1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. O czym świadczy nasz stosunek do pieniędzy? Pytamy prof. Bogdana de Barbaro

O czym świadczy nasz stosunek do pieniędzy? Pytamy prof. Bogdana de Barbaro

Prof. Bogdan de Barbaro (Fot. Krzysztof Opaliński)
Prof. Bogdan de Barbaro (Fot. Krzysztof Opaliński)
Tych, którzy są nadmiernie do nich przywiązani, zwykliśmy nazywać materialistami. Tych, którym są obojętne – idealistami. O czym jednak naprawdę świadczy nasz stosunek do pieniędzy? I jaki jest najzdrowszy? Pytamy prof. Bogdana de Barbaro.

Pieniądz to rzecz magiczna! Może dawać nam nie tylko poczucie bezpieczeństwa, ale i niezależność, może pomagać nam spełniać nasze marzenia, uważniać nas…
Nie wymieniła Pani jeszcze jednej rzeczy: pieniądze dają władzę. Ktoś, kto ma kasę, może rządzić. Bo ma ludzi na swoje usługi oraz wpływy – polityczne czy społeczne.

Część czytelniczek i czytelników może się oburzyć na samą myśl, że pieniądze czy pieniądz można uznać za wartość.
To będzie pewnie zależało od tego, czy są dla nich środkiem do osiągnięcia celu, czy są samym celem. Bo jeśli środkiem, to – jak sądzę – nie ma się o co oburzać, a jeśli celem, to wprawdzie Pani, mnie lub czytelnikom może się nie podobać, że dla kogoś pieniądze są wartością nadrzędną, ale to nie zmienia faktu, że są ludzie, którzy tak właśnie żyją. Poza tym nie musimy wartościować wartości.

Właściwie wszyscy w jakimś stopniu nadajemy pieniądzom wartość. Sam przedmiot, jakim jest banknot, moneta, nie mówiąc już o ich elektronicznej postaci, wart jest niewiele.
I tu dochodzi jeszcze inny wątek. Pieniądz jako przedmiot. Powstał po to, by służyć jako ekwiwalent towaru, na który go wymieniamy. Szybko jednak się okazało, że oprócz posiadania towaru równie atrakcyjna jest potencjalna możliwość posiadania towaru, czyli gromadzenie pieniędzy, bogacenie się.

W Polsce postrzegane jednak nadal jako coś nacechowanego negatywnie. Choć przecież na gromadzeniu pieniędzy polega też dość pozytywnie oceniany zwyczaj oszczędzania.
Samo to, że człowiek ma zwyczaj gromadzenia pieniędzy, nie jest dla mnie czymś negatywnym. Czym innym jest jednak sytuacja, w której ktoś poświęca cały swój czas i całą swoją energię na to, by budować bezpieczeństwo ekonomiczne, właściwie zatracając swoje życie, rezygnując z sensownego i twórczego czasu wolnego, dobrego kontaktu z bliskimi czy po prostu z możliwości patrzenia na świat. Widzę tu spore ryzyko wpadnięcia w pułapkę, w której sam fakt gromadzenia pieniędzy nie służy już zapewnieniu bezpieczeństwa, tylko staje się czymś w rodzaju kompulsji.
Poza tym inna jest sytuacja kogoś, kto dysponuje miesięczną sumą pieniędzy pozwalającą żyć bezpiecznie ekonomicznie czy biologicznie, a inna kogoś, kto żyje w napięciu i liczy każdy grosz, by mu starczyło do pierwszego. Inna jest sytuacja osoby biednej, inna – bogatej, a jeszcze inna tych wszystkich pośrodku.

No właśnie, czy pieniądz ma taką samą wartość dla biedaka i bogacza? Dla pierwszego to być albo nie być, dla drugiego… w sumie też. Przyzwyczaił się do pewnego stylu życia oraz statusu, jaki dają duże pieniądze.
Czasem to styl życia, a czasem nadzieja, że się będzie podziwianym, stanie się obiektem zazdrości lub zawiści – są ludzie, którym smakuje taki rodzaj społeczno-ekonomicznego wywyższenia się. Lubią to zademonstrować za pomocą drogiego auta czy innych materialnych przejawów tego, że jest się bogatym.

