1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Gdy doświadczysz przemijania, zaczynasz doceniać życie ze wszystkim, co przynosi” – pisze Agnieszka Krzyżanowka, autorka bloga Agnes on the cloud

„Gdy doświadczysz przemijania, zaczynasz doceniać życie ze wszystkim, co przynosi” – pisze Agnieszka Krzyżanowka, autorka bloga Agnes on the cloud

Agnieszka Krzyżanowka, autorka bloga Agnes on the cloud, autorka książki „Co nas karmi. O rzeczach, które pozwalają nam przetrwać” (Fot. Daria Olzacka)
Agnieszka Krzyżanowka, autorka bloga Agnes on the cloud, autorka książki „Co nas karmi. O rzeczach, które pozwalają nam przetrwać” (Fot. Daria Olzacka)
Przez całe życie mierzymy się z poczuciem straty – bliskiej osoby, domu, miłości, bezpieczeństwa, pracy, możliwości. Agnieszka Krzyżanowska pokazuje na swoim przykładzie, jak po wydarzeniach, które czasami wydają się nam prywatnymi końcami świata, na nowo poznać i odnaleźć siebie – powoli, godzina po godzinie, dzień po dniu. Oto fragment jej najnowszej książki „Co nas karmi. O rzeczach, które pozwalają nam przetrwać”.

Fragment książki Agnieszki Krzyżanowskiej „Co nas karmi. O rzeczach, które pozwalają nam przetrwać”, wyd. Pascal

O czym jest ta książka? O tym, co tu i teraz. O tym, co dalej. O tym, jak żyć, nie mimo wszystko, ale z tym wszystkim, co życiem jest. O tym, jak nie przestawać się dziwić. O tym, jak znaleźć (a w zasadzie poczuć) swoje światło i odnaleźć w sobie ciepło, które pozwoli nam samym się ogrzać, odnaleźć ogień, który pomoże przechodzić przez trudny czas. Ten czas naszego życia, w którym pojawiają się szczeliny, dziury, straty i tęsknoty. W którym pojawiają się poczucie niespełnionych oczekiwań, rozczarowania i zaskoczenie, że nasze marzenia zestarzały się, zanim zdążyliśmy je spełnić.

Nie wiem, czy kryzysy są szansą, szukanie w nich natychmiast jasnych stron niebezpiecznie zbliża tę retorykę do popoptymizmu spod hasła good vibes only a to kieruje w stronę wyparcia. Kiedy spada nam na głowę cały świat, próbujemy się ratować w jakikolwiek sposób. Trudno wtedy racjonalnie i z metaperspektywy oceniać zasadność i sensowność tego, co nam się właśnie rozsypuje.

Są straty, które łamią serce, takie, które pozbawiają poczucia sensu, są takie, które pozostawiają nas samych na zawsze. Faktem jest, że to, co nam się przytrafia, co jest trudne, co czasem wydaje się nie do zniesienia, transformuje nas. W jakim stopniu – to zależy nie tylko od nas samych. Nie jesteśmy samotnymi wyspami. Wiele zależy od wewnętrznych zasobów, w które jesteśmy wyposażeni, warunków, w których żyjemy, od przywilejów, jakie posiadamy.

Wiem o najtrudniejszych stratach sporo, wiele lat temu pożegnałam rodziców, potem miasto, które do dziś jest mi najbliższe, za którym ciągle tęsknię. Nie bardzo potrafiłam poradzić sobie z gwałtownością zmian i na długie lata odcięłam się od siebie i życia. Rok temu moje dzieci straciły tatę, a ja kogoś, kogo znałam dłużej niż rodziców. Czy stałam się przez to silniejsza? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jak można to sprawdzić? Według jakiej skali? Też nie wiem.

Nie wiem przede wszystkim, czy strata w ogóle czyni nas silniejszymi. Tu też nie mam punktu odniesienia i miary. Na pewno stajemy się bardziej uważni i bardziej przyglądamy się życiu. Ten wymagający czas zaskakująco mocno zwraca nas ku sobie. Może być jednocześnie przestrzenią pełną codziennych zatrzymań, odkrywania siebie na nowo, zdziwienia. Zdumienia nad fenomenem życia i własnym istnieniem. Nagle pojawia się świadomość, jaki to piękny przywilej – żyć. Paradoksalnie – przyznanie się do tego i doświadczenie, że nic nie jest trwałe, że wszystko przemija, sprawia, że zaczynamy głęboko doceniać życie ze wszystkim, co nam przynosi, przede wszystkim z tym, co jest w nim dobre.

Nasze powoli zdrowiejące „ja” nie staje się bardziej odporne na straty – tych nie da się nigdy przewidzieć i nie można się na nie przygotować. Jednak dobrze jest mieć świadomość, iż życie jest tak wartościowe, że nie można utknąć na wieki w tym, co trudne, co straciliśmy, co odeszło. Warto mimo wszystko otworzyć się na to, co ciągle istnieje. Na to, że można na nowo zauważyć światło i pójść w jego kierunku. Czerpanie stamtąd nie wymaga żadnych supermocy, hurraoptymizmu czy też wyparcia tego, co niewygodne i trudne. Wręcz przeciwnie: jest to bardziej umiejętność przyjęcia tego, co jest, akceptacji, uznania, a potem, kiedy przyjdzie czas, zostawienia za sobą. I pójścia w kierunku kolejnego dnia.

„Zatrzymaj się i zobacz. Zaakceptuj, zmierz się z tym, puść wolno” – mówi filozofia buddyjska, przy czym akceptacja nie oznacza aprobaty, to raczej krok w kierunku mniejszego cierpienia. „I żyj najlepiej jak potrafisz” – przypominam sobie często, mając świadomość ulotności wszystkiego. Filozofia ta jest codziennym zdumieniem i wrażliwością na nieoczywistość zwykłych rzeczy. Jest postawą pełną wyobraźni, którą można nazwać odważną nadzieją, wyrażającą się w cierpliwie powtarzanych pytaniach: Co teraz? Co zrobić z tym, co przyszło? Co będzie dalej?

Zdumienie nad życiem jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie możemy sobie dać. Na swój sposób to codzienna, świadoma praktyka. Wymagająca skupienia, trudna, bo ewolucja ukształtowała nas (a raczej nasz system nerwowy) tak, aby szybciej rejestrował i koncentrował się na tym, co negatywne, i to zapamiętywał. Postawa ciągłego zdumienia nad życiem jest możliwa do osiągnięcia dla każdego, choć nasz system edukacji uparcie pomija naukę tego typu umiejętności. Wzorce zachowań utrwalone w dzieciństwie uaktywniają się bez naszej świadomości cały czas, nie zawsze nas wspierając, determinując jednak reakcje i sposób radzenia sobie z tym, co przynosi wymagająca codzienność. Umysł nie znosi niepewności, jest mocno autorytarny i w sytuacjach wyzwania najchętniej kreśli najczarniejsze scenariusze.

Niepewność jest niezmienną składową naszej egzystencji. Mamy wybór, co z tym zrobimy. Jeśli tego nie zaakceptujemy, możemy się również nieustannie zamartwiać. Martwienie się, paradoksalnie, też jest sposobem radzenia sobie z życiem. Daje nam, wydawałoby się, poczucie kontroli nad przyszłymi trudnymi sytuacjami – przynajmniej czymś się zajmujemy, coś robimy. Jest to jakiś sposób na mentalne przygotowanie się na to, co jeszcze złego mogłoby się wydarzyć. Zamartwianie się, może też być w jakiś sposób produktywne, jeśli prowadzi do działania, ale najczęściej wcale takie nie jest. Wydaje nam się, że jeśli przygotujemy się na możliwie najgorszy scenariusz, nic nas nie zaskoczy. Tylko że to wcale tak nie działa, nie da się przygotować na nieoczekiwane zwroty akcji w życiu. Ciągłe zamartwianie się nie daje ani trochę więcej kontroli nad przyszłymi wydarzeniami, skutecznie za to pozbawia nas uważności na to, co jest w życiu dobre i odżywcze.

Dodatkowo jeszcze, choć chcielibyśmy traktować siebie jako niezależne jednostki, jesteśmy częścią systemu i jego kultury. A ta ostatnia wysyła do nas, od najwcześniejszych lat, sygnały i wzorce, jacy mamy być i jak osiągnąć w życiu sukces (jakkolwiek by go definiować), jakby był on jedynym sensem naszej egzystencji. A przecież wcale nie jest. W kulturze tej, tak opresyjnej, zrzucającej na nas całkowitą odpowiedzialność za jakość naszego życia, nieustannie konfrontujemy się z innymi i sprawdzamy, czy aby na pewno biegniemy w dobrym kierunku. A kiedy nie dotrzymujemy tempa innym, bo zatrzymało nas życie i jego wyzwania, słyszymy, że na pewno damy sobie radę, bo jesteśmy silni. Przecież tacy mamy być, za wszelką cenę.

Perspektywa

Na moim biurku na papierowym pudełku w chmury stoi maleńki posąg Buddy, który przypomina mi, że każde cierpienie bierze się z niezaspokojonego pragnienia, a więc wiele w tej kwestii zależy ode mnie. Okrąg enso, który noszę na przedramieniu, najbardziej znany symbol buddyzmu zen, jest między innymi znakiem pustego i pełnego jednocześnie. Nad nim wytatuowanych mam kilka małych gwiazdek. Kiedy życie mnie przerasta, kiedy czasem nie mogę zasnąć, intuicyjnie otwieram okno i rozglądam się po nocnym niebie. Rozświetlona ciemność i niekończąca się perspektywa mnie uspokajają i przynoszą ulgę, uwalniają z przyzwyczajeń i nawyków myślowych, pozwalają znaleźć spokój, mimo wszystko. Poza tym znane otwiera przestrzeń na to, co nie musi być rozumiane i natychmiast przetwarzane przez umysł. Paradoksalnie – to uspokaja.

Dzień dobry świecie

Poza tym wszystkim, co dzieje się poza nami na zewnątrz, na co często nie mamy wpływu, co odbędzie się tak czy siak, według jakichś zasad albo ich braku (co też jest paradoksalnie jakąś zasadą), można zawsze wcześnie rano otwierać szeroko oczy i nie brać za oczywiste własnego istnienia. Ponieważ gdziekolwiek byśmy się udali, nie da się uciec ani przed czasem, ani przed tym, co życie nam przynosi. Cokolwiek by się wydarzyło, jak bardzo byśmy ucierpieli, cykl narodzin i śmierci trwa dalej, przypływy i odpływy mijają się w niekończącym się rytmie, ziemia porusza się, a z nią wszystko, co żywe.

To może być smutna wiadomość – jakby dla wszechświata nasze kryzysy i smutki nie miały żadnego znaczenia. Ale można też spojrzeć inaczej, z perspektywy tego, co jest od nas większe – sami jesteśmy częścią tego pulsującego kosmosu i tak długo, jak oddychamy, potrafimy przetrwać i odradzać się. Jak liście na drzewach, które widzę ze swojego pokoju. Jak mięta w doniczce na tarasie, odrastająca każdej wiosny od lat. Skądś przyszliśmy i gdzieś wędrujemy. Jesteśmy, bo byli przed nami inni, odchodząc, zostawimy po sobie kogoś, kto będzie opowiadał własną historię, której by nie było, gdyby nie nasze istnienie.

O świcie szelesty i śpiewy ptaków za oknami informują nas, że kończy się nocny odpoczynek, a my rozpoczynamy dzień świadomym, dłuższym haustem powietrza wciąganego do płuc. Niebo staje się jasne, dźwięki i szum w mieście coraz intensywniejsze. Ktoś gdzieś otwiera drzwi, potem okna swojej kawiarni. Włącza duży, stalowy ekspres, który głośno mieli kawę dla gości, i czeka na nich, wyrównując dłonią białe obrusy na stolikach. Ktoś się do kogoś przytula. Całuje na pożegnanie. Gdzieś indziej ktoś decyduje, że chce się dowiedzieć w końcu, kim jest, i porzuca wszystko, czym się dotychczas zajmował. Ktoś wychodzi z domu i zaczyna nowe życie, wreszcie z miłością do siebie.

Notatki ze szczeliny

O piątej trzydzieści rano zawsze jednak zwycięża życie. Za oknem ptaki ze swoją codzienną, poranną historią. Beztroska lipca, intensywność samolotów na niebie i autostrady biegnącej na południe, do słońca i nad falującą wodę. Obok mojej twarzy oddech psa gotowego do wyrażania radości istnienia, jakby poza tą obecną chwilą niczego innego nie było.

Zanurzam się więc w to życie, wiedząc, że dziś będzie mi łatwiej niż wczoraj. Oswajam to, co nowe, tak trudne, cierpliwie, bez pośpiechu i wyparcia. Inaczej utonę. Piję w ciszy kawę, kroję jeszcze ciepły chleb, czekam, aż wstaną dzieci. Zadziwiające, że życie przecież trwa bez ustanku. Nie wiem, co mam z tym zrobić.

Polecamy książkę „Co nas karmi. O rzeczach, które pozwalają nam przetrwać”, wyd. Pascal Polecamy książkę „Co nas karmi. O rzeczach, które pozwalają nam przetrwać”, wyd. Pascal

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze