W księgarniach jest już książka Danuty Wałęsy pt. „Marzenia i tajemnice“, w której Pani Prezydentowa przygląda się wielkiej historii z innej, kobiecej perspektywy. Z żoną Lecha Wałęsy rozmawia Michał Chaciński.
- Zacznijmy od podstawowego pytania: Jak się do Pani zwracać? Żartuje Pani w książce, że kiedy słyszy zwrot „Droga Pierwsza Damo“, od razu słyszy napuszenie.
-Ludziom wydaje się, że jeśli kiedyś pełniło się jakieś funkcje, to tytuł jest potem przynależny danej osobie...
- Raz minister – zawsze minister.
- Właśnie. Dla mnie to niezrozumiałe. Uważam, że zawsze pozostaje się człowiekiem, a tylko w pewnym momencie pełni się funkcje. Jest się prezydentową, ministrem, posłem, posłanką. Nie uważam, że kiedy ktoś zwraca się do mnie „Pani Danuto“, to jakaś ujma dla mnie. Pamiętajmy, że król, minister czy żebrak to człowiek i trzeba go tak samo szanować.
- Pani Danuto, zaskoczyła mnie pani książka w mnóstwie miejsc. Nie jest to lektura, której można było się spodziewać.
- To czego się Pan spodziewał?
- Wiemy, czego oczekiwać od biografii, a kiedy sięgamy po książkę żony prezydenta, partnerki postaci legendarnej czy historycznej, to spodziewamy się po prostu produktu. Okaże się z lektury, że on był zawsze szlachetny, ona zawsze silna – przeszli wiele, było ciężko, ale będą żyli jeszcze długo i szczęśliwie. Tymczasem w Pani książce jest dużo rozczarowań.
- Ta książka jest do bólu szczera. Nie ma w niej obłudy i kamuflażu. Nie opowiadam jej nieprawdą. Wiem, że zostanie to odebrane w różny sposób, ale ta książka jest napisana życiem. Mój wnuczek zapytał zdziwiony „Babciu, ty napisałaś książkę?“ Odpowiedziałam, że tak do końca nie. Na co on: „Twoje życie ją napisało?“ Ta książka jest tak szczera, jak stwierdzenie tego dziewięcioletniego dziecka.
- Książkę podzieliła Pani na etapy. O latach 70. pisze Pani jako o okresie najspokojniejszym i najlepszym dla rodziny.
- Dla rodziny tak. Wtedy podział ról był prosty. Matka była w domu. Kiedy patrzę dziś na ciężko pracujące panie, marzę, żeby choć na chwilę mogły się wyłączyć, na przykład pół roku poświęcić się rodzinie i czerpać z tego satysfakcję. Niektórzy mówią, że była wtedy bieda, było nam ciężko. Nie, nam było dobrze pomimo biedy. Zawsze brałam życie z takim założeniem, że tak jak jest, jest dobrze. Nie wymagałam rzeczy, których nie dało się zdobyć. Mąż dostarczał tego, co było potrzebne do utrzymania rodziny, a ja dbałam o rodzinę. Dopiero teraz, kiedy moje dzieci wprowadziłam w dorosłe życie i „oddałam je światu“, chciałabym może inaczej żyć, ale czuję się już zmęczona. W zasadzie nie wiem jeszcze do końca, jak chciałabym dziś żyć.
- Skąd wzięło się zadowolenie z tego, co się ma? Czy to coś, co wyniosła Pani z domu?
- Takim jestem po prostu typem – cieszę się z tego, co mam. Oczywiście zawsze chciałam czegoś, ale na miarę swoich sił i dążeń. Zmieniały się z czasem, bo na przykład moje marzenia jako dziewczynki dotyczyły wyjazdu z mojej miejscowości. Ostatnio pomyślałam, że już nie marzę, co oznacza, że źle ze mną. Ale wiem, że jednak znowu zacznę marzyć.
-Czytając Pani książkę zastanawiałem się chwilami, czy niektóre marzenia nie spełniły się za szybko. Znalazłem w książce takie stwierdzenia: „Telewizor kupiliśmy za wygrane przez męża w totolotka pieniądze“. Parę stron dalej znowu: „Pralkę kupiliśmy za kolejną wygraną w totolotka“. Wałęsowie jako dzieci szczęścia od samego początku?
- Spotkały się po prostu dwie osoby o innych charakterach, ale o wspólnych marzeniach. Jakoś tak było, że marzenia nam się spełniały. Kiedy brakowało trochę pieniędzy, to mąż...
- Mówił, że idzie wygrać w totolotka?
- W piłkarskiego, ale tak naprawdę nic mi nawet nie mówił, że gra. Siedział, skreślał i w końcu wygrywał, więc kupowało się, co trzeba. Dawało nam to satysfakcję, że potrafimy sobie sami poradzić. Mąż naprawiał też samochody, żeby dorobić. Czasami coś wygrał i tak mogliśmy kupić wszystko, co trzeba.
- A potrzeb było zawsze wiele. Planowaliście Państwo ile będziecie mieć dzieci?
- Nigdy. Nie było takiego tematu. Wiedziałam tylko, i to od wczesnej młodości, że na pewno nie chcę mieć jedynaka. Sama pochodzę z rodziny, w której było dziewięcioro dzieci, więc może stąd wzięło się przekonanie, że musi nas być wiele. Nie planowałam, że będzie ośmioro, ale wiedziałam, że na pewno więcej niż jedno.
- Jako ojciec dwójki dzieci wiem, że problemem staje się w pewnym momencie czas dla siebie. Znajdowaliście go, kiedy była dwójka, trójka, czwórka dzieci?
- Nie miałam nigdy takiej potrzeby, żeby mieć czas dla siebie. Nawet zaskakuje mnie, kiedy słyszę, jak młodzi ludzie mówią, że są zajęci i nie mają czasu dla siebie. W tamtym czasie było mi dobrze, bo miałam dzieci i męża, realizowałam się w rodzinie. Nie potrzebowałam kariery, żeby realizować się poza rodziną. Rodzina była dla mnie spełnieniem i skarbem. W tamtym czasie w ogóle była dla mnie wszystkim. Mówię „w tamtym czasie“, bo dziś dzieci są dorosłe, poza domem. Mają swoje życie, a ja swoje.
- Zaskakuje mnie, że Pani książka to opowieść o dojrzewaniu do samodzielności – do wniosku, że nikt nie pomoże i trzeba sobie pomóc samej.
- Tak mnie hartowało życie. Napotykałam przeszkody, w których pokonaniu nikt mi nie pomagał. Kiedy wychodziłam za mąż, mąż był 6 lat ode mnie starszy. Wydawało mi się wtedy, że jest bardziej doświadczony, wie lepiej. W ogóle inaczej myślałam wtedy o mężczyznach. Miałam w głowie taki obraz mocnego mężczyzny, który zabezpieczy i w ogóle. Potem okazało się, że to nieprawda. Może dlatego wtedy byłam tak szczęśliwa, bo jeszcze tego nie wiedziałam. Dopiero potem okazało się, że muszę polegać na sobie. Życie zaczęło się toczyć według scenariusza, który to ja musiałam mieć w głowie i realizować. Przestałam szukać pomocy u innych, ale się nie zagubiłam. Ktoś może pomyśli teraz, że jestem jakaś hetera baba. Nie, jestem delikatna, wrażliwa i w ogóle. Ale życie mnie hartowało, tak jak stal w ogniu.
- Czy to właśnie to przekonanie, że mężczyzna jest doświadczony, wie lepiej itd. powodowało, że – jak pisze pani w książce – choć w latach 70. mąż nie mówił w domu nic o swoich planach, nie buntowała się Pani?
- Tak. Miałam przeświadczenie, że jak zrobi, tak będzie dobrze. Nie dopytywałam się, nie byłam ciekawa. Powiedział, że będzie dobrze, to ma być dobrze. Ale jednocześnie tamto życie uświadamiało mi pomału, że muszę polegać na sobie, bo nikt mi nie pomoże. Od wtedy uwielbiam trudne sytuacja, bo jak je rozwiążę, czuje się dowartościowana. Czuję wtedy, że to moje życie.
- Ale chciałoby się myśleć, że są granice sekretów. Tymczasem z książki dowiadujemy się, że w sierpniu 80 mąż wyszedł z domu, żeby zarejestrować noworodka, a w rzeczywistości poszedł do stoczni i nie wrócił.
- A myśli pan, że gdyby mi powiedział, że tak naprawdę idzie do stoczni, to by coś zmieniło? Nie chciał pewnie jakieś przykrej sytuacji. Obawiał się może, że będę dramatyzować, że powiem „nie rób tego czy tamtego“. Zrobił, co uważał, a ja w tamtym czasie uważałam to za normę – że tak powinno być. Zresztą uważam, że dobrze wtedy robił, że nie przygotowywał mnie na to, co się stanie. I nie chodzi o to, że mieliśmy podsłuchy. Nigdy nie mówiliśmy sobie „Wiesz, są podsłuchy, więc nie mogę ci czegoś powiedzieć “. Człowiek by mógł wtedy zwariować. Nie chodziło o podsłuchy. W domu po prostu nie było między nami dyskusji politycznych. Nawet kiedy męża zatrzymywali na 48 godzin – a nikt by nie zliczył, ile razy to się stało – nie mówiliśmy potem o tym w domu.
- Napisała Pani w książce, że kiedy pierwszy raz zobaczyła Pani męża w stoczni mówiącego do tysięcy ludzi, to nie czuła ani dumy, ani zadowolenia.
- Tak. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Z jednej strony wydawało mi się to normalne. Fajnie było oczywiście widzieć w tym tłumie wielkie emocje. Ale jednocześnie poczułam, że jest ten wielki tłum, mąż i ja sama. Zaczęłam wtedy czuć, że jest tłum i mój mąż, a ja stoję gdzieś obok. Byłam w tłumie, ale mnie nie było.
- To siła Pani książki. Na historyczne wydarzenia, obrosłe legendą między innymi dzięki zdjęciom, patrzymy Pani okiem. Zdajemy sobie sprawę, że w głowie żony działo się coś innego – że pojawiła się myśl „chyba go tracę“.
- Wiedziałam wtedy, że najgorszą rzeczą jest być samotnym w tłumie. Czułam to wtedy i czułam później w stanie wojennym. Był wokół tłum ludzi, ale ja w tym tłumie czułam się sama. Nie chodzi o to, że oczekiwałam pomocy, bo byli przecież i przyjaciele, i rodzina. Ale to nie zmieniało faktu, że czułam się samotna.
- Otwiera Pani tą książką oczy, że kiedy Polska na dobre zyskała Lecha Wałęsę, Danuta Wałęsa zaczęła go tracić.
- Tak już w naturze jest – jedni zyskują, inni tracą. Mam nadzieję, że nie odbiera tego pan jako skargę. Nie chodzi o to, że się skarżę i coś bym zmieniła. Opisuję po prostu, jak czułam i jak było. Będzie mi miło, jeśli okaże się, że inne panie będą się w stanie z tym utożsamić. A jeśli ktoś z młodszego pokolenia przeczyta książkę, mam nadzieję, że zobaczy w niej dwie rzeczy. Po pierwsze, że nic nie ma za darmo, za wszystko się płaci. Ale po drugie, że wszystko się zmienia – jeśli jest źle, będzie w końcu dobrze. Trzeba tylko ufać, że wszystko się zmieni.- Nie odbieram tego jak skargi. To mądre spostrzeżenie, że żadne zdarzenie w życiu – niezależnie od tego, jak nam się w pamięci odłożyło – nie ma jednej strony. To, co innym wydaje się historycznie wielkie, dla kogoś innego może oznaczać trudności na poziomie osobistym.
- Po prostu te zmiany polityczne zaskoczyły mnie też w życiu prywatnym. Kiedy skończył się strajk w sierpniu 80, kiedy było wiadomo, że rząd dogadał się ze stoczniowcami, rozpoczął się inny etap życia. Skończył się spokój w domu, pojawili się dziennikarze. A jak się przenieśliśmy do nowego mieszkania w dzielnicy Gdańsk-Zaspa, to już praktycznie zrobił się kocioł.
- Parę tygodni po sierpniu doszło w domu do wybuchu, który w książce opisany jest trochę komicznie, a trochę tragicznie.
- Zaczęłam wtedy walczyć o swoje miejsce w życiu mojego męża. Można uznać, że mój mąż miał wymarzone warunki do życia w polityce, bo uważał, że ja sobie bez niego poradzę. Ale trochę przesadził. Kobieta sama, choćby najtwardsza i najsilniejsza, nie da rady pewnych rzeczy ustawić i upilnować.
- Czy najtrudniejszy był moment stanu wojennego, kiedy mąż zniknął nagle na prawie rok?
- Wie pan, wprowadzenie stanu wojennego, a w każdym razie jego pierwsze dni, jakoś też nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia. Być może dlatego, że byłam wtedy w ciąży i to była taka samoobrona, że nie przejmowałam się sytuacją. Dopiero kiedy urodziła się córka, Maria, a właściwie dopiero od dnia chrzcin nagle zdałam sobie sprawę, że to kolejny etap. Że muszę wszystkiemu podołać już zupełnie sama.
- Prosiła Pani o pomoc? Czy ludzie zdawali sobie sprawę, że Danuta Wałęsa potrzebuje pomocy, bo poza gromadką starszych dzieci ma też noworodka?
- Ludzie pomagali jeszcze przed sierpniem, przed powstaniem Solidarności. Zgłaszali się członkowie KOR-u i pytali, czy pomóc. Ale później już nie. Kiedy powstała „Solidarność“, ludzie przychodzili raczej z myślą, że może jakoś skorzystają, może coś otrzymają albo może coś im się załatwi. Zaczęłam wtedy tracić ufność do ludzi. Co jakiś czas zawodziłam się wtedy na innych i musiałam się uporać z tym własnym zawodem ludźmi, że jednak nie wszyscy, którzy mówią, że chcą zrobić coś dobrego, faktycznie tego chcą. Wielu zachowywało tylko pozory, a ja nie lubię pozorów. Dla mnie albo coś jest czarne, albo białe. Nie lubię rzeczy rozmazanych.
- Na razie nasza rozmowa sugeruje, że po pięknym okresie przyszło pasmo rozczarowań. Ale w Pani książce są też na szczęście te wspaniałe momenty, przy których pisze Pani, że coś w Pani wielkiego urosło. Jednym z takich momentów była wizyta w Oslo i odbiór Nagrody Nobla dla Lecha Wałęsy, który nie mógł pojechać osobiście, bo obawiał się, że nie pozwolą mu wrócić.
- Całe moje życie do sierpnia 80 to był okres budowania rodziny, kładzenia podwalin pod rodzinne życie, żeby rodzina wzrastała. Po sierpniu nastąpił etap zmiany, wszystko było inaczej. Mąż zajął się polityką, a ja rodziną i tylko co pewien czas brałam udział w zdarzeniach politycznych. Nagroda Nobla to była bardzo polityczna sprawa. Z natury jestem typem, który jeśli się czegoś podejmuje, to musi to wykonać dobrze. W okresie od sierpnia 80 do momentu odbioru Nagrody Nobla w 1983 roku nabierałam, powiedzmy, doświadczenia, chociaż słowo „doświadczenie“ to nie do końca to, o co chodzi. Nikt przecież nie mógł przewidzieć, że będą zdarzały się takie rzeczy. Z chwilą, kiedy mąż stwierdził, że żona z synem pojedzie odebrać nagrodę Nobla, zrobiłam sobie postanowienie, że nie jadę jako Danuta Wałęsa, żona. Jadę jako kobieta-Polka, jako reprezentatka polskich kobiet. Nie po to, żeby wykonać wolę męża. Nawet nie po to, żeby pokazać coś Służbie Bezpieczeństwa, a przecież po latach dowiedziałam się, że gdybym wypadła źle, to pokazywaliby mnie wszędzie w telewizji, że niby pojechała kurka wiejska i ośmieszyła polski naród. Jechałam jako kobieta i zrealizowałam to w 100 procentach. Potwierdzenie tego przyszło po latach, bo kiedy jeździłam z mężem w czasie jego prezydentury, to wielokrotnie mówili mi ludzie, że pamiętają swoje wzruszenie i łzy podczas tamtej uroczystości. To było moją zapłatą. Zatem faktycznie, były i piękne chwile.
- Pamiętamy Pani sukces w Oslo, ale nie znamy kulisów tego wyjazdu. Dowiadujemy się, że wielokrotnie ćwiczyła Pani przemówienie. W książce jest nawet zdjęcie, na którym widać, jak ćwiczy Pani w hotelu.
- To był mój pierwszy samodzielny wyjazd za granicę. Jechałam w synkiem, ale był to tylko trzynastoletni chłopiec. Wiadomo było, że przemówienie trzeba ćwiczyć, bo nawet z tłumaczką musiałam ustalić, gdzie będziemy robić przerwy na akapity. Po prostu tak to trzeba było zrobić i tak się zrobiło.
- I w tej książce i w tej rozmowie zaskakuje mnie Pani ciągle stwierdzeniem, że tak się po prostu stało. Coś wydaje mi się najdzwyczajne, a Pani mówi o tym tak po prostu.
- Ale czy to nie jest piękne w życiu? Gdybyśmy wpadali w panikę, wszystko by się waliło. A jest inaczej: postanowienie, wykonanie i jest pięknie. Jest zadanie, to trzeba je wykonać.
- Tyle, że nie wszystko da się przewidzieć. Na przykład nie to, w jakim stopniu zadanie zmieni nas samych. Napisała Pani, że w pierwszym roku prezydentury zauważyła Pani kolejną zmianę u męża i był to dla Pani kolejny etap usamodzielnienia.
- Tak. Cofnęłabym się nawet jeszcze bardziej, do sierpnia 80. Już w tamtym momencie... trudno mi to nawet nazwać... nastąpił jakiś taki odstęp. Polityka stała się dla mojego męża zobowiązaniem. Zastąpiła rodzinę. Myślałam o tym podobnie, jak sama myślę o różnych swoich zadaniach: skoro to zaczął, to musi to zrobić dobrze. Ale on się wtedy nie zastanawiał nad tym, że polityka kiedyś przycichnie i trzeba się będzie od niej odsunąć i znowu zwrócić wtedy uwagę na ten fundament, który dla polityki zostawił. Dziś z perspektywy czasu myślę, że mąż patrzył na mnie wtedy jak na osobę, która jego zdaniem da sobie po prostu radę, będzie robić w rodzinie za ojca i za matkę, i do tego jeszcze w polityce pomoże. Bo przecież w trudnych czasach to ja byłam „do odstrzału“ – pod pomnik szłam ja, po Nobla jechałam ja (za co zresztą ogromnie mu dziękuję, bo było to wielkie wyróżnienie).
- Znajduję w Pani książce dużo potwierdzeń prawdy, która dla każdego, kto ma dzieci, jest zrozumiała: nie wolno przegapić nawet kilku lat w rozwoju dzieci, bo strat w budowaniu więzi nie da się już nadrobić. Można być wielką postacią z piedestału, ale druga strona medalu jest taka, że płaci się czasem rodziny. Pytanie, co mają z tego dzieci może być gorzkie.
- Trudno mi o tym mówić, bo trzeba by oczywiście zapytać dzieci. Moim zdaniem mają kogoś, kto zabezpiecza życie, kto odgrywa ważną rolę, ale nie mają ojca. Nie da się go nikim zastąpić i nie da się już dziś tego zmienić. Tak się zresztą zmienił świat – ludzie nie mają dla siebie czasu, nie mają możliwości się ze sobą ponudzić. Mieszka ze mną teraz nasza córka z małym synem i słyszę czasami, że chłopiec wylicza: „Mama, miałaś dla mnie dziś tylko godzinę“. Bardzo ubolewam na tym, jak w dzisiejszych czasach wygląda życie polskiej rodziny. Nie widzę sensu takiego życia w pośpiechu. W życiu rodziny trzeba starać się tworzyć dla siebie nawzajem momenty szczęścia. Momenty, ktore dają nam poczucie bycia razem tu i teraz. A my dziś nie mamy czasu dla siebie. Nie mówię oczywiście tylko o mojej rodzinie – my jesteśmy małżeństwem, pochwalę się, już 42 lata. Choćbyśmy dziś powiedzieli sobie, że trzeba było poświęcić więcej czasu sobie czy dzieciom, to już się tego nie wróci. Mówię ogólnie. Jeśli ma pan małe dzieci, to nadal może pan poświęcić im czas, być razem, a one dzięki temu będą później inaczej żyć. W życiu najważniejszy jest drugi człowiek. Nie polityka, nie kariera, nie osiągnięcia, tylko drugi człowiek.
- Opisuje Pani w książce moment przegranych wyborów prezydenckich w 1995 roku. Ale może przełożyło się to na życie rodziny, skoro pojawiło się więcej czasu? Czy nastąpił moment odbudowy, odzyskiwania tego, co wcześniej gdzieś się odsunęło?
- Z przykrością muszę stwierdzić, że nie widzę więcej tego czasu. Mąż ciągle jest zajęty. Stwarza nawet pozory zajętości, sam stara się, żeby być ciągle zajętym. Myślę, że dziś brakuje mu tych emocji, tej adrenaliny, dlatego sam je sobie wytwarza. Ale sądzę, że zawsze jest szansa na odbudowanie relacji. Tylko trzeba chcieć. Jednak z czasem zatracamy odruchy serdeczności. Zanikają one w nas i zatracamy umiejętność zatrzymania się i zastanowienia nad sobą.
- Przed 1989 rokiem była Pani częścią świata polityki chcąc nie chcąc. Czy w demokratycznej Polsce ciągnęło Panią kiedyś do polityki?
- Polityka jest dla mnie brudnym interesem. Brzydzę się knuciem, podejrzliwością i opluwaniem nawzajem. Powiedziałam kiedyś nawet, że nie o taką Polskę walczyłam. Walczyłam o idee, wspólne sprawy, nie o to, żeby ludzie między sobą się opluwali. Nawet ci, którzy kiedyś się rozumieli i dogadywali, są dziś przeciwko sobie. A przecież my po to żyjemy, żeby upiększać świat dla innych i dla siebie. Za dużo w tym zakłamania, a to nie jest w mojej naturze. Problem polityki jest w tym, że ci, którzy są idealistami, mają pomysły i chcą w polityce przejrzystości, nie mają siły przebicia. Zwycięża knucie.
- Pod koniec książki czytamy wypowiedzi innych o pani i powtarza się tam stwierdzenie, że ma Pani w sobie niezwykłą siłę. Jest prosta odpowiedź na pytanie skąd taką siłę wziąć?
- Bo ja wiem, czy to prawda, że ja jestem taka silna? Ludzie zawsze oceniają rzeczy ze swojego punktu widzenia. Ktoś przygląda się mojej sytuacji i myśli, że może zabrakłoby mu na to siły. Ale kiedy coś się dzieje, nie zadajemy sobie takiego pytania, tylko robimy co trzeba.
- Zatytułowała Pani książkę: „Marzenia i tajemnice“. Jak w 2011 roku wygląda wymarzony dzień Danuty Wałęsy?
- Dziś nie planuję swoich dni z wyprzedzeniem. Każdy dzień przynosi swoje sprawy. Szukam w nich czasu dla siebie, takiej chwili, żeby przez moment się ponudzić. Ale jestem człowiekiem czynu, więc ciągle coś robię, spotykam się z ludźmi. Korzystam z wolności. W tym sensie każdy mój dzień jest wymarzony. Być może ktoś poczuje niedosyt w tym, że nie opisuję i nie opowiadam dokładnie o relacji z mężem, ale mamy dziś dwoje światy. I uważam, że to dobrze. Kiedy mogę, pomagam mężowi, żeby był szczęśliwy i robił to, co chce. Ale widzę, że on jest dziś trochę... jakby zagubiony, nie może się odnaleźć i ciągle poszukuje. A ja bym chciała, żeby był szczęśliwy, zadowolony z tego co jest. Szczęście innych powinno dawać szczęście nam. Życie razem powinno polegać na tym, że tworzymy sobie sytuacje i możliwości do tego, by być nawzajem szczęśliwymi.
- Paradoksalnie to brzmi tak, że Danuta Wałęsa czuje się bardziej spełniona niż Lech Wałęsa.
- Bo to zależy od wielu czynników i każdy może na nie spojrzeć inaczej.
-Czy coś z tych najważniejszych marzeń pozostaje jeszcze niespełnione?
- Nie, nie została już żadna z wielkich spraw. Mogę szczerze powiedzieć, że wszystkie marzenia, jakie miałam w różnych momentach co do własnego życia, w końcu się realizowały. Dziś myślę o życiu swoich dzieci, chciałabym żeby jak najlepiej je sobie ułożyły. Chciałabym spojrzeć z satysfakcją, że sobie radzą. Na dziś to najważniejsze marzenie.