciąg dalszy będzie równie wciągający jak punkt wyjścia, ale dzisiaj jesteśmy już tatuśkami z brzuchami, o czym tu mówić, o jakim buncie? Niepokorni bohaterowie nie starzeją się, oni umierają w odpowiednim czasie, by pozostawić po sobie pewien mit i niedosyt.
A może właśnie trzeba opowiedzieć o tych, co przetrwali bunt?
I „wiosłują dalej”? Na pewno trzeba, ma pani rację. Jestem przekonany, że należy mówić o tym, co się dzieje z naszymi młodzieńczymi ideałami. Jeszcze nie widziałem filmu, ale jestem go bardzo ciekaw. Zderzam się w nim z samym sobą sprzed lat. Z własnymi wyobrażeniami na swój temat.
Pan ma takich zbuntowanych idoli?
Jest ich wielu, większość z nich rzeczywiście nie żyje. To smutne, może trzeba zrobić film o niepokornych staruszkach, którzy wymykają się śmierci?
Czy poleciłby pan „Trainspotting” swoim córkom?
A pani?
Mam jedną. Pewnie, chętnie obejrzałabym to razem z nią.
Ja nie wiem, czy zdobyłbym się na wspólny seans. Rozważę to, gdy osiągną odpowiedni wiek, czyli jak skończą jakieś 35 lat [śmiech]. Żartuję oczywiście. Jasne, chciałbym, żeby zobaczyły film, który sprawił, że moja kariera nabrała tempa. On zaważył na całym moim życiu. Pragnąłbym im pokazać, jak różnorodne może być kino, niech oglądają ojca w „Trainspotting”, „Moulin Rouge”, „Autorze widmo” i „Gwiezdnych wojnach”. Niech oglądają nawet te nieudane produkcje. Potem się będę tłumaczył. Albo i nie, bo co ja powiem? Nawet jak grałem dla pieniędzy, dawałem z siebie wszystko. Ważne, by wiedziały, że to były moje wybory i ich nie żałuję. Jestem dumny z błędów, te pamiętam nawet lepiej niż sukcesy.