Używamy tych określeń często, ale co właściwie czyni bogacza, a co biedaka? Jakaś konkretna suma pieniędzy?
Lubię tezę, że ten jest bogaty, komu wystarcza. Przy czym dla jednego jest to suma równa powiedzmy średniej krajowej, a dla drugiego suma równa jej wielokrotności. Jest to więc kwestia względna. Dla kogoś, kogo nie stać ani na ubranie, ani na jedzenie, pieniądz ma funkcję podstawową – umożliwia mu uzyskanie tego, czego mu brak. Dla kogoś, kto ma zaspokojone te najważniejsze, biologiczne potrzeby – pełni także inne funkcje.

Pamiętam pewne badanie, którego wyniki mnie zaskoczyły, ale i rozbawiły. Pytano w nim ludzi, którzy mają stałą pensję, czy są z niej zadowoleni. Okazało się, że większość byłaby zadowolona, gdyby dostawała o jedną trzecią więcej, niezależnie od tego, ile naprawdę zarabiali. Można by to podsumować znanym powiedzeniem, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, ale byłoby ono o tyle nietrafne, że jedzeniem można też się przejeść i potem cierpieć, a w przypadku pieniędzy to niebezpieczeństwo nie wszystkich dotyczy.

Doświadczenia osób, które wygrały duże sumy w Lotto, pokazują, że nie radzimy sobie z tak nagłym wzbogaceniem się.
Znane są też historie utalentowanych piłkarzy, którzy zarabiając duże pieniądze, nie wiedzieli, jak je dobrze inwestować. Szli więc do kasyna, gdzie nie tylko marnowali pieniądze, ale też swój talent.

Psycholożka ekonomiczna dr hab. Dominika Maison w książce „Polak w świecie finansów” kilka lat temu pisała, że to, jaki jest nasz stosunek do pieniędzy, w dużej mierze wiąże się z naszą kulturą, historią, a nawet religią. Katolicyzm nie pochwala bogactwa, za to ceni ubóstwo, z kolei protestantyzm zakłada, że bogacenie się jest obowiązkiem człowieka.
Tymczasem co Pani zobaczy po wejściu do świątyni katolickiej? Wszystko tam ocieka złotem. Człowiek ofiarowuje swemu Bogu to, co ma najlepszego, a więc złoto. Tak jakby bogactwo materialne było Mu najbardziej potrzebne. Mamy więc tu do czynienia ze swoistą antropomorfizacją Boga.

Według dr Maison w Polsce takie wychowanie i taka tradycja przyczyniają się do tego, że wstydzimy się mówić o naszych sukcesach finansowych. Jej badania wykazały, że jest duża grupa Polaków (63 proc.), która uważa, że bogactwo można osiągnąć tylko w nieuczciwy sposób, a wiedzę finansową kojarzą z wykorzystywaniem jej do niecnych celów. Do tego po części przyczyniły się czasy komunizmu, w których normą było, że ludzie bogacili się nie dzięki umiejętnościom czy ciężkiej pracy, ale dzięki wierności systemowi. To wszystko powoduje, że nie tylko patrzymy krzywym okiem na tych, którzy mają tych pieniędzy dużo, ale też nie potrafimy właściwie wyceniać swojej pracy.
Kiedyś w gabinecie terapeutycznym tematem trudnym dla wielu pacjentów była głównie seksualność, potem – duchowość, czyli tematy metafizyczne, a obecnie sprawy, o których niełatwo jest wielu osobom rozmawiać, to pieniądze. Gdybym spytał znajomych terapeutów o to, czy pytają pacjentów, ile zarabiają, to sądzę, że odpowiedzieliby, że w głównej mierze się tego domyślają – po ubraniu, samochodzie, zegarku. Poznałem kiedyś włoskiego terapeutę, który wiele lat temu powiedział mi, że ma w zwyczaju od pacjentów w gabinecie brać stały procent ich zarobków, tak by to było dla nich odczuwalne, ale nie przygniatające. Ta idea mi się podoba. Bo zrozumiałe jest dla mnie, że jeśli ktoś zarabia kilkanaście tysięcy miesięcznie, a za wizytę w gabinecie płaci 150 złotych, to może nie wkładać tyle energii psychicznej w pracę terapeutyczną jak wtedy, gdy sesja kosztowałaby go dwa razy tyle. Można powiedzieć, że ważne jest, by pacjent doceniał pracę swoją i swojego terapeuty. Z kolei trudno wymagać płacenia 150 złotych od kogoś, kto żyje z emerytury czy renty.

Moje doświadczenie pokazuje, że zwłaszcza kobiety mają problem z wycenianiem swojej pracy, negocjowaniem pensji i proszeniem o podwyżkę. Badaczki Katty Kay i Claire Shipman, autorki książki „Pewna siebie kobieta”, zauważają, że kobieca pewność siebie ma ścisły związek z zarobkami. Tylko nie do końca wiadomo, czy to dzięki większym pieniądzom jesteśmy pewniejsze siebie czy też jak jesteśmy pewniejsze siebie, to więcej zarabiamy. Widzi Pan tę prawidłowość w swoim gabinecie?
Będąc terapeutą, trudno nie być feministą. Spora część naszej pracy polega właśnie na wzmacnianiu kobiet, pomaganiu im poczuć się silnymi, bardziej dowartościowanymi. Mężczyźni nadal zarabiają więcej od kobiet na analogicznych posadach. To pokazuje, jak bardzo potrzebny jest feminizm.

Bo to, ile zarabiam, przekłada się ostatecznie na moją pozycję w społeczeństwie. Oraz na to, jak sama siebie cenię.
W książce „Psychologia pieniędzy” Morgana Housela wyczytałem coś, co zgadza się także z moimi przekonaniami. Wszystko zależy od naszej emocjonalności i osobowości – jak używamy pieniędzy, po co nam one są, co dla nas znaczą. Patriarchat sprawia, że kobiety nie doceniają siebie, a w związku z tym często nie mają odwagi domagać się pieniędzy adekwatnych do wysiłku czy umiejętności. Znane są mi też z gabinetu sytuacje, które można określić jako przemoc ekonomiczną. Czyli mężczyzna pracuje, a kobieta niby nie, chociaż właściwie pracuje cały dzień, opiekując się dziećmi i prowadząc dom, ale to on wydziela jej pieniądze, mówiąc, ile wolno jej wydać. A jeśli ona wyda za dużo, to dostaje opieprz. W tym sensie zgodzę się z Panią, że to, ile masz pieniędzy, może określać zarówno stosunek innych do ciebie, jak i ciebie do innych. Oraz do samego czy samej siebie.

Przeczytałam kiedyś poradę dotyczącą tego, jak wypracować zdrowy, nienadmiernie emocjonalny stosunek do pieniędzy. Mianowicie należy z każdego zarobku część wydać, część odłożyć, a część przeznaczyć na cele charytatywne. Czyli coś dla mnie i coś dla innych, dla świata.
I tu znów się spotykamy, bo mnie się ogromnie podoba idea dziesięciny, czyli przeznaczania jednej dziesiątej swoich zarobków dla tych, którzy są w potrzebie. I nie mam tu na myśli podatku, do którego jesteśmy prawnie zobowiązani, tylko tę część, która jest dobrowolna i jest moją decyzją. A jeśli pyta Pani o to, co powinniśmy wszyscy robić, żeby było dobrze, to powiedziałbym tak: wierzę, że dobrze by było, by ludzie mieli pieniądze pozwalające im zadbać o swój rozwój. I może to być zarówno nauka hiszpańskiego czy doskonalenie swoich umiejętności pływackich, jak i coś, co im jest niezbędne do życia w pełnej harmonii ze sobą oraz bliskimi. Innymi słowy dobrze by było, by pieniądze nie służyły nam tylko do zdobywania dóbr materialnych. Poza tym trzeba mieć jakieś oszczędności, bo one dają poczucie, że nie tyle pieniądze rządzą nami, co my rządzimy pieniędzmi.

Przez lata powoływano się na pewne badania z 2018 roku mówiące o tym, że w sytuacji, w której brak nam środków na zaspokojenie podstawowych potrzeb, pieniądze rzeczywiście dają szczęście. Ale – mówiło dalej badanie – powyżej pewnego poziomu przypływ funduszy nie zwiększa już naszego zadowolenia z życia. W 2021 roku uaktualniono je. I okazało się, że niezależnie od tego, ile mamy pieniędzy, ich przyrost zawsze poprawia nam samopoczucie. Bo daje większe poczucie kontroli nad własnym życiem.
Ja bym rozszerzył to poczucie kontroli na sprawczość. Bo to, co człowiek lubi, czego naprawdę potrzebuje i co daje mu satysfakcję, to poczucie wpływu. Ktoś może mieć większy wpływ na swoje życie, jeżeli ma pieniądze, bo stać go nie tylko na tygodniowy wyjazd do Białki Tatrzańskiej, ale i na miesięczny pobyt w Londynie. Może smakować życie, zamiast się nim ciągle zamartwiać. Pytanie tylko, czy ta bogata wersja życie nie oszałamia i nie osłabia rozumu, a właściwie dojrzałości emocjonalnej, żeby w życiu było miejsce i na pracę, i na zabawę, i na rodzinę, i na rozwój.

Pieniądze i to, co za nimi stoi, mają też ogromny potencjał dzielenia ludzi. Wiele przyjaźni, małżeństw czy też rodzin rozpada się właśnie z ich powodu.
I tu znów wrócę do przestrzeni mojego gabinetu terapeutycznego. Dość często obserwuję w nim kochające się rodzeństwo, które z chwilą, gdy trzeba podzielić sześć złotych czy nawet srebrnych łyżeczek ze spadku, jest gotowe pójść z tym do sądu. Nieraz się zastanawiałem, czemu ktoś tak strasznie walczy ze swoim bratem czy siostrą o jakiś obraz czy szablę po dziadku. Doszedłem do wniosku, że tu nie tyle chodzi o wartość, którą by się przeliczyło na dolary czy euro, ile o prawo do spadku, prawo do bycia dziedzicem, kimś, kto ma moc. To, przed czym chciałbym jednak przestrzec, to sytuacja, w której wygra się 1000 dolarów, ale przegra się cenną więź czy przyjaźń z kimś dotąd nam bliskim.

W dzisiejszych czasach rozbuchanego kapitalizmu pieniądze mogą nam się kojarzyć z systemem, którego częścią nie chcemy już być. Stąd popularność takich trendów jak anty- czy alterglobalizm, a także minimalizm, posunięty czasem nawet do ascezy.
Podoba mi się minimalizm, który rozumiem jako antyłapczywość i niepoddawanie się tym wszechobecnym komunikatom „kup to, bo na to zasługujesz”. Sądzę, że dystans wobec turbokapitalizmu jest nam dzisiaj bardzo potrzebny. Nie przekonuje mnie jednak druga skrajność, polegająca choćby na mieszkaniu w szałasie, żywieniu się tym, co znajdę lub upoluję, czy odmawianiu sobie przyjemności. Preferuję raczej takie postawienie sprawy: miej pieniądze po to, by żyć, ale nie żyj po to, żeby mieć pieniądze.

Bogdan de Barbaro, psychiatra, psychoterapeuta, superwizor. W latach 2016–2019 kierownik Katedry Psychiatrii Uniwersytetu Jagiellońskiego – Collegium Medicum. Współpracuje z Fundacją Rozwoju Terapii Rodzin „Na Szlaku”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze