1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Daria Zawiałow: „Z chłopaczarstwa przeszłam w dziewczyńskość”

Daria Zawiałow: „Z chłopaczarstwa przeszłam w dziewczyńskość”

Daria Zawiałow (Fot. Karol Gustaw Małecki/SONY MUSIC POLSKA)
Daria Zawiałow (Fot. Karol Gustaw Małecki/SONY MUSIC POLSKA)
Nie sposób się oderwać od jej najnowszej płyty. Może dlatego, że – jak sama przyznaje – to najbardziej osobista rzecz, jaką stworzyła. Daria Zawiałow śpiewa o różnych odcieniach miłości, ale też o tym, że poza wszystkim jest zwykłą dziewczyną i że bardzo tę swoją dziewczyńskość polubiła.

Na „Dziewczynie pop” śpiewasz, że niewiele wiesz o miłości. A co już wiesz o niej na pewno?
To, że miłość to wartość nadrzędna. Dla mnie jest zawsze na pierwszym miejscu. To bycie blisko, troska o drugą osobę, lojalność, czasem poświęcenie. Banalna, może błaha rzecz, ale dla mnie bardzo ważny jest wspólny śmiech. Zrozumiałam to, kiedy związałam się z miłością mojego życia. Dopiero przy jego boku zobaczyłam, jak to jest móc się razem śmiać. Ale myślę, że każdy ma swoją definicję.

Czasem łatwiej nam zdefiniować miłość poprzez wskazanie tego, czym nie jest. O tym mówi między innymi kampania Fundacji SexedPL i marki YSL Beauty „Miłość to nie przemoc”, którą wspierasz. Ja zapamiętałam słowa Marty Niedźwieckiej, która powiedziała, że miłość kończy się tam, gdzie jest władza. Ale czy miłość nie daje nam też pewnej władzy nad osobą, która nas kocha?
Być może, w jakimś stopniu pewnie tak. Ale co z tą władzą zrobisz, to w dużej mierze zależy od tego, jak podchodzisz do związku, czego od niego oczekujesz, gdzie stawiasz granice. Sedno udanej relacji to komunikacja, która – umówmy się –bardzo często leży. Nie informujemy o naszych potrzebach, ukrywamy przed sobą pewne rzeczy, z czego rodzi się masa nieporozumień. To często są naprawdę subtelności. Myślę, że wiele osób, które doświadczają w związkach przemocy psychicznej, nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Niektórzy nie mają świadomości, że sami dopuszczają się wobec partnera czy partnerki drobnych aktów przemocy. To trudny temat, często zamiatany pod dywan. Cieszę się, że fundacja SexedPL go podejmuje i cieszę się, że mogę wspierać tę kampanię jako ambasadorka marki YSL Beauty.

Podczas konferencji inaugurującej akcję podałaś przykład sytuacji, w której ktoś bliski włącza lokalizację w twoim telefonie, by dowiedzieć się, gdzie jesteś. Szczerze? Moja pierwsza myśl była taka, że nie zaliczyłabym tego do kategorii drobnych aktów przemocy, to raczej coś, co ma ułatwić nam życie.
Ja też tak wcześniej myślałam, dopiero po zastanowieniu doszłam do wniosku, że to przecież może być naruszenie naszej prywatności, bo jest śledzeniem nas bez naszej wiedzy. Oczywiście najważniejsze jest, w jaki sposób z takiej aplikacji korzystamy. Znam pary, które robią to sporadycznie i tylko w sytuacjach, kiedy ktoś miał być już w domu, a nie można się z nim skontaktować, telefon nie odpowiada, a ty się martwisz. Ale znam też takie przypadki, w których to wymyka się spod kontroli. Zawsze ważna jest intencja.

Anja Rubik, bohaterka naszej grudniowej okładki i szefowa SexedPL, wyznała, że jej samej zdarzało się uciekać do czegoś w rodzaju manipulacji, narzucania swojej woli, na zasadzie „A może założysz to? A może zjesz tamto?”. Ty też wytropiłaś u siebie coś do zmiany?
Nie, ale może dlatego, że nie miałam jeszcze czasu na głębsze przemyślenia. Może dlatego, że byłam zajęta pracą nad moją płytą, a może też dlatego, że związek, w którym jestem, jest bardzo szczęśliwy. Gdybym poszukała, na pewno znalazłabym coś, do czego mogłabym się przyczepić, zawsze tak jest [śmiech].

Mówiąc o tej kampanii, staram się podkreślać, że nie tylko kobiety padają ofiarą przemocy psychicznej. Byłam świadkiem kilku sytuacji, w których to mężczyzna był tym osłabianym czy szykanowanym. I to wcale nie była subtelna przemoc, o jakiej wspominałaś.

Jednym z celów kampanii jest skłonienie nas do tego, by reagować, kiedy widzimy takie sytuacje. Tylko to nie jest wcale takie łatwe. Nie jesteśmy pewni, na ile jest to jakiś prywatny język danej pary czy żart. Czasem po prostu nie wiemy, co powiedzieć.
Wiele zależy od konkretnej sytuacji oraz tego, jakie mamy relacje z obserwowaną parą. Jeżeli to na przykład ja miałabym zareagować i sytuacja dotyczyłaby kogoś mi bliskiego, na przykład przyjaciółki i jej partnera, to wolałabym porozmawiać z nią potem na osobności, niż wyciągać to na forum publicznym. Nie chciałabym nikogo zawstydzać czy krytykować, bo czy to nie byłoby też przemocowe z mojej strony? Myślę, że dobrą zasadą w związku jest to, że kiedy jesteśmy wśród znajomych, to stoimy za sobą murem, natomiast o tym, z czym się nie zgadzamy, rozmawiamy później, jak już jesteśmy sami.

Twój teledysk do utworu „Kaonashi” z płyty „Wojny i noce” też opowiadał o przemocy w związku, tym razem tej fizycznej. Razem z reżyserem Danielem Jaroszkiem organizowaliście zbiórkę na rzecz Centrum Praw Kobiet. Sama mówiłaś, że pomysł pojawił się spontanicznie.
Akcja była wypadkową teledysku, a teledysk był wypadkową wizji Daniela. Ja napisałam piosenkę o jakiejś tam mojej przelotnej relacji sprzed lat. To on zobaczył w niej pewną metaforę i rozwinął w teledysk opowiadający o kobiecie, która przygotowuje się do odejścia od przemocowego partnera niczym kosmonauta przygotowujący się do lotu w kosmos. Stwierdziłam, że to będzie superuzupełnienie mojej opowieści, choć sama na szczęście nigdy nie zaznałam przemocy fizycznej. Smutna prawda jest taka, że jeśli padamy ofiarą jakiejkolwiek przemocy: psychicznej, fizycznej czy ekonomicznej – to bardzo często jesteśmy tak uwikłani w relację, w której tkwimy, że uwolnienie się z niej graniczy z cudem. Usprawiedliwiamy zachowania partnera czy partnerki, obwiniamy siebie, uważamy, że zasłużyliśmy na to, co nas spotyka… Dlatego jeśli takim teledyskiem mogliśmy zachęcić chociaż jedną osobę do tego, żeby zgłosiła się po pomoc, to dla mnie jest już wielki sukces.

Osobiście nie uważam, że artyści z założenia powinni się angażować w różne akcje i kampanie, ale jeśli coś jest z nimi spójne, to bardzo doceniam, jak to robią.
Cieszę się, że to mówisz, bo mam poczucie, że wobec artystów czy może raczej ludzi, którzy są popularni i rozpoznawalni – choć nie lubię tak kategoryzować – mamy dzisiaj bardzo wiele oczekiwań. Na przykład właśnie takie, że będą się angażować, agitować, opowiadać po jakiejś stronie. Owszem, przez naszą rozpoznawalność możemy dotrzeć do szerszego grona odbiorców, ale ja zawsze wolałam robić coś dlatego, że jest to w zgodzie z mną, a nie dlatego, że czegoś się od mnie wymaga. Potrzebuję czuć, że chcę to zrobić, a nie, że muszę. Dlatego przed wyborami sama zachęcałam swoich słuchaczy do głosowania, sama kręciłam prowyborcze stories na Instagramie, równocześnie starałam się wesprzeć akcję „Przebudzenie” – reżyserką tego spotu była moja superutalentowana przyjaciółka Iga Lis. Terminy nie pozwoliły nam zgrać kalendarzy, abym była jedną z twarzy kampanii, ale to była świetna akcja i rozeszła się szeroko. Zawsze robię to, co czuję, i jestem sobie za to naprawdę wdzięczna. Mam tak, że nie chodzę na sztuczne kompromisy i jeszcze nigdy się na tym nie przejechałam.

Oczekiwania, jakie stawia się dziś artystom, gwiazdom czy idolom, są nie tylko wyśrubowane, ale i nierealne. Macie być ideałami.
A mnie czasem wydaje się, że robotami. Programuję cię tak i tak, od teraz masz robić to i to. Mamy być odzwierciedleniem ludzkich pragnień. A to jest przecież niemożliwe. Jesteśmy tylko ludźmi.
Jestem dziewczyną, która rano idzie od sklepu, robi zakupy, wraca do domu i sprząta, czasem choruje, a po koncercie, który gra z zapaleniem gardła, chce położyć się od razu do łóżka i nie umawiać się już na żadne spotkania. Mogę mieć menstruację i zwijać się z bólu. Mogę też nie mieć ochoty się z kimś obcym przytulać, nawet jeśli mam świetny humor i dobry dzień. Niektórzy nie potrafią tego zrozumieć. Często jest to odbierane bardzo negatywnie.

Mówił o tym kiedyś Dawid Podsiadło. Bywało, że czuł się jak kukiełka, zabawka. Tym, co was jeszcze łączy, jest fakt, że wnosicie na scenę muzyczną normalność, zwyczajność. Do tego wspieracie się nawzajem, polecacie swoje płyty. Mówię tu też o Taco Hemingwayu, Sanah, Vito Bambino... Przez długi czas tego na polskiej scenie nie było, była rywalizacja o słuchaczy.
Dla mnie określenia „zwyczajna”, „normalna” to wielki komplement. Oczywiście artystów w Polsce jest bardzo wielu, a mój najbliższy krąg jest bardzo niewielki. Rzadko chodzę na eventy, spotkania czy imprezy, ja po prostu taka nie jestem. Mam jedną przyjaciółkę, która jest typem ekstrawertyczki, wszędzie jej pełno – i to jest super. Ja jestem inna, lubię mieć wokół siebie zaufanych ludzi, dlatego trudno mi mówić, jak jest ogólnie w branży. Fakt, z osobami, o których wspomniałaś, się przyjaźnię. Mój partner też jest muzykiem. Cenię sobie to wsparcie i brak rywalizacji między nami.

Nie myślę o was jak o gwiazdach – choć biorąc pod uwagę sprzedaż waszych płyt, koncertów czy po prostu waszą popularność, jak najbardziej nimi jesteście – tylko jako o fajnych artystach i fajnych ludziach. Sądzę, że bardzo tego potrzebowaliśmy. Żeby gwiazdy zeszły z piedestału, choć też, jak mówisz, nie zawsze trzeba was zaczepiać na ulicy czy robić sobie z wami zdjęcia.
Ale można sobie robić z nami zdjęcia [śmiech]! Można nas zaczepiać! Jesteśmy zapewne osobami, które wzbudzają ciekawość, zdaję sobie z tego sprawę i staram się to oswajać. Choć czasem jak stoję zaspana w sklepowej kolejce i czuję na sobie czyjś wzrok, to nie mogę zrozumieć, czemu ten ktoś mi się przygląda. Przecież jestem zwykłą babą w puchówce i dresach, która kupuje pomidory i ziemniaki. Co jest we mnie takiego interesującego?

Chciałam tylko powiedzieć, że jeśli odmówimy zrobienia sobie z kimś zdjęcia czy wyjścia po koncercie, jeśli się nie uśmiechamy, jeśli jesteśmy chorzy czy się gdzieś spieszymy – to zwykle nie stoją za tym złe intencje.

Swoją drogą zawsze mi się podobało, że od początku swojej kariery muzycznej nigdy specjalnie się nie uśmiechałaś do zdjęć...
Mało się uśmiecham, to prawda [śmiech].

Choć teraz widzę, że uśmiech pojawia się częściej.
Odkąd zaczęłam odkrywać swoją kobiecość, jestem – mam wrażenie – trochę inna. Już nie żyję w przekonaniu, że jestem małym chłopcem [śmiech]. Długo jakaś część mnie bardzo chciała nim być. Mam w sobie wiele męskich cech, takich jak bezpośredniość, prostolinijność, zdecydowanie, zawsze trzymałam się raczej z chłopakami. Nie dogadywałam się z dziewczynami. Relacje z nimi kojarzyły mi się z plotkowaniem, z owijaniem w bawełnę, z gierkami, z byciem dla siebie wrednymi. Niektóre koleżanki w okresie nastoletnim mocno mnie przeorały – często okazywały się dwulicowe. Musiałam dojrzeć do kobiecych relacji, dziś mam przyjaciółki i bardzo to sobie cenię. Z chłopaczarstwa przeszłam w dziewczyńskość. Nigdy nie będę, jak śpiewam w „Supro”, „sexy, nie do zdobycia”, nigdy pewnie nie będę hiperkobieca, zawsze będę miała w sobie jakiś element męski – i to właśnie jest dla mnie dziewczyńskość. Czuję się kobietą, ale pielęgnuję też tego mojego wewnętrznego chłopca.

Zaczęłam od miłości, bo czasem mam wrażenie, że artyści miłością wręcz oddychają. O Taylor Swift mówi się, że jej płyty są jak pamiętnik, w którym opisuje wszystkie swoje damsko-męskie relacje. A czym są dla ciebie twoje piosenki o miłości? Zawsze opowiadasz w nich sobie?
„Dziewczyna pop” to najbardziej osobista płyta, jaką stworzyłam. Oczywiście jest tam też sporo fantazji, a wszystko jest oprószone pewnym niedopowiedzeniem, ale pierwszy raz śpiewam tak naprawdę o sobie. Płyta jest podzielona na trzy rozdziały, przy czym trzeci, „Back-door”, opowiadający o przyszłości, jest zdecydowanie najsmutniejszy. To jest takie krzywe zwierciadło moich obaw i lęków, pozwoliłam, by moja wyobraźnia tworzyła pesymistyczne scenariusze, które – mam nadzieję – nigdy się nie wydarzą. To raczej karykatura mojego pamiętnika.

Taki był plan? Chciałaś wyrzucić z siebie swoje lęki i obawy, by się ich pozbyć?
To wyszło trochę przypadkiem. Pojechaliśmy z Bartkiem Dziedzicem, producentem albumu, nad rzekę na parę dni popracować. Napisaliśmy tam bardzo smutne akordy na gitarze, a potem napisałam do tego bardzo smutną melodię. Wiedzieliśmy, że ten utwór ma rozdzierać serce, ale kompletnie nie miałam pomysłu, o czym właściwie powinnam w nim opowiedzieć. Chodziłam jak struta cały dzień. Pamiętam, siedzieliśmy wieczorem przy winku i Bartek powiedział: „A może napisz o tym, co by było, gdybyś nagle rozstała się ze swoim chłopkiem. Nieważne dlaczego, nieważne jak, wyobraź sobie, że on znika z twojego życia. Nie ma go”. „Chyba oszalałeś” – odparłam. „Dlaczego miałabym wchodzić w takie emocje? Pozwalać sobie na tworzenie czarnych scenariuszy?” Bartek na to: „No bo właśnie wtedy napiszesz naprawdę dobrą piosenkę. Spróbuj”. No to spróbowałam. I otworzyłam puszkę Pandory. Tak powstał cały rozdział opowiadający o tym, co złego mogłoby się wydarzyć. Cóż, okazuje się więc, że dziewczyna pop jest pesymistką i złowróży na swój los.

Ale przynajmniej jakoś cię to ukoiło?
No właśnie nie do końca. Jestem osobą, która często myśli o przyszłości i ma w sobie dużo lęku, a to połączenie nie prowadzi zwykle do czegoś pogodnego. Lęk, nostalgia, smutek to nieodłączne części mnie, są ze mną od zawsze. Chyba nawet je lubię.
Ja też, dlatego lubię jesień, bo sama z siebie wprowadza nas w nastrój smutku, melancholii. Myślę, że dobrze jest się w nim zanurzyć, byle nie na długo. Wiesz, czasem na końcu tej drogi przychodzi taka refleksja, że wszystko się kończy, ale to, co było dobre, zostaje w nas na zawsze. No i ostatecznie zawsze mamy siebie.
Chyba jeszcze nie jestem na tym etapie.

A masz tak, że słyszysz jakiś utwór i od razu pamiętasz, gdzie byłaś, kiedy go słuchałaś po raz pierwszy?
Oczywiście. I potrafię przywoływać to wspomnienie wielokrotnie w swojej głowie.

Smutne piosenki o miłości to są ścieżki dźwiękowe do naszych doświadczeń. Czasem, kiedy komuś jest źle, można mu tylko w tym towarzyszyć. Nie pocieszać, niczego nie przyspieszać, po prostu być. Piosenka potrafi być takim towarzyszem.
To też znam, mam wiele takich utworów. Zmieniają się w zależności od okoliczności i sytuacji. Gdybym miała wskazać jedną piosenkę, piosenkę mojego życia, to wybrałabym „Dreams” zespołu Cranberries. Opowiada o prawdziwej, czystej miłości. Może jeszcze dorzuciłabym „La vie en rose” Edith Piaf.

Wśród wszystkich odcieni miłości na twojej najnowszej płycie jest też miłość do babci. Uczy się nas, by miłość romantyczną przedkładać nad wszystkie inne, a przecież te inne równie mocno nas kształtują. Mało się o tym opowiada w piosenkach.
Miłość romantyczna po prostu wywołuje w nas największe emocje. Babcia była bardzo ważną osobą w moim życiu, mieszkałyśmy razem przez 12 lat, a później, jak już się wyprowadziłam do Warszawy, byłyśmy nadal bardzo blisko. Była moją przyjaciółką i największą fanką, zbierała o mnie wycinki z gazet… Ciągle rzucała papierosy, wysyłała mi cyberkartki i głaskała mnie po głowie. Odeszła w czerwcu, niespodziewanie. To dziadek chorował, ona była zawsze superzdrowa, chodziła codziennie do pracy... Straciliśmy ją tak naprawdę w ciągu dziesięciu dni, odkąd trafiła do szpitala. Ciężkie będą w tym roku święta Bożego Narodzenia [wywiad ukazał się w grudniowym numerze „Zwierciadła”, przyp.red].

Chciałam wyrzucić to z siebie na płycie, ale chciałam też, żeby miała po prostu swoją piosenkę. Żeby coś po niej pozostało na zawsze. Oprócz piosenki został mi po babci medalik z Matką Boską. Trafiła w nim do szpitala. Teraz ja noszę go na szyi, więc jest ze mną cały czas. Nie ściągam go nawet na chwilę. 

Fot. materiały prasowe Fot. materiały prasowe

Daria Zawiałow rocznik 1992, pochodzi z Koszalina. Jest wokalistką, autorką tekstów oraz kompozytorką. W październiku ukazała się jej czwarta płyta „Dziewczyna pop”, w grudniu ruszyła z trasą koncertową.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze