1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Być dla siebie lustrem. Rozmowa z Magdaleną Cielecką i Martą Nieradkiewicz nie tylko o filmie „Lęk”

Być dla siebie lustrem. Rozmowa z Magdaleną Cielecką i Martą Nieradkiewicz nie tylko o filmie „Lęk”

Magdalena Cielecka i Marta Nieradkiewicz (Fot. Adam Pluciński/Move)
Magdalena Cielecka i Marta Nieradkiewicz (Fot. Adam Pluciński/Move)
Same przyznają, że coś w tym musi być, skoro już nie po raz pierwszy zagrały siostrzany duet. Co łączy je prywatnie? Za co lubią się i cenią? O dobrych relacjach, ale i o gniewie, ważnych życiowych decyzjach i dorastaniu, mówią Magdalena Cielecka i Marta Nieradkiewicz.

Jak długo się znacie? Pamiętacie wasze pierwsze spotkanie?
Magdalena Cielecka: Jeszcze zanim poznałyśmy się prywatnie, widziałam Martę na scenie.

Marta Nieradkiewicz: No ja Magdę oczywiście też! Tak się zastanawiam, czy przypadkiem nie poznał nas ze sobą Tomek Wasilewski…

Magda: Faktycznie to był chyba Tomek, u którego zresztą jakiś czas później po raz pierwszy zagrałyśmy siostry – w „Zjednoczonych stanach miłości”. Z Martą łączyło nas też wspólne grono znajomych z krakowskiego Starego Teatru, w każdym razie przez parę dobrych lat zdarzało nam się spotykać na spotkaniach towarzyskich, z tym że wtedy jeszcze nie było tak, jak jest teraz: że umawiamy się na kawkę albo lunch i omawiamy swoje sprawy. Albo że spędzamy razem urodziny.

To praca nad najnowszym filmem „Lęk” was do siebie zbliżyła?
Marta: Tak, bardzo. Najpierw intensywne zdjęcia, podczas których non stop byłyśmy w sensie dosłownym bardzo blisko siebie. Teraz, po roku, tuż przed premierą, ta intensywność znowu wróciła.

Magda: Ostatnio, przez to wszystko, co działo się wokół premiery i promocji „Lęku”, spędzałam z Martą więcej czasu niż z Bartkiem, moim partnerem [śmiech]. Swoją drogą, coś w tym musi być, że już drugi raz obsadzono nas w roli sióstr. Co konkretnie, nie wiem, o to trzeba by zapytać Sławka Fabickiego [reżysera „Lęku” – przyp. red.], ale obie śmiejemy się, że zgodnie z prawem serii, czekamy na trzecią taką propozycję.

Widzicie jakieś podobieństwa między Małgorzatą i Łucją z „Lęku” a wami prywatnie? W dynamice ich siostrzanej więzi jest coś z waszej relacji?
Magda: Na pewno, tak jak nasze bohaterki, lubimy razem tańczyć. No może nie płacząc, tak jak one w jednej ze scen. Chociaż nie, chwileczkę [Magda patrzy porozumiewawczo na Martę – przyp. red.], przecież nam też się zdarzyło na imprezie uronić kilka łez nad trudami życia…
Gdybym miała zrobić listę podobieństw, parę rzeczy by się zgadzało: tak jak moja bohaterka wolę mieć pewne rzeczy uporządkowane, mieć nad wszystkim kontrolę. Powiedzmy, że odnajduję w sobie rys zarządczyni [śmiech].

Z drugiej strony widzę w Marcie cechę, którą podziwiam, a której jej postać w filmie ma niewiele. Marta jest bardzo waleczna, często angażuje się w różnego rodzaju sprawy społeczne, zabiera głos, działa. Jest typem osoby, która kiedy dostrzega problem, to się z nim konfrontuje, zderza, natychmiast szuka rozwiązań. Ja częściej się wycofuję, macham ręką – bo nie mam do czegoś siły, bo tak zwane doświadczenie podpowiada mi, że coś rozwiąże się samo. Marta jest szalenie konsekwentna – natychmiast bierze sprawy w swoje ręce.

Marta: No tak, ale jak już się we mnie obudzi ta rozszalała aktywistka, czasem potrzebny mi jest jednak kubeł zimnej wody. Cenię w Magdzie to, że jest sprawiedliwa, że w trudnej sytuacji umie zobaczyć obie strony, bo mnie zdarza się, że na hura, na gorąco widzę tylko jedną. Dlatego tak często pytam, co Magda o czymś sądzi, jak coś widzi. W tym sensie traktuję ją trochę jak starszą siostrę, bo to ona jest w tym duecie głosem rozsądku, kimś, kto – jak tak lecę z tą motyką na słońce bez opamiętania – powie mi: „Poczekaj, zastanówmy się jeszcze, wróćmy do tej sprawy jutro”.

Magda [do Marty]: Prawdopodobnie za dziesięć lat będziesz mówić dokładnie tak samo.

Marta [do Magdy]: Oby! Swoją drogą, wspomniałaś scenę w barze, która zaczyna się wybuchowo, a kończy wspólnym tańcem. Nie wiem, czy z twojej strony wyglądało to tak samo, ale ja mam wrażenie, że kiedy ją kręciłyśmy, wydarzyło się między nami coś takiego, co kompletnie przejęło kontrolę nad tą sceną. Ona się tam „zdarzyła” i chyba my wszyscy, będący na tym planie, mieliśmy tego świadomość. Obudziło się coś bardzo osobistego, bolesnego. Ta scena jest bardzo z nas.

Magda: Tak, to prawda. I wszyscy w ekipie podeszli do tego z wielkim wyczuciem i delikatnością. To jest moment, kiedy nasze bohaterki wreszcie przestają obchodzić wszystkie te przemilczane lęki na paluszkach i wybucha między nimi to, co wcześniej było jak tykająca bomba zegarowa.

Magdalena Cielecka i Marta Nieradkiewicz (Fot. Adam Pluciński/Move) Magdalena Cielecka i Marta Nieradkiewicz (Fot. Adam Pluciński/Move)

Dla mnie to jest scena o gniewie, o jego oczyszczającej, kojącej mocy, jeśli sobie na niego pozwolisz. Scena tak skutecznie działająca na widzów między innymi dlatego, że gniew jest, moim zdaniem, emocją mocno niedocenianą czy w ogóle wypieraną. Dla was jest ważny?
Magda: Mam problem z gniewem – w pierwszym naturalnym odruchu go unikam, boję się tego, co może wywołać u kogoś i sama rzadko sobie na niego pozwalam. Zdecydowanie łatwiej mi się uruchomić w pracy: na scenie czy przed kamerą, to jednak działa inaczej, bo chowam się za postacią. Może to oznaka słabości, że tego gniewu zwykle nie ruszam, nie chcę go wokół siebie. Zazdroszczę osobom, które potrafią gniew okazać i tym samym szybko go spalić, coś oczyścić.

Marta: Ja jestem właśnie w procesie, w terapii, podczas której uczę się między innymi tego, że to ważna i potrzebna emocja. Że jest zasadnicza różnica między agresją, przemocą a gniewem. I że w gniewie jest sprawczość potrzebna, by pchać pewne rzeczy do przodu.

Oczywiście umiejętne używanie go i dysponowanie nim jest tu sprawą kluczową. Tego też się uczę, co, delikatnie mówiąc, nie jest łatwe, zważywszy, że dorastałam i wychowywałam się w społeczeństwie, w kulturze i w otoczeniu rówieśników, w których negatywne emocje u dziewczynek były piętnowane. Praca nad zmianą myślenia i nawykami jest trudna, ale mogę chyba powiedzieć, że w jakiś sposób odzyskuję swój gniew. Pracuję nad tym, żeby stał się elementem mojego życia, żebym nie czuła się z jego powodu winna. Ważne jest też to, żebym znała jego moc.

Magda: Wszystkie dorastałyśmy w społeczeństwie, które nie dawało nam przyzwolenia na negatywne emocje, ale chyba wreszcie jest czas na taki temat jak gniew. Być może po raz pierwszy w debacie publicznej tak wyraźnie wybrzmiał wątek kobiecego wkurwu. Bo przecież to, co nas zjednoczyło w czasie czarnych protestów, to nie był niepokój, myśmy nie były zaniepokojone czy zagniewane, tylko wkurwione, że ktoś odmówił nam prawa do decydowania o własnym życiu i ciele. Wspominam o tym także w kontekście „Lęku”, gdzie wątek prawa do decydowania o sobie jest niezwykle istotny.

Poruszacie temat w polskim kinie dotąd praktycznie nietknięty, mówicie o eutanazji. Śmiertelnie chora starsza siostra prosi młodszą, żeby towarzyszyła jej w ostatniej drodze do Szwajcarii. Czy to jest film o śmierci?
Marta: Pamiętam, że myśląc o mojej bohaterce, długo próbowałam zrozumieć, dlaczego tak trudno było jej zaakceptować decyzję i prośbę siostry. Uważam, że to jest film o tym, co to znaczy pozwolić drugiemu człowiekowi odejść. O puszczeniu drugiego człowieka, o wycofywaniu emocji z relacji. I że jeśli puścisz, przestaniesz się tej osoby kurczowo trzymać, robisz krok naprzód.

Dla mnie dużym zaskoczeniem było odkrycie, że – jakkolwiek by to w tym kontekście zabrzmiało – jest to opowieść pełna życia. To, jak się do siebie zwracacie, ta mieszanka czułości i złośliwości, szorstkości i przywiązania jest pioronująca. Jako siostry kochacie się na zabój, ale też jesteście gotowe walczyć „do pierwszej krwi” o pozycję i własną podmiotowość w waszym siostrzanym układzie. Jesteście w tym niesamowicie autentyczne. Z czego czerpałyście? Tak się składa, że żadna z was nie ma rodzonej siostry.
Magda: Właśnie wczoraj słuchałam w radiu audycji Tomasza Raczka à propos naszego filmu, w której rozmawiał z psychoterapeutą, i tam bardzo wyraźnie wybrzmiało, że nasze bohaterki są dla siebie lustrem. W zależności od tego, jak się człowiek do tego lustra ustawi, może zobaczyć zupełnie co innego. Czasem jedna się przegląda w drugiej, a czasem dostrzega jakieś pęknięcie, coś, czego nie chce widzieć czy nie chce tego zaakceptować. Dla mnie porównanie z lustrem jest o tyle trafne, że z łatwością odnajduję w nim siebie w układzie z moim bratem. Oczywiście jesteśmy z Piotrkiem różni, dochodzi przecież jeszcze kwestia różnicy płci, a jednak łączy nas ta tajemnicza więź, która mimo wszystkich różnic jest tak silna i klaustrofobicznie niemal bliska, że po prostu masz czasem tej drugiej osoby dosyć. Tak bardzo kogoś kochasz i rozumiesz, że potwornie cię wkurza. A jednocześnie ten ktoś jest ci tak bliski, że jesteś w stanie mu powiedzieć najgorsze rzeczy na świecie.

W jednym z wywiadów wspominałaś, Magdo, dzieciństwo, przytaczając kilka przykładów eksperymentów, powiedzmy, z dziedziny fizyki, które twój brat przeprowadzał na tobie. Zapamiętałam szczególnie testowanie, jak zadziała na ciebie siła odśrodkowa, podczas gdy ty byłaś na wrotkach, przywiązana do rozpędzonego roweru.
Pamiętam też spadające z góry na moją głowę przedmioty – moim zadaniem było przebiec jak najszybciej pod oknem [śmiech]. Zgadza się, mój brat był eksperymentatorem, a ja jego królikiem doświadczalnym. Ślady po niektórych eksperymentach nadal noszę na ciele.
Z jednej strony byłam w Piotrka wpatrzona, straszliwie mi imponował, bo był starszy, z drugiej – różnica wieku między nami to tylko dwa i pół roku, a więc na tyle mało, że myśmy właściwie cały czas byli razem i nasze drogi nie rozjechały się w trakcie dorastania i dojrzewania. Nasza relacja z biegiem czasu oczywiście się zmienia, ale mój brat nigdy nie przestanie być dla mnie punktem odniesienia, zawsze będzie mnie w jakiś sposób definiować. Na zawsze będzie dla mnie tym, który pierwszy przecierał szlaki. Robił te wszystkie rzeczy, które ja robiłam po nim, łącznie z donaszaniem po nim ciuchów.

Ty, Marto, jesteś jedynaczką. Coś o tym wiem, wiem też, że nadal funkcjonuje sporo stereotypów dotyczących jedynaczek i jedynaków. Wiele razy słyszałam, że jestem jakaś, bo wychowałam się bez rodzeństwa. I to nigdy nie były komplementy.
Rozpieszczona jedynaczka, która wszystko ma podane na tacy? Jasne, wiem, o czym mówisz, też to przerabiałam. I może gdyby się głębiej zastanowić, znalazłoby się w tym ziarnko – tylko ziarnko! – prawdy, bo ja faktycznie byłam dzieckiem wyczekanym, chuchano na mnie i dmuchano. Przynajmniej do pewnego momentu, bo potem życie to jednak zweryfikowało.

Z pewnością pamiętam, że dzieciństwo upłynęło mi na tęsknocie za rodzeństwem. Chciałam mieć w domu towarzysza albo towarzyszkę zabaw tak bardzo, że wysypywałam cukier na parapet. Ciotka mi naopowiadała, że to działa, że jeśli będę ten cukier wysypywać, wcześniej czy później pojawi się bocian i mi tę siostrzyczkę albo braciszka przyniesie.

Pamiętam też, jak się dowiedziałam, że moja kuzynka Karolina, z którą często się bawiłyśmy, będzie mieć rodzeństwo. Wyrwało mnie to z rzeczywistości na dobry, myślę, tydzień. Taka byłam wściekła i zazdrosna.
I ja to dziecięce marzenie, dziecięcy głód siostrzanej relacji mogłam teraz wykorzystać. Pociągnąć tamtą moją fantazję, jak by to było mieć siostrę. Kiedy przygotowywałam się do roli, dopisałam sobie w notatniczku jakieś dodatkowe historie, które wydarzyły się między Łucją a Małgorzatą, oczywiście trzymając się założeń ze scenariusza.

Zwykle pracujesz w taki właśnie sposób? Masz zeszyt, w którym robisz notatki?
Tak, sporo notuję, lubię sobie tworzyć różne backstories, sprawia mi to wielką przyjemność i pomaga w budowaniu postaci.

Dla ciebie, Magdo, przygotowania do roli Małgorzaty miały jeszcze inny, dodatkowy wymiar. Sporo mówi się i pisze o tym, że do roli ścięłaś włosy i mocno schudłaś. Taki był warunek, czy to ty uznałaś, że fizyczna przemiana jest w tym przypadku niezbędna?
Co było wiadome od samego początku, to, że obetnę włosy, pytanie o to padło ze strony Sławka [Fabickiego] i natychmiast wyraziłam taką gotowość, dla mnie było oczywiste, że nie będę grała w peruce czy w chustce. Ale jeśli chodzi o odchudzanie, to prawdę mówiąc, kompletnie nie pamiętam, czy były na ten temat jakiekolwiek rozmowy. Być może to wyparłam, bo przyjęłam, że skoro jestem szczupłą osobą, to co jeszcze można zdobić? Natomiast kiedy przystąpiłam do diety, zaczęłam rozumieć, jak bardzo zmienia się moje myślenie o tej postaci, o jej kondycji, energii oraz o wyglądzie.

W ciągu trzech miesięcy zrzuciłam w sumie prawie osiem kilogramów (utrzymałam ten stan jeszcze przez kolejne pół roku) i dzisiaj, kiedy widzę się na ekranie, wiem, że to miało głęboki sens. Ja, osoba z natury dynamiczna, aktywna, która głośno mówi i dużo gestykuluje, zaczęłam się inaczej poruszać, mówić ciszej i spokojniej, zaczęłam inaczej zarządzać własnymi zasobami energii. To było wyzwanie, brakowało mi smaków i przyjemności płynącej z jedzenia, ale na szczęście, nie bywałam głodna. Bardzo mi zależało na tym, żeby do tego nie dopuścić. Dla mnie, kogoś, kto generalnie lubi jeść, byłoby to trudne, poza tym musiałam mieć siłę, żeby pracować – po drodze wyjechałam jeszcze z teatrem do Paryża na dwa tygodnie ze spektaklem, musiałam to wszystko unieść. Paradoksalnie jadłam więc w pewnym momencie nawet więcej kalorii niż zazwyczaj, tylko że w trakcie diety eliminowane były poszczególne składniki.

To była bardzo ciekawa przemiana, jakbym założyła kostium. Poczułam, jak funkcjonuje ciało osłabione, wyczerpane, jak się w takiej formie wchodzi po schodach, sięga po torebkę, wsiada na konia. Ta fizyczna zmiana okazała się wielkim darem, mogłam skupić się już tylko na emocjach, bo reszta działa się organicznie sama. Pomogły mi też ubrania zaprojektowane i wymyślone przez kostiumografkę Sandrę Kowalską, w wyniku rozmów ze Sławkiem i ze mną. Pomysł był taki, że te dobrej jakości ciuchy Małgorzaty, niegdyś zapracowanej prawniczki, są na mnie za duże. Moja bohaterka nie kupuje już nic nowego, więc wszystko trochę na niej wisi, ubrania dociążają ją, ciało w nich powoli znika. Nie chcę zdradzać całej kuchni, ale też wyobrażenie sobie osoby po podwójnej mastektomii, żyjącej z niewyobrażalnym bólem, było dojmujące. Cały czas miałam świadomość tego ciężaru.

Tyle się mówi o wchodzeniu i wychodzeniu z ról pod kątem pracy nad emocjami. Mnie ciekawi także właśnie ta czysto fizyczna strona aktorstwa. Czy po trwających tak wiele dni zdjęciach albo granym wiele razy z rzędu spektaklu, kiedy nieustannie dotyka się innych osób, kiedy jest się tak bardzo blisko, tak intensywnie z innymi, trzeba potem jakoś tę bliskość odreagować? Ma się wtedy potrzebę totalnej ciszy, ucieczki od ludzi?
Marta: Wiesz, myślę, że ilu byś aktorek i aktorów spytała, tyle byłoby odpowiedzi, bo każdy odreagowuje jakoś po swojemu. U mnie jest zwykle tak, że dobrze robi mi ostre cięcie, czyli najlepiej, żebym wyjechała czy po prostu zrobiła sobie przerwę, wyciszyła się, oczyściła głowę. Co nie zmienia faktu, że po tak intensywnej zespołowej pracy, nawet jeśli próbuję się odciąć, to przez pierwszy tydzień i tak chodzę jak lwica w klatce. To taki syndrom odstawienny, niby jestem energetycznie wypompowana, ale wtedy właśnie najbardziej brakuje mi ludzi, całego tego zgiełku wokół, tęsknię, mam poczucie, że coś się nagle skończyło. A ty sobie teraz radź, człowieku, sam!

Magda: Tak, w nasz zawód jest wpisane przekraczanie bariery intymności, coś, co bez kontekstu planu czy sceny może być jakimś rodzajem naruszenia. I tu nie chodzi tylko o bliskość w poszczególnych scenach, bo na planie jest wiele innych bodźców – wokół pracuje kilkadziesiąt osób, brzęczy mnóstwo różnych urządzeń, między ujęciami ktoś bez przerwy podchodzi, coś mówi, uzgadnia, ktoś ci poprawia makijaż, coś podpina, przynosi rzeczy do przebrania i tak dalej, i tak dalej. I to po prostu po ludzku bywa czasem bardzo męczące, ale absolutnie zgadzam się z Martą, że kiedy człowiek już schodzi z planu, to czuje się jak… Dokładnie tak się czułam w dzieciństwie, kiedy wracałam z kolonii czy z obozu do domu. Jakby mi ktoś coś zabrał – wszystkie te przeżycia, ludzi, z którymi przeszłam te radości i trudy, których się na koniec wyściskało i się z nimi serdecznie pożegnało.

Ja nawet po „Lęku”, po którym byłam tak potwornie zmęczona i osłabiona (zdjęcia trwały prawie dwa miesiące, przejechałyśmy trzy kraje, kończyłyśmy w Szwajcarii), nie mogłam się tak od razu z tego wyzwolić. Plan był taki, że ponieważ kończę zdjęcia dzień wcześniej niż Marta, to po ostatniej scenie wsiadam w samolot i się totalnie uwalniam, jestem już poza tym. Zrobiłam swoje, więc wracam wreszcie do domu, a zaraz potem mam zaplanowane wakacje. Pięknie się pożegnaliśmy, jak tylko skończyliśmy kręcić, pod koniec dnia zdjęciowego wskoczyliśmy do jeziora i wszyscyśmy się wykąpali. Taki rytualny koniec mojej drogi, oczyszczenie.

I co? Jak tylko wsiadłam w ten samolot, wiedząc, że oni jeszcze kręcą, non stop byłam z Martą na telefonie, ona cały czas mnie na bieżąco informowała, co się dzieje, gdzie teraz są, co robią. Kompletnie nie mogłam tej pępowiny odciąć.

Magdalena Cielecka i Marta Nieradkiewicz (Fot. Adam Pluciński/Move) Magdalena Cielecka i Marta Nieradkiewicz (Fot. Adam Pluciński/Move)

Bardzo ciepło zabrzmiało to, co powiedziałyście. Jak wyznanie miłości do zawodu, który uprawiacie. Wiele razy pytano was, dlaczego w ogóle zostałyście aktorkami, mówiłyście m.in. o ludziach, jakich spotkałyście na swojej drodze. Przy okazji odnalazłam pewien zaskakujący wątek i obiecałam sobie, że cię o niego, Marto, koniecznie dopytam: czy to prawda, że kiedy zdawałaś na wydział aktorski, w ogóle nie wymawiałaś „r”? I że udało ci się to jakimś cudem ukryć przed komisją egzaminacyjną?
To prawda [śmiech]. Długo nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to jest jakaś poważna wada wymowy, bo nikt w podstawówce specjalnie na nią nie zwracał uwagi. Dopiero kiedy poszłam do liceum i zaczęłam myśleć o zdawaniu do szkoły aktorskiej, to moje „r”, czy raczej jego brak, bo zamiast tego mówiłam coś w stylu „l”, stało się w ogóle jakąś kwestią. Ale też szczerze powiedziawszy, w tamtym czasie nie myślałam, że to mnie może w jakikolwiek sposób dyskwalifikować. Naiwnie wierzyłam, że przecież, gdzie mam się tego nauczyć, jeśli nie tam, na wydziale aktorskim? W końcu to tam są wszyscy ci specjaliści, którzy jak mnie zobaczą, natychmiast uwierzą w mój talent, a przy okazji zajmą się moją wadą wymowy [śmiech]. Tylko najpierw muszą mnie do tej szkoły przyjąć, obmyśliłyśmy więc z moją nauczycielką z liceum, która mnie przygotowywała do egzaminów wstępnych, plan. Z tekstu, który przygotowywałam, wycięłyśmy wszystkie wyrazy z „r” i zastąpiłyśmy je innymi. Naprawdę nie wiem, jak to było możliwe, dziś to dla mnie jakaś abstrakcja, ale wyobraź sobie, że się udało, bo przeszłam ten pierwszy etap egzaminów w Łodzi.

Problem pojawił się na drugim. I to już na samym początku, bo w odróżnieniu od tego wcześniejszego etapu, kiedy to wyczytali moje nazwisko, tym razem sama musiałam się przedstawić: „MaRta NieRadkiewicz”. Dość szybko stało się jasne, że mnie jednak nie przyjmą. Krótko po tym trafiłam do superlogopedki, która pracowała ze mną prawie cały kolejny rok. Pamiętam, jak siedzę sama w wynajmowanym mieszkaniu w Krakowie, ćwiczę i nagle to słyszę. Nie zapomnę tamtego momentu, kiedy to „r” pierwszy raz zadźwięczało.
Ja w ogóle zawsze miałam szczęście do ludzi. Tamta pani logopedka „nalała we mnie paliwo”, przekonywała, że to jest wada nabyta, nie wrodzona, że jestem w stanie z tego wyjść. Jakoś od razu we mnie uwierzyła.

Szczęście do ludzi, ale też mnóstwo uporu i determinacji. Uważacie, że jesteście uparte?
Magda: Kiedy mówisz „uparta”, widzę kogoś, kto działa impulsywnie. To może bardziej pasowało do mnie jakiś czas temu. Pamiętam, że jak byłam młodsza, wydawało mi się, że chodzi o postawienie na swoim, to była niemal sprawa życia i śmierci, zaznaczenia, że tu jestem, mam głos, mogę podejmować decyzję, więc to wykorzystam. I to bardziej wynikało właśnie z impulsu niż z pytań, które teraz są dla mnie najważniejsze: czego chcę albo czego nie chcę, jak się z czymś czuję, czy jak się z tym będę czuła. Potrzebowałam czasu, żeby ustawić tu sobie hierarchię ważności.

Skoro nie uparta, to może dzielna? Rzadko używa się tego słowa w stosunku do dorosłych osób. Dzieci odruchowo chwalimy: „Ale byłeś dzielny!” albo „Ty to jesteś dzielna!”. Potrafisz, Magdo, powiedzieć sobie i o sobie w ten sposób?
Tak, jestem dzielna. Bo poza tym, że przyszłam na ten świat, co nie było przecież moją zasługą, i że zostałam wychowana i wyposażona w to, w co mogli mnie bliscy w tamtym czasie wyposażyć, do większości rzeczy doszłam jednak sama, ciężką pracą.
Urodziłam się i dorastałam w czasach, kiedy nie było łatwo. Myślę, że każdy, kto jest podobnym rocznikiem, doskonale wie, o czym mówię. Wiele rzeczy nie było nam dane, z wieloma trzeba się było szarpać. Ten nasz pakiet startowy nie był, delikatnie mówiąc, jakiś imponujący. I tutaj moja dzielność na pewno zdała egzamin.

Pamiętam, skąd jestem, skąd pochodzę. Ten potencjał, który zawiera zarówno moje moce i zasoby, jak i słabości, doświadczenia, również te bolesne, to jestem właśnie ja. Zdaję sobie sprawę, że moje życie mogło się potoczyć zupełnie inaczej, więc doceniam to, że jestem w miejscu, w którym jestem, że przeszłam tę drogę, która nie była ani łatwa, ani oczywista.
Oczywiście nic nie jest na zawsze, nie gwarantuje wiecznego spokoju ducha i samozadowolenia, bo czasami traci się grunt pod nogami, czasami ma się poczucie, że jest się niewystarczająco jakimś tam. Ale zmagam się z życiem po swojemu, to są moje wybory i to stanowi dla mnie wartość.

Marto? Jak jest z twoją dzielnością?
Chyba dopiero teraz, od niedawna, właśnie w tym wieku, kiedy pojawiła się u mnie czwórka z przodu, mam poczucie, że jestem na tyle dojrzałą osobą, że mogę z pewnymi rzeczami się zmierzyć bez tego wiecznego poczucia winy, bez wyrzucania sobie, co zrobiłam czy też co mogłam zrobić, a odpuściłam.

Przeszłam długą drogę, bo na początku byłam wychowywana w poczuciu, że jestem wyjątkowa, ale potem w moim życiu osobistym nastąpiły zwroty akcji, które mocno mnie i moje dzieciństwo przedefiniowały. Musiałam bardzo szybko dorosnąć i długo byłam skupiona na tym, żeby się jakoś z tego wydostać, iść dalej, do przodu. To taki tryb przetrwania, który generuje mnóstwo, nomen omen, lęku.
Mówiłam o terapii, szalenie sobie cenię takie spotkanie z samą sobą, cieszę się ze zmian, jakie we mnie zachodzą, ale jednym z najważniejszych powodów, dla których podejmuję tę pracę nad sobą, jest jednak moja córka. Bardzo bym nie chciała, żeby moje obawy i lęki przenosiły się na Jaśminę. Żeby jej ograniczały świat.

Swoją drogą, muszę ci powiedzieć, że ja właśnie w nich – w dzieciakach w wieku Jaśminy, ale i w młodzieży, młodszych koleżankach i kolegach, których spotykam w pracy, widzę tę totalną zmianę. To jest jednak, kurczę, niesamowite, jak wiele rzeczy przychodzi młodszym pokoleniom już z łatwością. Jaśmina dokładnie wie, że ma prawo wyrazić swoje zdanie, dla niej coś takiego jak własna podmiotowość jest czymś najoczywistszym.

Widzę absolwentów szkół artystycznych – jacy oni są asertywni, jak potrafią stawiać granice – i upatruję w nich ratunku. To oni ustawią nam nowy lepszy świat.

Skoro już mowa o tym, co nas czeka – rozmawiamy parę tygodni po wyborach. Z jakimi emocjami patrzycie w najbliższą przyszłość?
Magda: Już wracając z lokalu wyborczego, miałam takie poczucie, jakby mnie ktoś wypuścił z więzienia. Widziałam solidarność ludzi i wspólną nadzieję. Jeszcze przez kilka dni utrzymywał się powyborczy efekt jakiejś takiej sprawczości i rozluźnienia, w ludziach to pracowało, widać było kierowców, którzy z uśmiechem wpuszczają jeden drugiego na swój pas ruchu, przechodniów, którzy się pozdrawiają na ulicy, chociaż się nie znają. To było wzruszające i budujące. Nie dam sobie tego odebrać. Wierzę, że wszyscy, niezależnie od frakcji politycznej, jesteśmy zmęczeni walką ze sobą. I że chcemy innej Polski.

Marta: Nie boję się, co teraz będzie, mam ochotę powiedzieć wszystkim, którzy snują czarne wizje: nie straszcie nas, to się już nie sprawdza. A przede wszystkim jestem niesamowicie dumna z 74-procentowej frekwencji. Dumna z Polaków. A w tym z nas, Polek, że uwierzyłyśmy, że coś od nas zależy. Jest się z czego cieszyć. 

Magdalena Cielecka rocznik 1972, wychowała się w Żarkach Letnisku. Zadebiutowała w Starym Teatrze w Krakowie,
od lat związana z warszawskimi scenami: Rozmaitości, a teraz z Nowym Teatrem, gdzie gra m.in. w spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego. Do najgłośniejszych jej ról filmowych należą m.in. te w „Samotności w sieci”, „Zjednoczonych stanach miłości”, „Amoku”, „Katyniu”, „Ciemno, prawie noc”. Dużą popularność przyniosły jej także seriale „Magda M” i „Chyłka”. Laureatka wielu nagród, m.in. na festiwalu w Gdyni za rolę w „Pokuszeniu”.

Marta Nieradkiewicz rocznik 1983, wychowała się w Łodzi. Znana z nagradzanych na festiwalach ról w filmach „Płynące wieżowce”, „Dzikie róże”, „Zjednoczone stany miłości”, a także w serialach „Ultraviolet”, „Pakt” czy „Wielka woda”. Występowała m.in. w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, Teatrze Dramatycznym w Opolu oraz w Starym Teatrze w Krakowie, pod koniec 2022 roku dołączyła do zespołu Teatru Dramatycznego w Warszawie. „Lęk”, film, w którym z Magdaleną Cielecką zagrały siostry, wszedł do kin w listopadzie.

MAKIJAŻ MARTY: JAGODA SZTĄBERSKA/ MAKE- UP ARTIST DR IRENA ERIS. FRYZURY MARTY: JOANNA IMROTH. MAKIJAŻ MAGDY: SYLWIA RAKOWSKA/ DR IRENA ERIS, FRYZURY MAGDY: ADRIAN WŁASIUK/VAN DORSEN TALENTS.
STYLIZACJA: MACIEJ SPADŁO/VAN DORSEN TALENTS. MaGDA ma na sobie: sukienkę Gosia Baczyńska/ Floriańska 6, spodnie i top COS, kolczyki Alighieri JEWELLERY/ Uzerai, bransoleta Charlotte Chesnais/ Uzerai. MARTA MA NA SOBIE: sukienkę Gosia Baczyńska/ Floriańska 6, Marynarkę La Mania, rajstopy Intimissimi, kolczyki Toska Studio.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze