Jego śmierć 11 sierpnia 2014 roku wpisała się w hollywoodzką smutną opowieść o artystach, którzy mimo miłości fanów nie mogą pokochać siebie. Jego historia to dowód na to, że trudno udźwignąć talent bez poczucia własnej wartości.
„Smutny klaun to w show-biznesie znana ironia losu. Śmierć klauna jest nawet jeszcze smutniejsza” – napisał Simon Jenkins dla „The Guardian” po samobójczej śmierci wybitnego aktora i komika Robina Williamsa. „Był pilotem, dżinem, nianią, prezydentem, profesorem” – to z kolei słowa Baracka Obamy, nawiązujące do ról wykreowanych przez Williamsa. „Był jedyny w swoim rodzaju. Rozśmieszał nas i zmuszał do płaczu” – mówił prezydent.
Pierwszym filmem, jaki zobaczyłem w kinie, było „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” z kultową już sceną, w której po odejściu ukochanego nauczyciela, genialnie zagranego przez Williamsa, jego uczniowie stają na biurkach i mówią pierwszą frazę z wiersza Walta Whitmana: „O kapitanie, mój kapitanie!”. Bo tak się żegna największych. Po śmierci Williamsa zdjęcia i filmy z ludźmi recytującymi „O kapitanie, mój kapitanie!” obiegły Internet. Znamienne, że kolejne słowa wiersza to: „Nasza pełna lęku podróż dobiegła końca”.
Judy Garland, Marilyn Monroe, Charlie Chaplin, a teraz także Robin Williams to tylko niektóre nazwiska na długiej liście artystów i wrażliwców kochanych przez tłum, którzy niejednokrotnie rozbawiali i wzruszali widzów, jednocześnie zmagając się z własną depresją.
Kilka faktów z życia komika. W wieku 32 lat dowiaduje się, że zostanie ojcem. Jednocześnie jego przyjaciel John Belushi umiera w wyniku przedawkowania kokainy. „Wiedziałem, że nie mogę być jednocześnie ojcem i prowadzić takiego życia” – wyznaje magazynowi „People” i rzuca na 20 lat alkohol i narkotyki. Kilka lat później wyznaje, że brał kokainę „by się ukryć”. W 2002 roku w rozmowie z „New York Times” aktor przyznaje się do okazjonalnych „stanów depresyjnych”, a rok później zaczyna znowu pić. Przez kilka lat myśli, że tak jak wcześniej, tak i teraz sam upora się z nałogiem, o czym wspomina w rozmowie z Diane Sawyer w programie „Good Morning America” w 2006 roku. „Ale nie dasz rady. I tyle. Myślisz, że możesz, a potem dociera do ciebie, że potrzebujesz pomocy. Trudno się do tego przyznać przed samym sobą, ale jak już to zrobisz, jest łatwiej” – opowiada. Jak często Williams myślał wtedy o samobójstwie, nie wiadomo, ale wiadomo, że myśli takie pojawiają się u ludzi doświadczających rozpaczy, smutku, czasami nigdy niewyrażonej złości, lęku lub innego rodzaju cierpienia, na które lekarstwem nie są nagrody, sława, pieniądze czy międzynarodowy podziw. Bo na to wszystko Williams mógł liczyć.
Za role w filmach „Good Morning, Vietnam” (1987), „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” (1989) i „Fisher King” (1991) został nominowany do Oscara, którego ostatecznie otrzymał za kreację psychoanalityka w dramacie „Buntownik z wyboru” (1997). Na swoim koncie aktor ma kilkadziesiąt ról, w tym tytułową w filmie „Pani Doubtfire”, którego był też producentem. Te wszystkie sukcesy budują wiarę w siebie, zaniedbując poczucie własnej wartości, które karmi się miłością, a nie jej iluzją, uznaniem siebie jako człowieka, a nie siebie w pełnionej roli, bez względu na to, czy jest to rola w filmie, rola matki, szefa czy pracownika.
W 2008 roku na łamach „Huffington Post” Williams opowiada, że wielokrotnie samotnie pił w pokoju i myślał o samobójstwie. Wyznaje, że jego „przytomny mózg” powiedział jego „pijanemu mózgowi”, by kwestię samobójstwa odłożył do „przedyskutowania”, do czasu, aż będzie trzeźwy. W 2011 roku aktor mówi, że gra w filmach czasami tylko po to, by grać. Po raz trzeci się żeni. „Mój kumpel mawia, że trzeci ślub to jakby wprowadzić ofiarę ciężkiego poparzenia do magazynu z fajerwerkami” – mówi w wywiadzie dla „Newsweeka” i dodaje, że „w każdym klaunie czai się odrobina smutku”. W 2014 roku aktor melduje się w ośrodku uzależnień. Kilka tygodni później, zupełnie trzeźwy, w swojej ogromnej posiadłości w Kalifornii popełnia samobójstwo. Mimo sukcesów, pieniędzy, nagród i uznania fanów. Mimo udanego życia prywatnego. Jego historia to opowieść o tym, jak inwestycja w wiarę w siebie, zamiast inwestycji w poczucie własnej wartości może się okazać tragiczna w skutkach.
Większość z nas zmierza po szczeblach kariery albo chce osiągnąć sukces. To zadanie bywa niezwykle pochłaniające, na tyle, że mało kto znajduje czas i odwagę, by odpowiedzieć sobie na pytanie o to, czym jest sukces. Gdzie jest moment, w którym go naprawdę osiągamy? Czy zawsze czeka jeszcze wyższa, lepsza, bardziej prestiżowa góra do zdobycia? A może sukcesem ma być miłość, spokój, czas dla siebie i bliskich? Jeśli tak, to – poza pustym deklarowaniem tych haseł – jaki autentyczny wysiłek podjęliśmy, by mieć miłość, spokój, czas dla siebie i bliskich?
Mylić poczucie własnej wartości z wiarą w siebie to jak mylić spokój z sukcesem albo brak smutku ze szczęściem. Konsekwencją takiej pomyłki zazwyczaj jest cierpienie, uzależnienie, depresja, w skrajnych sytuacjach samobójstwo. Nauczyciele, wychowawcy i rodzice często robią bardzo dużo, by zbudować w dziecku wiarę w siebie, by była ona możliwie najwyższa. Służą do tego oceny, na przykład pochwały. Dziecko pokazuje tacie zrobiony rysunek, ten odpowiada: „świetnie”. Ono patrzy uśmiechnięte w oczy rodzica, który zobowiązuje się coś jeszcze powiedzieć, więc chwali dalej, że takie kolory, że piękne, w ogóle wspaniale, że takie ma zdolne maleństwo. Dziecko szybko zaczyna rozumieć, że musi coś zrobić, by coś dostać, i że musi to być ładne. W innej sytuacji, na placu zabaw dziecko krzyczy z huśtawki do mamy: „Popatrz!”. Mama odkrzykuje: „Pięknie się bawisz!”. Tak budowana jest wiara w siebie, przekaz jest czytelny – „Potrafisz, robisz coś dobrze, staraj się”. W obu sytuacjach dziecko zwraca się do rodzica po uwagę, po obecność.
Inną możliwą reakcją jest zapytanie dziecka: „Co narysowałeś? Czy chcesz mi opowiedzieć? Musiałeś dużo nad tym pracować, jak się teraz czujesz?”. A na zjeżdżalni wystarczyłoby powiedzieć: „Widzę cię” albo: „Jestem tutaj”. Tak właśnie buduje się poczucie własnej wartości. To jak różnica pomiędzy zauważeniem kogoś a ocenieniem kogoś, jak różnica pomiędzy istnieniem a porównywaniem sposobu istnienia. Poczucie własnej wartości konstytuuje się długo, jego filarem jest miłość, którą otrzymujemy, ale nie ta warunkowa. „Z kolei wiara w siebie jest miarą tego, do czego jesteśmy zdolni – w czym jesteśmy dobrzy i do czego mamy zdolności” – wyjaśnia duński terapeuta Jesper Juul. – „Jeśli ktoś ma zdrowe poczucie własnej wartości, to rzadko kiedy cierpi na brak wiary w siebie. W przeciwną stronę jednak ta zależność nie działa”. Wiara w siebie jest nabyta, wyuczona, przychodzi z zewnątrz. Łatwo ją zbudować, słysząc pochwały i wyrazy uznania od rodziców, nauczycieli, trenerów, coachów i zawsze wtedy, gdy osiągamy sukcesy.
Poczucie własnej wartości związane jest z samoakceptacją, niezależnością i świadomością. To trzy cechy, które szybko uczymy się tracić w imię pochwał, ilości lajków czy dobrych komentarzy na naszej stronie. Wysokie poczucie własnej wartości jest jak monolog w głowie, który powtarza: „Jesteś w porządku taki, jaki jesteś”. Łatwo je sprawdzić, zadając pytanie: „Jak czuję się sam ze sobą?”. Niskie poczucie własnej wartości przejawia się lękiem przed niepowodzeniem, przechwałkami na swój temat, wycofaniem oraz nadużywaniem środków psychoaktywnych.
Bardzo wielu dorosłych ludzi odebrało swoją lekcję i w ramach budowania wątłego poczucia własnej wartości skupia się na osiąganiu kolejnych sukcesów, budując w ten sposób już i tak wysoką wiarę w siebie. Tacy ludzie zamieniają emocje na oceny. Na pytanie: „Jak się czujesz?” odpowiadają, że dobrze lub źle, nieświadomi, że wypowiadają ocenę swojego stanu nic niemówiącą o ich autentycznym przeżyciu. Zresztą mało jest czasu na przeżycia, gdy trzeba coś udowodnić, by stać się jeszcze bardziej samotnym. Na zewnątrz przyklejony uśmiech, a w środku pustka. Wtedy wewnętrzny spokój się nie pojawi, nawet jeśli na półce z nagrodami znajduje się statuetka Oscara.
Każdy sukces musi być zbyt mały, jeśli jego intencją jest zaspokojenie wiary w siebie, ta jest nienasycona. Poczucie własnej wartości jest o wiele mniej żarłoczne, chociaż ma dłuższy proces trawienia. Czasami wymaga odosobnienia, chwili medytacji, kontemplacji, skupienia się na swoim ciele, bycia ze sobą na warsztatach rozwojowych, które nie zmuszają do wyznaczania i realizacji kolejnych celów, które nie polegają na samodoskonaleniu, ale uczą odpuszczania. Rodzice, którzy nagradzają albo karzą dziecko tylko za zachowanie, pomijają jego obecność. W dorosłym życiu taki człowiek może mieć silnie rozbudowane ego i być przekonany o tym, że świat stoi przed nim otworem, że wszystko można osiągnąć i że wszystko jest do zdobycia. Jednak tym myślom i przekonaniom towarzyszy smutek, osamotnienie, a często przekonanie o tym, że jest się osobą niewartą miłości.
Małe dziecko w nas co chwilę podchodzi do kogoś z właśnie zrobionym rysunkiem albo krzyczy o uwagę z jakiegoś placu zabaw, poszukuje pochwał, komplementów, głasków. Zapominając, że – bez względu na to, jak przyjemne mogą być – są one tylko namiastką kontaktu, spotkania, substytutem intymności. Przestrzeń pomiędzy wydarzaniem a oceną wydarzenia wymaga zatrzymania się. Zrozumienia i doświadczenia różnicy pomiędzy zadaniem, działaniem a byciem, beztroskim, bezcelowym byciem. Trochę takim, do jakiego namawiał Piotruś Pan, mistrzowsko zagrany przez Robina Williamsa w filmie „Hook”. Czasami wystarczy przestać udawać, że nie umrzemy, nie po to, by straszyć siebie śmiercią, ale by poddać analizie to, czego nie chcielibyśmy żałować w tej ostatniej chwili, jakiego nieosiągniętego sukcesu. Zresztą w jednej ze scen filmu „Hook” Piotruś Pan ustami Robina wypowiada wielce pocieszającą kwestię: „Umrzeć? To dopiero przygoda!”.
Robert Rient, dziennikarz, trener interpersonalny, autor książki „Chodziło o miłość”.