1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Martyna Zachorska odpowiada na zarzuty przeciwników feminatywów

Martyna Zachorska odpowiada na zarzuty przeciwników feminatywów

Martyna Zachorska, znana jako Pani od feminatywów (Fot. Agnieszka Werecha-Osińska)
Martyna Zachorska, znana jako Pani od feminatywów (Fot. Agnieszka Werecha-Osińska)
„Pilotka to taka czapka, he, he, he”; „Psycholożka to jak loszka, świnia, he, he, he”... A w ogóle taka chirurużka czy architektka - język można sobie połamać! Martyna Zachorska, znana jako Pani od feminatywów rozprawia się z tego typu argumentami w książce „Żeńska końcówka języka”, której fragment publikujemy.

Fragment książki „Żeńska końcówka języka”, Wydawnictwo Poznańskie. Skróty pochodzą od redakcji.

Odpowiadam na zarzuty przeciwników feminatywów, czyli „Pani doktorko, boli mnie gramatyka”

Rozdział ten muszę zacząć od zaznaczenia, że jego tytuł nie trzyma się kupy. Nie ma kogoś takiego jak przeciwnik/przeciwniczka feminatywów. Wiem, brzmi to dziwnie, ponieważ wielu z nas niemal codziennie trafia na komentarze w stylu: „Używanie feminatywów powinno być karane”. Ale czy osoby, które to piszą, w ogóle przemyślały sprawę i znają definicję feminatywu? Już o niej pisałam, ale na wszelki wypadek przypomnę: feminatywy to nazwy żeńskie, najczęściej utworzone od nazw męskich. Zatem jeśli ktoś jest rzeczywiście przeciwnikiem feminatywów, to sprzeciwia się nie tylko wyrazom takim jak „adwokatka” czy „prezeska”, ale też takim jak „fryzjerka”, „sprzedawczyni” czy „aktorka”. Serio, to TEŻ SĄ FEMINATYWY.

„Przeciwnik/przeciwniczka feminatywów” to zresztą skrót myślowy, którego z braku lepszej alternatywy zdecydowałam się używać w tej książce na określenie grupy osób, które głośno (czy raczej hałaśliwie) wypowiadają się przeciwko niektórym z żeńskich form. Czemu więc jesteście przeciwni? – pytam zainteresowanych. Jak uzasadnicie swój sprzeciw? Jak go teraz określicie? Może jesteście przeciwnikami feminatywów, ale tylko tych odnoszących się do zawodów dobrze płatnych („informatyczka”)? Wymagających wyższego wykształcenia („adwokatka”, „psycholożka”)? Profesji męskich lub zdominowanych przez mężczyzn („inżynierka”, „pilotka”)? Związanych z władzą, nadzorowaniem pracy grupy osób („prezeska”, „dziekanka”)? A może wolicie być konsekwentni – prawdziwy przeciwnik feminatywów powinien używać form takich jak „pani fryzjer”, „pani kucharz” czy „pani aktor”. Bo sprzeciw wobec feminatywów nie jest, wbrew pozorom, kwestią językoznawczą. Jest kwestią socjologiczną i psychologiczną. Nie możemy być przeciwnikami feminatywów, ponieważ te w polszczyźnie występują naturalnie ze względu na jej strukturę i nie wyobrażam sobie, żeby ktoś miał zacząć mówić „pani sprzątacz”.

Niektórym osobom nie podobają się p e w n e g r u p y feminatywów. Jak ujęła to Katarzyna Hołojda-Mikulska, „nigdy nie były bowiem problematyczne nazwy typowych kobiecych zawodów, lecz te formy, które nazywają kobiety na stanowiskach dotychczas wyłącznie piastowanych przez mężczyzn”. I to właśnie tym nazwom sprzeciwia się cała rzesza internetowych komentatorów, polityków czy „zwykłych” użytkowników języka. Tych upartych zapewne nie przekonam, ale postaram się przedstawić, jak sprawa ma się z perspektywy językoznawczej. Większość argumentów przeciwników (jeśli nie wszystkie) można bowiem obalić. I to bez zaglądania do szufladki z napisem „ideologia”.

Argument #1: Po co tak wszędzie podkreślać, że jestem kobietą?

„Sądzę, że teraz nie ma już powodu, żeby w języku zaznaczać odrębność i pokazywać, że architektami są nie tylko mężczyźni” – stwierdza Ewa Kuryłowicz w książce Agaty Twardoch Architektki. U źródeł tego poglądu tkwi przekonanie, że rodzaj męski jest rodzajem neutralnym. Ale przecież sama jego nazwa wskazuje na to, jaka jest prawda – męski to męski, nijaki to neutralny. Kiedyś ustalono, że rodzaj męski (i męskoosobowy) może być używany również jako rodzaj generyczny (czyli, według Witolda Doroszewskiego, „właściwy całemu rodzajowi, gatunkowi, grupie przedmiotów, faktów czy zjawisk; inaczej rodzajowy”), ale to niewiele zmienia, ponieważ w języku posiadającym rodzaje gramatyczne „generyczność” oznacza coś innego niż w językach, które nie mają takiej kategorii. Angielskie doctor ma inny wydźwięk niż polskie „doktor” czy „lekarz”.

Generyczności, oczywiście, nie unikniemy, tak jak nie unikniemy rodzaju gramatycznego. Musimy zatem przyjąć jakieś ramy, w których możemy się poruszać. Stosowanie wszystkich form rodzajowych w każdej wypowiedzi będzie nieekonomiczne, dlatego proponuję różnicowanie pod względem stopnia oficjalności tekstu. W codziennej rozmowie z koleżanką jak najbardziej akceptowane będą zwroty takie jak „moi sąsiedzi”, „mieszkańcy Francji”, „pracownicy firmy X”, ale już w oficjalnej wypowiedzi zalecam splitting, czyli użycie dwóch form rzeczownika, na przykład: „nauczycielki i nauczyciele”, „uczennice i uczniowie”, „słuchaczki i słuchacze”. Nie uważam, jak Agata Hącia z Poradni Językowej UW, że stosowanie splittingu to „ekspozycja płci osób, o których się mówi (pisze) bądź do których się zwraca. Jest to wyłącznie pełniejsze, precyzyjniejsze oddanie rzeczywistości. Sama pamiętam, jak miło się poczułam, kiedy pierwszy raz usłyszałam w murach uczelni splitting. Było to podczas Wielkiego Dyktanda Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, kiedy jeszcze zdecydowanie nie byłam Panią od Feminatywów. Dziekan Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej, profesor Tomasz Mizerkiewicz, przywitał nas słowami: „Drodzy studenci i studentki, profesorowie i profesorki, doktorki i doktorzy” i tak dalej. Było to niezwykle „świeże”, wywołujące uśmiech i myśl: „Dziwne? Ale przecież tak właśnie jest!”. Profesor po prostu zwrócił się do wszystkich zgromadzonych. Językoznawczyni Luise Pusch tak pisała o rodzaju męskim generycznym (co prawda w języku niemieckim, ale akurat tę kwestię można przełożyć również na polszczyznę): „Dziewięćdziesiąt dziewięć śpiewaczek i jeden śpiewak to razem stu śpiewaków (ale zauważ: dziewięćdziesiąt dziewięć gruszek i jedno jabłko nie dają razem stu jabłek, co najwyżej sto owoców!). Dziewięćdziesiąt dziewięć kobiet przepadło, nie da się już ich odnaleźć, zniknęły w męskiej szufladzie”.

Cytat ten obrazuje coś, o czym wiemy dzięki badaniom prowadzonym na całym świecie od lat siedemdziesiątych XX wieku – generyczność nie jest do końca generyczna. W 2014 roku poproszono 195 osób posługujących się językiem hiszpańskim jako ojczystym o przeczytanie historyjki, w której wobec bohaterów i bohaterek użyto form zarówno męskich, jak i alternatywnych (neutralnych płciowo), a następnie o nadanie bohaterom i bohaterkom imion. Nadanie imion miało wskazać, jaką płeć osoby występującej w opowiadaniu wyobraża sobie czytelnik bądź czytelniczka. Okazało się, że bohaterom opisywanym w formie męskiej osoby badane częściej przypisywały właśnie płeć męską. Podobnie badania niemieckie, prowadzone na przestrzeni trzydziestu lat, dowodzą, że formy generyczne męskie nie spełniają swojej gramatycznie przewidzianej funkcji włączania mówców każdej płci.

Przytaczane wyżej badania opierały się na kwestionariuszach czy zadaniach z przyporządkowaniem obrazków. Brakowało takich, które byłyby wykonane „w czasie rzeczywistym”. W 2020 roku przeprowadzono zatem badanie za pomocą okulografu (narzędzie pomiarowe, które śledzi punkt skupienia wzroku i ruchy gałek ocznych). Sprawdzano rozumienie rodzajowe rzeczowników męskich i form neutralnych płciowo nazw zawodowych w liczbie mnogiej. Na końcu każdej jednostki bodźców pokazywanych ba-danym zadawano pytanie, w którym należało zidentyfikować obraz najlepiej pasujący do bodźca.

Dostępne obrazy przedstawiały:

  1. pojedynczą osobę (bohatera scenariusza),
  2. grupę osób składającą się wyłącznie z kobiet,
  3. grupę składającą się wyłącznie z mężczyzn,
  4. grupę mieszaną składającą się z kobiet i mężczyzn.

Osobom badanym prezentowano za pomocą nagrania:

  1. a) formy męskie (na przykład „nauczyciele”),
  2. b) feminatywy (na przykład „nauczycielki”)

lub c) formy neutralne płciowo (na przykład „osoby uczące”).

Co się okazało? To badanie również potwierdziło male bias, czyli tendencję do traktowania form męskich jako, no właśnie, męskich. Krótko mówiąc – słyszymy „lekarz”, widzimy pana w białym kitlu. Teoretycznie możemy widzieć panią w białym kitlu, ale statystycznie robimy to rzadziej, bez względu na to, co deklarujemy. (…)

Argument #2: Chirurżka? adiunktka? To łamańce językowe, tego się nie da wymówić!

Polszczyzna ma to do siebie, że zbitki spółgłoskowe (grupy występujących po sobie spółgłosek o zbliżonej artykulacji) występują w niej zaskakująco często, a my, używający jej na co dzień, jakoś sobie radzimy. Nie mówimy przecież, że Harry Potter posługuje się „magicznym patykiem”, tylko dumnie wymawiamy słowo „różdżka”. Mieszkańcy i mieszkanki Skarżyska-Kamiennej nie protestują przeciwko trudnej do wymówienia nazwie ich miejscowości. Adam Kszczot czy Mariusz Szczygieł nie zmieniają nazwisk, chociaż niełatwo je wymówić (szczególnie obcokrajowcom). Nie mamy problemu z takimi wyrazami jak: „bezwzględny”, „źdźbło”, „chrząszcz”, „szczekać”, „drożdżówka”, „dżdżownica”, „przedsięwzięcie”, „leszczyna”, „szczotka”, „barszcz”, „trzustka”, „miażdżyca”... Mogłabym wymieniać przez co najmniej połowę książki. Chwalimy się wszem wobec, jaki to nasz język jest trudny, buńczucznie (znów zbitki!) chełpimy się wśród obcokrajowców twierdząc, że to polszczyzna jest najtrudniejszym językiem na świecie.

Marka Nad Wyraz sprzedaje torby i koszulki z trudnymi w wymowie polskimi słowami, opatrzone hasłem: „Ucz się polskiego – jest prosty!”. Koszulki reklamowane są jako prezent dla obcokrajowców. Popularne jest również hasło I speak Polish – what’s your superpower?, czyli „Mówię po polsku, a jaka jest twoja supermoc?”. Nosimy je na koszulkach, torbach, kubkach... Tylko szkoda, że ta supermoc wyparowuje w momencie, kiedy mamy wymówić słowo „chirurżka”... Swoją drogą, „chirurżka” to neologizm. A neologizmy dopiero się „klarują” w języku. Być może w przyszłości dojdzie do zmiany fonetycznej i w uzusie słowo to będzie brzmiało „chiruszka”?

Argument #3: Boże, jak te końcówki głupio brzmią! Są takie niepoważne! odejmują mi prestiżu!

Zacznijmy od tego, że to, czy jakiś wyraz nam się podoba, czy nie, nie jest kwestią językoznawczą. ależy to wyłącznie od naszego gustu. Każdemu z nas, mnie również, niektóre słowa po prostu „nie leżą” i mamy do tego prawo. To zupełnie normalne – lubimy jedne wyrazy, a innych nie, tak jak na przykład lubimy jeden gatunek muzyczny, a innego nie. Są takie słowa, które brzmią dla mnie jak dźwięk skrobania paznokciami o ścianę. To, że jakiegoś wyrazu nie lubimy, nie może jednak przekładać się na postulat wyrugowania go z języka! Byłoby to skrajnie egoistyczne, a na koniec okazałoby się, że nie mamy już w polszczyźnie żadnego słowa, bo każde zostało usunięte przez kogoś, kto go nie lubi. Wtedy musielibyśmy zapożyczać. A wiadomo, zapożyczenia to jeszcze cięższy grzech niż feminatywy… Zamiast dążyć do eliminacji nielubianych słów, warto poświęcić

chwilę na zastanowienie się, dlaczego nie podobają nam się one aż tak, że musimy demonstrować to w komentarzach pod każdym tekstem, w którym się pojawiają. Jakie jest źródło tej niechęci? Bardzo często spotykam się z opinią, jakoby żeńskie końcówki odbierały kobietom prestiż, a zawodom – powagę. To bardzo interesująca kwestia socjologiczna. Tak, socjologiczna, nie językoznawcza. Dlaczego? A dlatego, że te same końcówki w jednych słowach nam przeszkadzają, a w innych zupełnie nie wadzą. Spójrzcie na to zestawienie:

matematyczka – informatyczka

„Matematyczka” raczej nikomu nie wadzi, każdy miał z nią w szkole do czynienia, nie każdy lubił, ale wiadomo, królowa nauk, uczyć się trzeba było. Ale „informatyczka” to trochę taka baba dziwo, bo niby baba, a jednak chłop, jak twierdzą niektórzy seksiści . Prestiżowy zawód, wysokie zarobki, rynek pracy zdominowany przez mężczyzn. A końcówka ta sama co w „matematyczce”. To co nam w końcu przeszkadza? Brzmienie słowa czy coś innego?

Inne przykłady to:

aktorka – doktorka

fryzjerka – żołnierka

mistrzyni – kierowczyni

sprzątaczka – badaczka

Czy niezwiązana z zawodem lub funkcją, acz adekwatna:

Norweżka – psycholożka

W obu wyrazach zachodzi ten sam proces – „g” wymienia się na „ż” („Norweg” – „Norweżka” , „psycholog” –„psycholożka”), czyli coś, co znamy od najwcześniejszych szkolnych lat. Każda bodaj osoba, która przeszła przez polski system edukacji, to pamięta. Trudniej z zastosowaniem. Oczywiście, o ile chodzi o zawody, bo przecież obywatelki Norwegii nie nazwiemy „panią Norweg”, cho chyba powinniśmy, biorąc pod uwagę nasze zamiłowanie do „pani

psycholog”? Proponuję wam takie ćwiczenie: wyobraźcie sobie, że uczycie obcokrajowców języka polskiego. Macie lekcje z Hiszpanem, w którego ojczystym języku feminatywy są czymś normalnym. Właśnie omawiacie nazwy zawodów. W jaki sposób uargumentujecie to, że mówi się „fryzjerka” i „kelnerka”, ale „pani prawnik” i „pani psycholog”?

Oczywiście nie piszę tego po to, żeby wyśmiewać osoby, którym nie podobają się feminatywy. Mają do tego pełne prawo. Chodzi mi o osoby, które swój gust manifestują przy każdej możliwej i niemożliwej okazji, pomstując na „psycholożki” pod artykułem, w którego tytule napisano: „Psycholożka X mówi o…”.

Chciałabym również, żebyśmy się zastanowili nad powagą i jej brakiem. O ile „śmieszne brzmienie” to wyłącznie kwestia braku osłuchania, o tyle „odbieranie powagi bądź prestiżu” to już poważne oskarżenie, którego źródło leży głęboko w nas. Rozłóżmy to na czynniki pierwsze. Powagi zawodowi odejmuje żeńska końcówka. Oznacza to, że dodaje jej końcówka męska. Czyli jedynie mężczyźni mogą czuć się na danym stanowisku poważnie. Tylko bycie mężczyzną jest prestiżowe. Żeby kobieta poczuła się poważnie, musi „równać do mężczyzn”, czyli „być jednym z nich”. One of the boys, jak to mówią Amerykanki. Sęk w tym, że nimi nie jesteśmy. Alem jesteśmy równie kompetentne, mamy równie dobre wykształcenie, sprawdzamy się równie dobrze. Po co zatem zakładanie tego językowego garnituru i udawanie kogoś, kim nie jesteśmy? Twoja twarz brzmi znajomo, edycja polonistyczna?

Była pełnomocniczka rządu do spraw równego traktowania, profesorka Małgorzata Fuszara, powiedziała w radiu Tok FM: „To jest bardzo zabawne, że osoby, które uważają, że się sprzeciwiają gender w ten sposób, nagle są za zmienianiem mi płci”, a następnie dodała: „Państwo polskie próbuje mi bez przerwy zmienić płeć, bez żadnej mojej ochoty”. Komentarze te (być może dziś uznane byłyby za transfobiczne) obrazują, jak wygląda udawanie mężczyzny w języku. Chłop przebrany za babę w kabarecie, baba za chłopa w języku. Taki mamy klimat.

Pod omawiany argument można podpiąć również pojawiającą się tu i ówdzie opinię, jakoby używanie feminatywów było wyrazem braku szacunku do kobiet. Jest to tak absurdalna koncepcja, że trudno mi ją skomentować inaczej niż pytaniem: „Naprawdę? Nazywanie kobiety kobietą to brak szacunku?”. Jedyny brak szacunku, jaki wyraża osoba pisząca taki komentarz, to brak szacunku wobec kobiet, których nazwy zawodów są „niekontrowersyjne” w żeńskiej formie – pielęgniarek, sprzątaczek, fryzjerek, nauczycielek.

Argument #4: Moja koleżanka nie życzy sobie, żeby mówiono na nią „adwokatka”

Jest to argument z gatunku „Znam pewną norkę, której nie przeszkadzają te całe fermy”, znany szerzej jako argument ad kolegum części, tekst: „Mam kolegę geja, który jest przeciwny paradom/związkom partnerskim/równości małżeńskiej”. W przypadku feminatywów zdecydowanie mniej szkodliwy, ponieważ – jeszcze raz to podkreślmy – każda osoba ma prawo być nazywana w taki sposób, jaki jej najbardziej pasuje. Ale nie oznacza to, że daną formę mamy wygumkować z języka!

Jest to kwestia analogiczna na przykład do naszych preferencji co do imion i ich zdrobnień lub skrótów. Są Joanny, które nie lubią być nazywane Joasiami, czy Ewy, które nie cierpią, gdy mówi się o nich Ewka. Równocześnie setki innych osób o tych samych imionach nie mają nic przeciwko wymienionym formom.

To kwestia indywidualna i powinna być rozstrzygana właśnie na tym poziomie.

Argument #5: Nie jestem polonistą, ale… mogę mieć własne zdanie

To chyba naturalna ludzka przypadłość – wypowiadanie się na tematy, o których nie ma się pojęcia. Widzieliśmy to zwłaszcza podczas pandemii COVID-19, kiedy wiele osób w Polsce z miejsca stało się ekspertami od biotechnologii, wirusologii i polityki zdrowotnej. Każda z takich osób „wiedziała lepiej” niż kształcący się w danej dziedzinie przez kilkadziesiąt lat profesorowie i profesorki, co zaowocowało szeregiem teorii spiskowych, z którymi musimy borykać się do dziś.

Wypowiadanie się na temat języka przez osoby laickie nie razi społeczeństwa aż tak bardzo, jak wypowiadanie się na temat medycyny przez celebrytki i celebrytów. Dlaczego? Z jednej prostej przyczyny – w naszej zbiorowej wyobraźni nie uznaliśmy językoznawstwa za naukę, nie przyjęliśmy do wiadomości faktu, że sama znajomość języka nie wystarczy do tego, żeby prezentować się jako ekspert. Jak studia filologiczne nie są kursem językowym (w co wciąż wierzą kolejne roczniki studentów i studentek), tak sam fakt posługiwania się językiem polskim nie uprawnia nas do wydawania wyroków w kwestii tegoż. Nie oznacza to, rzecz jasna, że niefilolodzy nie mają prawa do wyrażania własnej opinii. Mają, oczywiście – ale kiedy traktujemy opinie jako fakty, sprawa się komplikuje. Teksty typu „Feminatywy to współczesny wymysł, kiedyś tego nie było” to po prostu bzdura.

Językoznawczy odpowiednik twierdzenia, że Ziemia jest płaska albo że szczepionki powodują autyzm. W świetle dostępnej nam dziś wiedzy i źródeł historycznych utrzymywanie, że feminatywy to wynalazek XXI wieku, to kłamstwo, takie jak wspomniane pseudonaukowe teorie. Ale żeby to dostrzec, musimy kolektywnie uznać językoznawstwo za naukę (którą jest).

Argument #6: Pilotka to taka czapka, he, he, he

W 2019 roku słuchałam konferencji Gdy nauka jest kobietą, zorganizowanej na Wydziale Historycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Dotyczyła żeńskich końcówek, a prelegentkami i prelegentami byli najlepsi badacze i badaczki tematu, między innymi profesor Marek Łaziński z Uniwersytetu Warszawskiego, członek Rady Języka Polskiego i popularyzator polszczyzny. Jego prezentacja, podobnie jak niniejszy rozdział, dotyczyła mitów, którymi obrosły feminatywy. Oczywiście nie mogło zabraknąć argumentu o pilotce. Profesor na ten argument odpowiedział: „Język polski jest homonimiczny. I tyle”. W zasadzie to zdanie wyczerpuje temat. Bo podobnie jak w przypadku argumentu o „niemożliwych do wymówienia nazwach”, mamy tutaj do czynienia z pomstowaniem na coś, czym w innych sytuacjach się chwalimy. Czyż nie jesteśmy dumni z tego, że nasz język sprawia tyle semantycznych kłopotów obcokrajowcom? Że „zamek” może być zamkiem w drzwiach, suwakiem w spodniach i budowlą, w której żyli królowie? Że „pokój” może być zarówno pomieszczeniem, jak i przeciwieństwem wojny? Że „babka” to nie tylko ciasto, ale też określenie babci? Wydaje mi się, że jesteśmy. A to zjawisko to właśnie homonimia. A jednak w sporze o żeńskie końcówki bezustannie padają argumenty, że homonimiczność części z nich to powód do eliminacji ich z języka. Przykłady? Adwokatka (kobieta wykonująca zawód adwokata) i adwokatka (rodzaj ciastka). Pilotka (kobieta za sterami samolotu) i pilotka (czapka). Marynarka (kobieta służąca w marynarce wojennej) i marynarka (część garnituru).

Zapominamy jednak o tym, że analogiczne przykłady możemy znaleźć również wśród form męskich, i to znacznie częściej używanych! Pilot to wszak nie tylko mężczyzna pilotujący samolot, ale również urządzenie do zmieniania programów w telewizorze czy do otwierania drzwi garażu. Poza tym nieporównywalnie częściej używamy „pilota” na określenie urządzenia elektronicznego niż „pilotki” w znaczeniu „czapka”. Mamy też homonimiczne feminatywy, które stosujemy od lat.

Najczęściej są to nazwy mieszkanek państw, na przykład Japonki (mieszkanki Japonii) vs japonki (klapki), Polka (mieszkanka Polski) vs polka (rodzaj tańca) czy Kanadyjka (mieszkanka Kanady) vs kanadyjka (rodzaj kajaka). Jakoś nam się nie mylą. Bo to kontekst sugeruje, które znaczenie jest prawidłowe. Gdyby tak nie było, to członek zarządu myliłby się ludziom z członkiem – częścią ciała.

Nasze mózgi doskonale wiedzą, o czym mówimy, szerszy kontekst wypowiedzi „aktywuje” prawidłowe znaczenie. Słysząc zdanie: „Leciałem samolotem, za którego sterami siedziała pilotka Sara”, nikt nie myśli, że samolot pilotowała czapka. Czytając, że „Ania właśnie zdała egzamin i od dziś jest adwokatką”, nikt nie wyobrazi sobie, że Ania zdała egzamin na bycie wielkim ciastkiem.

Naprawdę nie jesteśmy aż tak bezmyślnymi istotami. Trochę wiary we współużytkowniczki języka polskiego! Skoro codziennie radzimy sobie z „zamkiem” i „pilotem”, to poradzimy sobie również z nieco rzadszymi „adwokatką” czy „pilotką”. Osoby, które twierdzą, że przez homonimiczność niektórych feminatywów należy się ich pozbyć z języka, często rzucają jakże błyskotliwym tekstem: „A kierująca tirem to kto, tirówka?”, dodając nieodłączne: „He, he, he” lub szereg emotikonów z buźką płaczącą ze śmiechu. Karuzela śmiechu zdaje się nie mieć końca, tylko polonistki i poloniści jakoś nie chcą na nią wsiąść. Wiedzą bowiem, że „tirówka” to nie jest i nie będzie żeńska forma od „tirowca”, który z kolei nawet nie jest oficjalną nazwą człowieka kierującego ciężarówką. Jest nią „kierowca ciężarówki”, a to oznacza, że kobieta za kierownicą samochodu ciężarowego będzie nosiła miano „kierowczyni ciężarówki”. Jeśli już upieramy się przy tworzeniu żeńskiej formy od „tirowca”, to skłaniałabym się ku „tirowczyni”. (…)

Argument #7: Psycholożka to jak loszka, świnia, he, he, he

Nie należy oceniać poczucia humoru innych osób, ale czyjeś poczucie humoru nie powinno być powodem do braku akceptacji takiego czy innego wyrazu. Swoją drogą, dawniej, na początku studiów, sięgałam po podobny argument, twierdząc, że „tłumaczka” to jak kaczka dziwaczka…

Argument #8: To przez kompleksy kobiet, twierdzą, że są gorsze, i chcą to sobie rekompensować

Co ciekawe, spotkałam się też z odwrotnym rozumowaniem – że to używanie maskulatywów jest przejawem kompleksów, sugeruje bowiem, że kobieta uważa mężczyznę za kogoś lepszego, bardziej kompetentnego czy poważniejszego i określając się męską formą, „równa w górę”. Ale te dywagacje zostawiam psychologom i psycholożkom – jako językoznawczyni nie powinnam zajmować się kompleksami użytkowniczek języka, bez względu na to, czy są prawdziwe, czy nie. Bo choć wiele zjawisk językowych można próbować tłumaczyć kompleksami (chociażby zamiłowanie do anglicyzmów w branżymarketingowej), to koniec końców, zawsze będzie to „gdybanie”, wróżenie z fusów. Lekko podszyte wyższością zresztą. Co zatem z tym argumentem? Trzeba nań odpowiedzieć, że z języka kompleksów nie wyczytamy.

Argument #9: Feminatywy są narzucane odgórnie i przemocą (wersja łagodniejsza: Ja to nie mam nic do feminatywów, byle ich odgórnie nie narzucano)

Nie ma dnia, abym na swoim profilu nie ujrzała komentarza, w którym pojawia się ten argument. Niczym diabeł z pudełka wyskakuje za każdym razem, kiedy ktoś wspomni o żeńskich końcówkach. Powiem szczerze, że zastanawia mnie powód, dla którego część osób, widząc stricte informacyjny tekst dotyczący na przykład feminatywów przed drugą wojną światową, czuje przeogromną potrzebę skomentowania go słowami: „Feminatywy są narzucane odgórnie”. Przez kogo? A to już w zależności od osoby, bo pojawiają się tu i „inżynierowie społeczni”, i „ideolodzy poprawności politycznej”, znajdą się też „elity akademickie”, a pewnie i Niemcy, Soros, Żydzi oraz masoni. Absurdalne, tak jak cała idea odgórnego narzucania feminatywów. Język ma bowiem jedną szczególną cechę: na poziomie indywidualnym nie da się w nim niczego narzucić użytkownikowi ani użytkowniczce. Mówimy w dużej mierze tak, jak chcemy, a wszelkie próby korygowania tego skazane są na porażkę. Większość propozycji zmian zgodnych z założeniami języka włączającego (inkluzywnego) pochodzi bezpośrednio od osób zainteresowanych, które zabierają głos i mówią, dlaczego chcą być określane w taki czy inny sposób. Podobnie jest z feminatywami, które są po prostu, jak pisze redaktor i wykładowca akademicki Maciej Makselon, „reakcją języka na uzasadnioną potrzebę społeczną, która pojawiła się, gdy kobiety wywalczyły sobie dostęp do edukacji i obecności na rynku pracy tam, gdzie wcześniej obecni byli tylko mężczyźni” Dodajmy, że reakcją zgodną z gramatyką języka polskiego. Oczywiście na poziomie systemowym musieliśmy ustalić pewne konwencje, aby było nam po prostu łatwiej funkcjonować. Krótko mówiąc, narzuciliśmy je sobie. Dlatego mamy Radę Języka Polskiego, Ustawę o języku polskim czy Zalecenia dla urzędów stanu cywilnego dotyczące nadawania imion dzieciom osób obywatelstwa polskiego i narodowości polskiej… Wszędzie „narzucanie”! (…)

Argument #10: To nowomowa

Zakładam, że osoby posługujące się tym argumentem znają znaczenie słowa „nowomowa”. Jeśli go nie znają i używają go jako zamiennika „neologizmów”, spieszę z właściwą definicją. Nowomowa to „język władzy i kontrolowanych przez nią środków przekazu w państwach totalitarnych, służący do manipulowania ludźmi i nastrojami społecznymi”. Pasuje do feminatywów? Nie bardzo – nie żyjemy w państwie totalitarnym, władza odżegnuje się od feminatywów, podobnie jak kontrolowane przez nią media. Jedynie „manipulowanie” mogłoby się zgadzać, jeśli za manipulację uznamy pokazywanie dziewczynkom, że mogą być, kim chcą, a nie tylko, kim „wypada” być. Poza tym, jak już wiemy z poprzednich rozdziałów, za element nowomowy, jeśli już się upieramy przy tym pojęciu, możemy prędzej uznać używanie form męskich w odniesieniu do kobiet. Przecież upowszechniło się ono, a przynajmniej przyspieszyło, dzięki działaniom władzy w latach pięćdziesiątych XX wieku…

(Fot. materiały prasowe) (Fot. materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze